sobota, 17 października 2015

Sprzedawca Butow

Podszedl sniady nieopalony
blysnal czarnymi jedynkami
oddech mial zasuszony ziolami
mowil wprawnie o walorach

butow: skorzanych sportowych wieczorowych
brudne palce prezentowaly towar
sklejka solidna kolory dobre
wlasciwa proporcja i rozmiar

to lepsze niz w sklepie z abonamentu
i telezakupow bo mozna przymierzyc
buty marzenie moga zycie uratowac
i sluzyc niezdarte dlugie lata

mowil zachlystujac sie slina
okragle zdania i przymiotniki
w otwartej gardzieli skakaly
jak pozycje wybite na kasie w supermarkecie

nie podoba sie to przetre
na blysk rekawem kurtki z bawelny
tak tanio nie bedzie nawet
w dyskoncie made in china

bierze Pan czy nie ja czasu nie mam
a promocja dzis sie konczy
jutro bedzie drozej moje zarobki
od minuty sie licza trzeba z czegos zyc

blysnal niebieski mundur w witrynie
sniady sprzedawca spakowal towar
zostawil na trotuarze solidne
nieznoszone buty w dobrym kolorze

sobota, 12 stycznia 2013

O Jerzym Andrzejewskim

„Cóż oni wszyscy, ludzie tak różni, chcieliby Ci powiedzieć, Jerzy, w chwili gdy Twoje życie i twórczość są skończone? Może przede wszystkim to, że byłeś pisarzem i człowiekiem wyjątkowo wrażliwym na tę właśnie naszą różność i że dobrze ją rozumiałeś. A działo się tak dlatego, że różność i wielostronność (…), była w samym tobie”


 

Mowa na pogrzebie Andrzejewskiego – Jacek Bocheński[1]


Z Andrzejewskim jest dzisiaj kłopot. Dużo go lubi. Środowiska homoseksualne piszą o nim peany, tytułując „wielkim i niezapomnianym”. Stawiają go jako ikonę ruchu homoseksulanych artystów obok Iwaszkiewicza. Jeden z krytyków pisze nawet, że „Miazga była w latach 90. dla gejów lekturą kultową”. Wywlekają jego zaangażowanie w związki z mężczyznami, przelotne i te trwałe. Piszą, że jako pierwszy, już za Gierka, był prześladowany za homoseksualizm i był antenatem ofiar akcji „Hiacynt”[2]

Piewcy niknącego postmodernizmu wykładają, że „Miazga” jest pod względem formalnym (zwanym przez akademików intratekstualnością) utworem pre-postmodernistycznym. Choć należy przymknąć na to oko (postmodernistą tym razem intertekstualnym nazywają Buczkowskiego), konstrukcja tej powieści-kobyły rzeczywiście wykracza poza formę klasycznego dyskursu. Andrzejewski bawił się formą z czytelnikiem, krytykami, sobą samym[3].

Lubiła go opozycja. Jak trafnie pisze Krzyztof Masłoń na łamach „Rzeczpospolitej”: „Nazwisko Andrzejewskiego stawało się - dla raczkującej w Polsce opozycji - sztandarowym. Pamiętano o aferze z roku 1960, jaka wybuchła po felietonie w "Polityce", gdzie napisał, w kontekście toczącego się procesu prof. Tarwida oskarżonego o otrucie swojej żony:

"Może przejaskrawiam, lecz częstokroć, kiedy słyszę głosy domagające się kary śmierci - słyszę w nich także potrzebę zbrodni".

Andrzejewski otrzymał zakaz pisania do "Polityki", a Mieczysław F. Rakowski, dopiero przymierzający się do wielkiej kariery, o mało nie zleciał z redaktorskiego stołka”. A „Lata 70. to już istny festiwal opozycyjnej działalności Andrzejewskiego. Wygłasza znakomite przemówienie na pogrzebie Pawła Jasienicy, podpisuje kolejne listy protestacyjne, przekazuje marszałkowi Sejmu Memoriał 101, wymierzony przeciwko zamierzonym poprawkom do Konstytucji PRL z 1976 r. Po wydarzeniach Radomia i Ursusa jest jednym z czternastu współzałożycieli Komitetu Obrony Robotników. Patronuje powstaniu "Zapisu", pierwszego pisma literackiego rozpowszechnianego poza legalnym obiegiem”[4].

Ale wielu go nie znosi. Nie lubią go poloniści, bo nienawidzą „Popiołu i diamentu”. Jarosław Klejnocki, jeden z nich, uważa, że Andrzejewski „dał się zwieść historii, bo pragnął ją zwieść”[5]. Krytycy nie zostawiają na nim suchej nitki. Powtarzają jeden po drugim, że cierpiał na kompleks prymusa. I miał „wyjątkową zdolność uprzedzania obowiązującej mody”[6] Zacytuję tutaj szumne zdanie: „lustro swojego talentu podstawiał przecież skwapliwie pod jej [epoki] zmienne wiary i mroczne ideologie”.

Czytywani dziś, Gombrowicz i „Kisiel”, obśmiewali Andrzejewskiego przy wielu okazjach.

Gombrowicz: „Pisarzy? Oszczędzilibyśmy wiele rozczarowań nie nazywając pisarzem każdego, kto potrafi pisać.... po przeczytaniu kilku stronic jego powieści powitałem w kawiarni „Zodiak” jego cierpiętniczą uduchowioną twarz miną tak wątpliwą, iż obrażony autor natychmiast zerwał za mną stosunki”[7]

Kisiel: „Jego rozmigotana, namiętna zmienność to cecha typowo pederastyczna, ale zmienność ta i migotanie stają się groźne, gdy człowiek chce być w swych myślach sam. Poza tym migocze on również w polityce i to daje skutki fatalne, w postaci 'Popiołu i diamentu' oraz broszurek: 'Partia i twórczość pisarza' czy 'O człowieku radzieckim'. Oczywiście zrehabilitował się po wielekroć odważnymi i szlachetnymi wystąpieniami (podobnie jak przed wojną zrehabilitował się za współpracę z antysemickim 'Prosto z mostu' obroną Żydów z Niemiec wyrzuconych do Zbąszynia), no ale jednak wolałbym tu kogoś mniej rozmigotanego i mniej pijącego. Prawdziwy pech, że ta cholera tu siedzi”[8]

Nawet Miłosz był niemiłosierny. W „Zniewolonym umyśle” nadał Andrzejewskiemu przydomek „Alfa”. I określił go „moralistą”. Podkreślał dwoistość jego natury. „Alfa był obdarzony znakomitym zmysłem humoru w rozmowie, zmieniał się zupełnie, kiedy zaczynał pisać: odtąd przebywał tylko w najwyższych rejestrach tragedii”. I jeszcze: „Jego ambicje sięgały dalej niż zdobycie imienia autora dobrze napisanych książek. Chciał być pisarzem - autorytetem”[9] .

            „Rozmigotanie”        

Na pewno więc Andrzejewski nie był postacią bezbarwną. Gdybym miała go opisać, powiedziałabym, że nie można obok niego przejść obojętnie. Kanciasta twarz o kobiecym, miękkim spojrzeniu. Smutek w oczach. Ta emocja pewnie rozeźliła Gombrowicza, który przykrywał wszystko 'gębą' szydercy. Potrzeba cierpienia? Też jaskrawa. Nie tylko u niego samego, ale u całego pokolenia ludzi wychowanych w zawierusze wojennej. Alesander Fiut upatruje przyczyn zwielokrotnienia tożsamości u Andrzejewskiego właśnie w czasach, w jakich przyszło mu tworzyć. Pisze: „Tyle wcieleń, tyle ról w życiu jednego człowieka! Przyczynek do dziejów formacji, urodzonej w niewoli, wychowanej w Polsce niepodległej, przekraczającej smugę cienia w okresie okupacji, by na resztę życia zanurzyć się w szarej aurze realnego socjalizmu”.

Wydaje się, że to czasy i osierocenie duchowe (bo wojna wyjaławia tożsamość, my Polacy wiemy o tym dość dużo) wpłynęły na pióro Andrzejewskiego i na jego „rozmigotanie”. Z jednej strony był dzieckiem awangardy (w końcu przyjaźnił się z Iwaszkiewiczem, bywał u Miłosza), z drugiej – miał w sobie coś z pozytywisty. Nie mylił się Miłosz, że potrzebował widzieć się jako autorytet. Sam potrzebował autorytetu, a kiedy go nie znalazł w człowieku, wychylił się do pierwszego szeregu jako ideolog. Krzysztof Mętrak, jeden z uczniów Andrzejewskiego (jak Zbigniew Libera i Krzysztof Myszkowski na przykład) opisał w swoim dzienniku rozmowę z pisarzem o jego przyszłości, gdzie w zasadzie Andrzejewski mówił...o sobie. „Musisz się zastanowić, kim chcesz być w życiu. Ja - powiadał - chciałem być zawsze duchowym autorytetem narodu. Wszystkie moje działania, a nawet i moje kurewstwa stąd się brały. Wszystko było podporządkowane temu celowi i z perspektywy widać, że się udało"[10]. Potrzeba wzniosłości, wielkości, bycia ponadprzeciętnym i promieniowania na innych były w nim bardzo silnie. Biograf Andrzejewskiego - Zbigniew Kopeć, nazywa te dążenia potrzebą „prywatnej teodycei”[11]

Ale kiedy spojrzeć na prozę Andrzejewskiego i jego życie z dystansu okazuje się, że konfliktów moralnych w nim samym starczyłoby na napisanie pięciu „Miazg” i dwóch „Bram raju”. Człowiek, który pragnął odkażać brud mentalny oddechem moralności, zarażał hipokryzją i niejednoznacznością postaw. Jakby sam nie wiedział, co czuć, jak żyć i w którą iść stronę. Tak jako pisarz, jak i człowiek. Był ciągle niepewny. Swoich wyborów ideologicznych, siebie samego. Jak ocenić pisarza, który zwierza się na łamach swojego dziennika: „o ile potrafię rozsądnie przyjąć krytykę mojej twórczości, a nawet jej całkowitą negację, o tyle negacja mnie samego (nie krytyka), wytrąca mnie z równowagi”[12] W innym miejscu porusza kwestię równie charakterystyczną: „jestem ciągle złakniony uznania. Jakbym się bał, że ktoś może źle ocenić moje pisarstwo a przy tym – i mnie samego”[13] Ta zmienność brała się z nienasycenia w sensie witkacowskim. Nienasycenia uznaniem, nienasycenia chwałą, nienasycenia miłością i prawdami. Jakby Andrzejewski wkładał maskę, która jest najpierw odpowiednia, można w niej parę razy wyjść, a potem już nie ma tego blasku. Nie nasyca swoją urodą. I zostaje porzucona dla następnej. Do której zresztą się tęskni, ma się sentyment. A w międzyczasie tęskni się do takiej, której nigdy się nie założy. Ładna ilustracja tego stanu jest w prozie Andrzejewskiego. Opowiadanie „Lament papierowej głowy”, nie wiedzieć czemu spłycone interpretacyjne do groteskowej krytyki socjalizmu, daje wyraz uczuciu braku: „Tęsknoty! Ach, moi drodzy, do wielu przecież spraw człowiek tęskni. Lecz gdy jedne tęsknoty urzeczywistnione dodają człowiekowi sił i skrzydeł, inne – w pragnieniach nieraz nawet od tamtych błyskotliwsze i ponętniejsze – zrealizowane, stają się ciężarem u nóg lub kawałkiem próchna rozsypującego się pod najlżejszym dotknięciem. Lecz o tym trzeba się przekonać samemu”.

Zgadzam się więc z kolejnym krytykiem Andrzejewskiego – Dariuszem Nowackim, który pisze o figurze „non consumatum”. Niby pojawia się w „Miazdze” jako jeden z rozdziałów, ale można ją odnieść do całej twórczości i życia pisarza. Poszukiwanie kontrastów: skończenie-nieskończenie; porządek-chaos; nasycenie-nienasycenie; grzech-czystość. A nad wszystkim jakaś bolesna pustka. I cierpienie. W którymś miejscu Andrzejewski napisze o sobie zresztą: DESPERO ERGO SUM.

„Twarze” Andrzejewskiego

Zacznijmy od początku. Chronologicznie, by potem powędrować w stronę coraz większych wariacji życiowych i formalnych. Najpierw był młody Prawicowiec. Wszystko będę pisać wielką literą, bo każdorazowo zangażowanie Andrzejewskiego było właśnie WIELKIE. Biografowie i krytycy wypominaja mu pisanie do antysemickiego pisemka: „Prosto z mostu”, gdzie opowiadał się za Polską narodowo homogeniczną.

Potem był Andrzejewski-Katolik. Tak żarliwie wierzył, że spotykany w „Zodiaku” Gombrowicz pytał: „Jerzy, jak się miewa Pan Jezus?”[14] Jego proza przesycona była duchem „Lasek” i osobą księdza Władysława Korniłowicza, którego zresztą cenił i Miłosz. Postać księdza Korniłowicza posłużyła do stworzenia bohatera powieści „Ład serca”. Ksiądz Siecheń był jakoby ucieleśnieniem personalizmu, modnego wówczas we Francji kierunku filozofii chrześcijańskiej. Z dzisiejszej perspektywy można by dorzucić i egzystencjalizm.

Ta katolicka „twarz” Andrzejewskiego pierzchła szybko, bo wraz z nastaniem wojny. Ogrom przeżyć, jaki spadł wówczas na pisarza (śmierć matki w Ravensbruck, smierć najbliższych przyjaciół), przemienił go na chwilę w ateistę. W języku i stylu pisarza znalazło to wyraz w ironicznych i przesyconych groteską opowiadaniach: „Paszportowa żona”, „Kukułka”. Tak postaci, jak i otaczające je rekwizyty są na przykład opisane tak: „była to barczysta i zażywna, na żółto uszminkowana kamienica”[15] Podobnie w opowiadaniach tragicznych: „Wielkim tygodniu” i „Przed sądem” – Boga tam nie ma.A jak jest, pozwala cierpieć.

Potrzebna była jednak nowa religia. Tą religią stał się socjalizm. Utopijny, na sto procent. Andrzejewski był znów swoją ideą. Przemienił się w „Katechetę Marksizmu”, jak pisze Zbigniew Kopeć. I dodaje: „zaznajamiał „maluczkich” z zasadami socjalizmu. Ukoronowaniem tych przekonań jest „Partia i twórczość pisarza” z 1952 roku”[16] To wtedy powstawał też „Popiół i diament”, o którym Krzysztof Kąkolewski napisze, że pomysł „zaproponował” Berman i że była to powieść na zamówienie[17]

Trudno obronić tę tezę. Zgodzę się jedynie z tym, co Kąkolewski nazwał „potrzebą wynajdywania konfliktów moralnych”. Były zawsze obecne w prozie Andrzejewskiego. Już ksiądz Siecheń z „Ładu serca” stoi pred wyborem: odtrącić przeszłość czy pomóc zbrodniarzowi? A może uciec z byłą kochanką i zapomnieć o powołaniu? W późniejszej prozie zresztą sama konstrukcja opiera się na zderzaniu konfliktów dwóch racji, jak w antycznej tragedii.[18]

W „Popiele...” są fragmenty, które jaskrawo przeczą tezom o „inspiracji”. Jak inaczej odczytać taki fragment: „-Żal mi Ciebie, Janie – szepnął wreszcie Szczuka.- Przegrałeś życie.

Kalicki drgnął i wyprostował się.

-Może i tak-powiedział opanowanym już głosem. -Ale moje życie zależy tylko ode mnie. Natomiast wy przegrywacie Polskę.”[19]

Kalicki – stary pepeesowiec, emigrant, który postanowił wrócić do Polski, przyjaźnił się ze Szczuką-nie-kryształowym przecież aparatczykiem „nowej Polski”. Ale ich drogi się rozeszły w momencie, kiedy Szczuka ukochał sąsiadów zza wschodniej granicy. Spotkanie po 20 latach jest więc symboliczną konfrontacją dwóch postaw.  Dwóch, coraz bardziej wrogich sobie światów. Zatem Andrzejewski, choćby przez włożenie w usta Jana Kalickiego zdania o przegranej, nie stoi po jednej stronie. Rozmowa w książce kończy się właśnie na tym ciosie w Szczukę, który potem pije w zamyśleniu i już nie odzywa się do dawnego przyjaciela. Dodajmy jeszcze, że Kalicki to też nauczyciel światopoglądowy bohatera. W realiach stalinizmu być uczniem starych socjalistów spod znaku niepodległościowego było brudem w aktach.

Ewidentnie też widać sympatię Andrzejewskiego do Chełmickiego. Młodzik jest po prostu wplątany w bieg dziejów i to są czasy tragiczne. To one prowadzą ku śmierci. Nie wybór bohatera, po której stać stronie. Nastrój powieści zresztą nie pozostawia nadziei: „Pokój, który nadchodził, niczego nie kończył. (...) Ludzkość dyszała śmiertelnie chora i śmiertelnie znużona. Nie było w Europie ziemi nie przesiąkniętej krwią”[20]. Gdzie tu apologetyka nowego ustroju?

Miłość do ustroju zresztą szybko się kończy. Niby powstają gorejące żądzą konwersji na komunizm pisemka publicystyczne, ale ostrze szybko zwraca się przeciw pisarzowi. Irena Szymańska wspomina, że Andrzejewski mdleje na zebraniu ZLP w 1952 roku, gdzie jest obecna Maria Dąbrowska. Wydawało mu się, że przewodnicząca Janina Broniewska szepce coś niepochlebnego podczas jego przemówienia Pawłowi Hoffmanowi.[21]

Jak było naprawdę? Strach przed nieprawomyślnością, a może po prostu strach przed krytyką? W Andrzejewskim pełno było wątpliwości, lęków, fiksacji na ideach i uczuciach. Jednak upatrywałabym w tym spektakularnym zachowaniu pewnej pozy. Kolejnej maski, jaką Andrzejewski przywdział, by pokazać, jak bardzo jest dotknięty, niezauważony, niedoceniony. Przemówienie, które potem krytykowała sama autorka „Nocy i dni” w swoim dzienniku, było znów „w najwyższych rejestrach”, ale było puste. Mało przekonujące. Może jego autor już wtedy wątpił w socrealizm, tylko bał się o tym powiedzieć wprost? Oczywiście do czasu, kiedy nie przywdzieje kolejnej maski – krytyka i opozycjonisty. Tak, jak chciał być „najlepszym komunistą”, jak pisze Szymańska we wspomnieniu o nim[22], tak chciał potem dołączyć do awangardy opozycji, zakładając KOR, wydając w paryskim Instytucie Literackim, czy podpisując listy i protesty (List 34. w 1964 r., petycję w obronie studentów w 1968).

Kim więc, oprócz tego, że chciał być nauczycielem ludzkości, moralistą, katolikiem-komunista-opozycjonistą, był jeszcze? Bez wątpienia był biseksualistą, a może homoseksualistą, który po prostu się ożenił? Od początku jego twórczości obecny był wątek miłości homo. Już w okupacyjnej „Nocy” opisał swoje przygody z młodym poetą, Eugeniuszem Biernackim. Pełne niedopowiedzień (Biernacki był, jak z kolei pisze Anna Synoradzka, biografka Andrzejewskiego, świadkiem na pierwszym ślubie pisarza i oficjalnie „tylko” się przyjaźnili[23]), relacje obydwu literatów kończą się tragicznie. Biernacki popada w obłęd i rzuca się pod koła kolejki w Powsinie w 1941 roku. Andrzejewski, zdaniem Synoradzkiej, przez ponad 30lat, nawet do „Miazgi” i powieści „Każdy albo nikt”, czuł się winny śmierci kochanka.

Ale już podczas okupacji poznaje Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Młody poeta zaraża go żarliwością wiary w zwycięstwo. Nim zginie na barykadach pod dzisiejszym Ratuszem, zdąży towarzyszyć narodzinom syna Andrzejewskiego – Marcina. A sam Andrzejewski, jak zanotował Janusz Głowacki[24]przechowywał potem na półce zdjęcie młodego poety w jasnych, kędzierzawych włosach i doszukiwał się podobieństwa z nim u Marka Hłaski, Krzysztofa Mętraka, Andrzeja Pastuszka. We fragmencie dzienników, dodanych akurat do „Apelacji” pisał: „Mogę myśleć i mogę mówić: on był moją największą miłością, może dlatego największą, bo nigdy całkowicie niespełnioną (...) ale zawsze odwzajemnianą, ponieważ dobrze znał charakter moich uczuć i akceptował je, choć się im nie poddawał.”[25]

Moralny autorytet narodu miał więc i twarz „starzejącego się pederasty”, jak go określił inny artysta homoseksualny, Zygmunt Mycielski[26] Przypłacił za swój wybór wiele. W 1976 r. „Kisiel” wspominał w „Dzienniku”, że rozprowadzana jest fałszywka podpisana jego nazwiskiem, nawołująca do równouprawniania i wprowadzenia małżeństw między mężczyznami:Oczywista bujda, mająca na celu skompromitowanie Jerzego (dzwonił nawet do mnie), którego listy do robotników kolportowane były na uniwersytecie i który stał się ostatnio bardzo popularny." [27] Przypuszczalnie to i fakt, który Krzysztof Myszkowski – wówczas zafascynowany tworczością Andrzejewskiego – nazwał „nieustannym towarzystwem” sprawiło, że przestał opuszczać swoje mieszkanie. Przywdział w swoim zgorzknieniu twarz najbardziej masochistyczną – krytyka. Z krytyki jego środowiska zrodziła się „Miazga”, której nie będę opisywać, cytując co smakowitsze kąski:

„-Tutaj powinieneś się świetnie bawić. Jesteś przecież u siebie.

-O ile się nie mylę, to w świetle światopoglądu naukowego każdy obywatel Polski Ludowej w każdym miejscu jest u siebie w charakterze gospodarza” - Ksawery Panek, którego postać pomógł tworzyć Leszek Kołakowski.

„W miazdze, jaką jest publiczne życie w Polsce, pełno duchów i zjaw, strzyg równie bezkształtnych i anonimowych, jak Oni, którymi się zasłaniają nieraz w niezręcznych sytuacjach nawet ministrowie. Wszechobecne działanie magii, zaczarowani ludzie, zaczarowany świat”.

„Ponieważ w systemie totalnym opozycja oficjalnie nie istnieje, i istnieć nie może, ludzie opozycji dobierają się przede wszystkim na zasadzie środowiskowej, a w określonym środowisku na ogół zawsze działa prawo mimikry, nawet w tak zindywidualizowanych, jak środowisko intelektualno-artystyczne”.[28]

Andrzejewski myślał, że tą powieścią zdobędzie Parnas i dorówna Miłoszowi (do którego miał pretensję o Nobla i pół-żartem zwierzył się w jakimś wywiadzie, że powinni się nim podzielić). Powieść pisana przez z górą 10 lat, wzbudziła niesmak środowiska i krytyki literackiej. Może dlatego pisarz znów, po sukcesie trylogii: „Ciemności kryją ziemię”, „Bramy raju” i „Idzie, skacząc po górach”, zwrócił się w kierunku, który obrazowo określił w dopisku do „Idzie...”: „wieloznaczny, wieloma płaszczyznami w piramidę ułożony, pożywny we wszystkich warstwach [..] mit interpretacyjny, otwarty jak kurwa i jak dziewica hermetyczny”[29].Tak powstawały powieści: „Teraz na Ciebie zagłada” o relacji Kain-Dedal, „Nikt” - interpretacja i rozwinięcie mitu o Odyseuszu oraz niedokończony „Heliogabal”. Zresztą „Nikt” to swego rodzaju credo, tak twórcze, jak i życiowe, Andrzejewskiego. Pięknie rozprawia się w niej ze swoją przeszłością, swoim „migotaniem”, zmianami i nienasyceniem. Pozwólmy przemówić Odysowi: „Czy tak być musi, iż każde pragnienie żyje poprzez umieranie? Lata wędrowania szukałem drogi powrotnej, czy raczej w uciekaniu tkwiła przyczyna poszukiwań?”[30]

Andrzejewski był więc pisarzem z cierpieniem zakodowanym w istnieniu. Poszukiwaczem odpowiedzi na pytania o sens tego istnienia, a zarazem kimś, kto uważał, że jest wybrany do nauczania, umoralniania czy, jak kto chce, ewangelizacji. Dla mnie był przede wszystkim wędrowcem po krainie jaźni, jeszcze rozbrzmiewa mi zakończenie „Nikta”, kiedy Odys i Śmieszek Płaczek dryfują na okręcie, czekając na śmierć. Tak Andrzejewski dryfował po krainie snu-śmierci, życia, miłości. Intensywnie, masochistycznie. W „najwyższych rejestrach”.







[1]          (W: Irena Szymańska, Mój przyjaciel Jerzy, Kwartalnik Artystyczny, 4(16), 1997,s.82.




[2]    Akta Andrzejewskiego miały się znaleźć w tak zwanych „różowych teczkach”: http://pl.wikipedia.org/wiki/rozowe_teczki




[3]             Mieczysław Dąbrowski Postmodernizm: myśl i tekst Universitas, Kraków 2000 s.192.




[4]    Krzysztof Masłoń, Pisane w czyśćcu, Rzeczpospolita, 19.04.2003




[5]    Jarosław Klejnocki, Trzy uwagi, Kwartalnik Artystyczny 4/97, s. 106




[6]    Aleksander Fiut, Kilka myśli o Andrzejewskim, tamże, s. 102




[7]    Witold Gombrowicz, Dzienniki, s. 21.




[8]    Stefan Kisielewski, „Dzienniki”,  wpis z 11 października 1970 r




[9]    Czesław Miłosz, „Zniewolony umysł”, s. 97. Warszawa, PIW




[10]  Krzysztof Masłoń, Pisane w czyśćcu, Rzeczpospolita, 19.04.2003




[11]  Zbigniew Kopeć: Andrzejewski, Poznań, 1999.




[12]  Jerzy Andrzejewski, Apelacja, s. 115.




[13]  Tamże




[14]  Tomasz Potkaj, Czyściec mój będzie trwał długo. Tygodnik powszechny 2003.




[15]  Jerzy Andrzejewski, Złoty lis, s.42, Warszawa, 1971.




[16]  Zbigniew Kopeć: Andrzejewski, Poznań, 1999.




[17]  Vide: Krzysztof Kąkolewski, „Diament odnaleziony w popiele”, 1992




[18]  Najbardziej jaskrawe konflikty widać oczywiście w powieściach: „Ciemności kryją ziemię” i „Bramy raju”.




[19]  Jerzy Andrzejewski: „Popiół i diament”, s.216.




[20]  Ibidem, s. 214.




[21]  Irena Szymańska, Mój przyjaciel Jerzy. W: Kwartalnik Artystyczny 4/97, s.83.




[22]  Ibidem, s.82




[23]  Anna Synoradzka, Historia jednego tytułu. W: Kwartalnik Artystyczny 4/97, s.61.




[24]  Anna Synoradzka, Andrzejewski, Warszawa, 1997.




[25]  Jerzy Andrzejewski, Apelacja, s. 134. Warszawa 1983.




[26]  Zygmunt Mycielski, Dzienniki, za: Anna Synoradzka, s. 98.




[27]  Stefan Kisielewski, Dziennik, s. 132.




[28]  Jerzy Andrzejewski, Miazga, Wrocław 2003, s. 136, 235, 266.




[29]  Jerzy Andrzejewski: Idzie, skacząc po górach, s. 387.




[30]  Jerzy Andrzejewski, Nikt, s.103. Warszawa, 1983.


niedziela, 16 grudnia 2012

LAJZA part XV (ost.)

Wreszcie dotarła do „teraz”. Teraz jest zagadką. Po przemianie i bólu, stoi pod oknami P. I będzie tu stała dopóki nie nadejdzie zima i nie skuje jej lodem. Wtedy nawet jej miłość nie zdoła się mu oprzeć. Ale T. w takim momencie będzie żywym dowodem na istnienie namiętności silniejszej niż egzystencja. Jest w tym względzie bardzo modernistyczna. Bardzo romantyczna. Trwa w swoim uczuciu. Choć ono ma dwa bieguny i nic pomiędzy. Czy P. pamięta, jak to mówiła? Nie ma nigdy nic pomiędzy, tylko miłość-nienawiść. Dwa bieguny najsilniejszych wahań. Dlatego są jak stal. Jak marmur. Nie do złamania. Ale mogą złamać niewprawne ostrze. P. była takim miękkim ostrzem w twardej oprawie. Była jak diament, który pod wpływem temperatury w mig się ulatnia. Nie ma jej. Została zjedzona. I kiedy T. widzi jej pucułowatą twarz w oknie, tylko się w tym upewnia. Jej składem gatunkowym jest przyzwoitość tak samo, jak tej upierdliwej starej Francuzki, która na cały regulator ogląda seriale. Ale to nikomu nie przeszkadza. Przedrzeźniały ją, tego P. nie może zapomnieć, kiedy Hans został na lodzie, wystawiony przez Franię. Mdlała w ramionach T. Płakała babie w ściany, żeby tylko starowina myślała, że takiego serialu nie obejrzy w polskiej tv. Lepsze to niż życie, zanosiły się tamtego dnia od spazmatycznych jęków.

Śmiech, najzdrowszy odruch. Podejście satyryczne. Znakiem przemiany T. jest to, że bolą ją mięśnie od napinania brzucha, a kiedyś przychodziło jej to z taką łatwością. Byle grymas P., jej zęby ustawione do pozy błazna. I teraz T. wystaje na deszczu, żeby zobaczyć tę maskaradę. P. zasłania firanki. Takie mieszczańskie, białe firanki we wzory kwiatów. Baba z piętra niżej by się takich wstydziła.

-Stać mnie na ironię – krzyczy w firanki T., kiedy P. wychodzi z klatki. Kanciasta, w kapciach i wsuwkach we włosach. Mówi: idź stąd. Mówi: zostaw mnie, zostaw nas. Ale nie pozbędzie się pamięci. Niech ją bolą te wszystkie chwile, które przeżyły. Niech wydziera kartki z kalendarza, niszczy pamiętniki, nagrania i korespondencję. Może podpali pokój? Ale ona po prostu ociera łzy. T. już z nimi nie po drodze. Do reszty straciła do P. zapał. Kiedyś to P. ją uczyła. Jak być niezłomną. Jak drwić, nie będąc wydrwiwaną. A jednak, w ostatecznym rachunku, to ona przegrała, bo jest słaba. Jej M. macho jest ukoronowaniem tej przegranej. Najpierw naprowadza na właściwą drogę, jak kaznodzieja, potem rozkazuje się zmieniać. Sabotuje niezależność. Jest stały, ale tylko w swoich zachciankach. I P. zakłada kapcie, wodząc zmęczonym wzrokiem po domostwie, wiesza firanki. Macho dyryguje i przekrzykuje: nie dla przyjaciół, kup mi piwo. Jego słowa są jak bat, smagające P. po plecach. Ona jest żołnierzem. On – generałem. Póki mu się nie odwidzi. Zawsze może gdzie indziej urządzić swoją armię. Minie jak przelotny seks w kiblu. A jeszcze ogołoci P. z osobowości. Zostawi jej kolejne kartki do wyrywania z kalendarza, kolejne godziny do przesiadywania w oknie. Posłuszna P. będzie go przywoływać. Póki nie przypomni sobie przyjaciół. A tych już nie będzie. Zdążą ją spisać na straty, pisząc elegię na ścianach klubowych kibli.

Żyła z nami, piła długo, aż została gdzieś papugą.
Je frykasy, ananasy i przewija swe bobasy.
Jak ją spotkasz, wspomnij ciepło,
Bo już w życiu nie ma lekko.
Pamięci P, której pomnik stawia T.


*** *** ***

Skończyło się. Idę. Wyczekuj cudu znad swojej firanki. Zostawiam ci pamiętnik, na pamiątkę tej przyjaźni. Widzisz? Kładę go pod kamieniem, abyś co dzień karmiła się swoimi sentencjami. Niech pochłonie cię szary blok i twój macho. A ja? Nie potknę się już na byle kolorowej zjawie. Zagoiłam się, znów mogę być jak Pris z „Blade Runnera”. Gibka, sprężysta. Niebezpieczna. Wierna tylko swojej idei. Zarozumiała? Może, choć do oświecenia trzeba dorosnąć. A dorośli są zwykle zarozumiali.

Przystaję w słońcu. Ulica pełna życia. Tętniące kolory, gwar i przytłumione głosy. Próbuję ich posłuchać. To od teraz moja muzyka. Zamykam oczy. Jak pachnie ten tłum? Ten wyczekiwany zapach kwiatów i ostatniego posiłku. Zapach czosnku z kebaba, mięsa i szybkiej miłości. Zapach zwiędłych piersi, zapach tanich i drogich papierosów. Omdlewająca woń deszczu we włosach. Właśnie obmywa moje blizny. Bo ten związek zostawił po sobie parę pamiątek innych niż krzywe litery w pamiętniku. Parę znaków szczególnych, o które pytają ci, co nas znali. Mam swój numer obozowy, wytatuowany na twarzy – mówię wtedy – no chodź, podejdź bliżej. Dotknij. Jest prawdziwy, dlatego nie potrzebny mi kolorowy tatuaż. I od razu mam wyznawcę. Bo on, w swoim jestestwie, nigdy na tak drastyczną ozdobę się nie odważy. Hardkore never dies -stuka się co najwyżej drinkiem. Zapewniam, niedługo drążenie własnej skóry będzie szczytem mody na klubowych wybiegach. „Dziary” będą przezywały swój renesans. Wydziergane ręce, kropki na policzkach i czole. Staniemy się nowymi Aborygenami. Wychudzone, niedotlenione szkielety z pokancerowanym mózgiem. Bo to też byśmy sobie przyozdobili. Będziemy kolorowymi kalekami, na widok których prawdziwi „tubylcy” mniejszych światów, imigranci wszelkiej maści będą się pukali w czoła. Przecież można tylko żyć – będą kiwali głowami z politowaniem. A mnie nie wystarczy TYLKO życie.

*** *** ***

-Jestem E. - Jej uścisk jest twardy, pewny, jakby właśnie sprzedawała komuś kiepski dom w słabej lokalizacji, ale była przekonana o jego walorach. Albo robiła to z takim cynizmem, że by jej było wszystko jedno. Przechodzi mnie dreszcz. Impuls wędruje wprost z czubków palców do zwojów w głowie. Bum, to twoja adeptka.

-Będę twoją Przyjaciółką. Nawet, jeśli jeszcze o tym nie wiesz - mówię.

Mój uśmiech wbija się E. w głowę, jak jej dłonie w mój czerep. Spojrzenie rozjaśnia się, oczy mrużą się jeszcze bardziej, w jakiejś zagadkowej rozkoszy.

-A skąd wiesz, że ja tego nie wiem - pyta.

Tak, to wie się samo przez się.

-Chodź, musisz wydeptać ze mną ścieżki do klubów. Teraz będziemy nierozłączne. Tego miasta uczysz się codziennie. Ale i tak zostaje ci po nim jedna nauka. Nauka noszenia piętna i przemian.

Jeśli nie ma w Tobie elastyczności i eklektyzmu, zostajesz tym manekinem, jaki leżał przez jakiś czas na chłonącej go podłodze. Ale to podłoga pozwoliła ożywić nową istotę. Jej lepkość, wilgoć i twarda powłoka wyzwoliły z pęt ciało na wpół odrętwiałe, na wpół plazmatyczne. Wiotkie, sprężyste. Chude. I niemal przezroczyste. Resztki lustra dodawały mu malowniczego blasku. Jego dumna stwórczyni mogła podziwiać je ciągle. Musiała się pochwalić światu swoją nową karoserią na wieloletniej gwarancji z częściami sprowadzanymi zza granicy. Ciało było piękne. Wystarczyło je ubrać w ideologię i odpowiednie nastawienie do siebie i otoczenia, nie zapominając o P. - przyczynie wszystkiego. I ciało wybiegło na powitanie dnia, w samo serce miasta. I nawet zasłonięte zasłony P. mu nie przeszkodziły. Zrozumiało, że nie jest mu ona w istocie potrzebna. Że teraz dojrzało do przyjęcia kogoś nowego. Do inkorporowania nowych soków.

I nadarzyła się okazja, widzisz moja E.? Teraz dialog staje się znów możliwy. Bo jesteś mi bardzo potrzebna, a ja jestem bardzo potrzebna tobie. Zależymy od siebie, ale ja mogę ci wiele przekazać. Chcę uczyć cię ALTERNATYWY, codziennych nawyków, byś mogła je potem powielać. Możemy stworzyć nowe zasady, którymi przyozdobimy swoje głowy. Wiesz, będziesz miała kolię z kolejnych stadiów Orgazmu. A ja będę miała naszyjnik z Nienasycenia. Tak uzbrojone, będziemy realizować swoje plany. I każda z nas będzie relacjonować drugiej, jak udało jej się przyozdobić koliami czoła niewiniątek.

Pięknie jest żyć w stadium niewiniątka. Ale to ubogie życie. Jeszcze piękniej – jest uświadamiać. Kiedy skosztujesz owocu wiadomości, nie ma odwrotu. Będziemy więc chodzić i rozgłaszać dobrą nowinę. Drink za show. Musisz być twarda. Pokazać, że granice są tylko w otoczeniu i jego nieprzydatnej niewinności. Jest możliwe choć na chwilę to nieodzowne w tej nauce połączenie zwojów. Wymiana energii doprowadza do wzbogacenia twojego wnętrza. Rozgłaszaj więc luminologię i przekazuj energię tam, gdzie o nią najłatwiej.

Widzisz E.? To bardzo proste. Okazja jest rodzaju męskiego. Całkiem ciekawej konstrukcji, choć nieco nieproporcjonalnej. Głowa piętrzy się na koguciej, chudej szyi, z której w zasadzie jabłko Adama sugeruje, że za chwilę wydobędzie się z krtani głos o barwie niższej niż twoja. Doskonale. Właśnie wplata się rękoma w wir splecionych istot. Szuka twojego ciała. Przywiera.  To właśnie ten moment. Odchyl mu głowę, no dalej! Niech wiruje z Tobą w rytm pulsacyjnego szaleństwa. Czy to jakiś kawał, pytają jego oczy, ale ty wirujesz z nim tak, że gubi pantofle. Dobrze, teraz jest twój, bo zapomniał języka w ustach. Teraz kolejno bar-kibel-parkiet-kibel. Zresztą, co chcesz. Ewangelia uświadomienia zwykle nie ma ustalonego harmonogramu. Kodem jest zniesienie bariery pruderii. A ja, jako twoja przyjaciółka, wiem o czym mówię. Miałam się od kogo uczyć. Parkiet szemrze? Nie szkodzi! Dobrze, że szepcą. Oni też mają się od kogo uczyć! T. nie patrz tak na mnie. Umiesz się idealnie wpisywać w otoczenie. Ruszaj. Chcę mieć rozrywkę. Uświadom ich. Ja idę do baru.

Szklana tafla połyskuje inaczej, niż wtedy, gdy byłam z P. Już nie wykrzywiam ust. A mój monolog staje się zbytecznym dodatkiem do edukacji adeptki. A może nie jestem tak przekonująca i poetycka, jak była P.? Tafla pokazuje raczej poważną twarz. Tu nie będzie żartów. Będę posągiem, boginią uświadomienia. Ale ciebie stać na więcej dystansu, prawda E?

Prawda. T. siedzi znów przy barze. Patrzy na mnie przez pryzmat szkła i drinka, jaki dla niej postawił ten niewielki szczypior ze zmierzwioną czupryną, którego uświadomiłam. Jest wspaniała. Siedzi właściwie niewzruszona w swoim czarnym, połyskliwym kostiumie kocicy. Nawet te jej krótkie, rzadkie włosy nieokreślonego koloru pasują do reszty. Nie musi mieć makijażu. Blizny w poprzek twarzy są lepszą ozdobą jej kanciastej, wychudłej twarzy. Jest piękna w swojej szpetocie. Taka paradoksalna. Krzywe nogi, kiedyś pulchne, teraz wychudłe, nienaturalnie długie, oplatają wężowo obrotowy stołek barowy. Nawet kogucik patrzy teraz nie na mnie, a na nią. Czas na dosypanie paszy. T. przeciąga leniwie lewą rękę i zza pazuchy swojego kostiumu-kombinezonu wydobywa fiolkę. Kogucik pyta wzrokiem, co to jest, T. skinieniem wyraża aprobatę dla pytania i chwilę później podchodzi jeden, potem drugi i trzeci nienasycony. To proszek amnestyczny, mówi zniżonym głosem. Teraz będzie Wam tak dobrze, jak rzadko kiedy. Uśmiecha się rozbrajająco, detonując przed czasem ładunki emocji trzech efemerycznych istot, które w zachwycie przekazują sobie fiolkę. A więc to jest ten proszek, czy po nim rzeczywiście zapomnę, kim jestem, pyta kogucik. Tak, to twoje błogosławieństwo, ucina T. Jeśli nie jesteś gotów, tu jest wielu chętnych. Nie, bardzo chcę. Przykro mi. Tu chwila wahania kosztuje dodatkowy spektakl. Wyrażenie tego, co jest w głębi, zabija ulotność tego pragnienia. Nie jesteś wystarczająco nienasycony. Albo masz wciąż za mało uświadomienia. Kogut patrzy na nią, to na mnie błagalnie. Podchodzi do mnie, nerwowo gestykulując. Ale ja już odwracam oczy w stronę znajomych rąk, zmieniających płytę. Dejot dostanie porcyjkę za chwilę.

I znów powtarza się codzienny spektakl. Splątani w wirze dźwięku, zapominamy. T. zamienia kilka słów ze znajomymi tak samo uświadomionymi, po czym nudzi się w towarzystwie błagającego kogucika i opuszczamy miejsce. Dostajemy jeszcze na zachętę drinka, podziękowanie za fabrykowanie doznań. To miasto i moja T. stapiają się w jeden organizm, oddychający nienasyceniem i połyskujący drapieżnie ślepiami wieloosobowej dżungli. Za to właśnie ją kocham. I będę jej towarzyszką, jej psem, jeśli tylko mnie o to poprosi. Prawda T.?

piątek, 7 grudnia 2012

LAJZA part XIV

Ostatnio, kiedy chodziły do klubu na całego bywało tak, że wygrywała pierwsza opcja. Wtedy P., trzeba przyznać, wspaniała aktorka, odstawiała cały rytuał chwilowego powrotu do łask. T. spektakularnie odtrącała: jak mogłaś się tak zachować, jest mi wstyd przed Maćkiem, Wiktorem, Piotrkiem, Pawłem, Zenkiem, etc. Przepraszam w jej imieniu. Dziewczyna miała zły dzień. Ale tak to już jest z tymi indywidualistkami. Jak chcą, potrafią być obleśne - I raczyła T. cierpką polewką.

Przez chwilę nawet wierzyła w jej grę. Im bardziej P. gestykulowała i odgrażała się T. z gromami w oczach, tym T. była bardziej pokorna i zdezorientowana. Piotr, Paweł, etc. robił za to maślane oczka i mrugał nimi tak zapamiętale, że omal nie wypadły mu z gałek.

-Nie nie, ależ nie ma się co gniewać. Czy mogę postawić Wam obydwu drinka?

-Wspaniale! Krzyczy P., omal nie wytrącając lowelasowi szklanki z napojem. Obydwie kierowały się wtedy, T. ociągając się jak najbardziej jej talent aktorski pozwalał, do błyszczącego baru. Po chwili obie patrzyły na siebie z aprobatą, sącząc zachłannie drinka w kolorze czerwieni, a potem wodziły wzrokiem po, coraz bardziej osamotnionym w swojej krygującej się pozie, wymodelowanemu żelusiowi. Maślane oczy zapadają się, ciemnieją, w końcu twór kilkunastu minut ich alkoholowych uniesień coraz bardziej odwraca głowę. W stronę parkietu, rzecz jasna. Aż obie dostrzegają wydobywającą się między włosami jak ziarno jakiegoś chwasta na polu, wszędobylską łysinę. P. się nawet rozczula. Pozwala jeszcze coś powiedzieć, ale kwaśny drink podsyca ochotę na taniec. -Chodźmy - I nie pozwala T. dokończyć orzeźwiającej czerwonej mazi z lodem i odrobiną wódki, żeby tylko nie siedziała z typem przy barze.

Ale przy ich ledwie trzeciej sztuce popełniły w swoim algorytmie spory błąd. T. została, P. pofrunęła z niezwykłą dla niej lekkością ptaszęcia, co włazi lwu do paszczy na main. T. rozparła się wygodnie na szkliwiu blatu, przeglądając się w nim i robiąc do siebie miny. Ciągle trzeba trenować warsztat. Tym bardziej w takich chwilach. Wtedy zresztą było to nieodzowne i dawało jej czas na odparcie ciosów przeciwnika. Z blatu mogła go obserwować, widzieć, jakie ma intencje wobec P. Tamten twór pism dla dużych chłopców i trend-sekciarstwa wydawał się pewny siebie. Próbował dalej toczyć skałę, drążyć P., by mu uległa. Był jednak kiepskim kopaczem. A może kopał nie w tym miejscu i w tej górze, bo P. zamachała rzęsami jednoznacznie, kiedy im obydwu się przedstawiał.

-Dlaczego Twoja przyjaciółka się mnie boi? - tafla baru nieco się poruszyła.

Ten ktoś nachylił się teraz nad nią, wypuszczając bąbelki bredni. Brrrdd, brrrddd, brddd brddd. Podniosła głowę jak mogła najwyżej i z dumą wypuściła swoją bańkę mydlaną, że P. lubi się raczej bawić, niż bać, dlaczego sądzi, że P. może się go obawiać? Wskazała P., wśród skaczących ciał, definitywnie otoczoną męskimi torsami i opasaną opalonymi rękoma. Wróciła do sączenia drinka, rzucając spojrzenie: drinka za informację. Chłód szklanki otrzeźwił ją po chwili do reszty, patrzyła na P. z wyczekiwaniem, czy przyjdzie uratować sytuację.

Bo Żeluś był nieustępliwy. Bulgotał coś znad szklanki jakiegoś wermutu czy martini i ciągle dopytywał się, jak blisko są ze sobą. A kiedy zacharkotało tak, że aż P. się odwróciła z rozbawieniem w stronę parkietu, na którym królował niepodzielnie wydatny wielbiciel, kołyszący zawartością spodni jak marynarz w swoim chodzie po lądzie, T. zamknęła swój sezam informacji na tyle spustów, na ile pozwalał jej śmiech. - No to zobaczymy – zabulgotały wargi Żelusia i brzęk złotówek oderwał ją od tafli baru. Teraz obserwowała rozgrywkę między P., której nie udało jej się obronić, i pokracznym, wychudzonym mazgajem, wymuskanym przez mamę albo, w lepszym razie, sublokatorkę z lokum studenckiego, żeby nie straszył swoją przykrą aparycją. Zrobiło jej się przykro. Bo wiedziała, że Żeluś w swoich spodenkach i bucikach zawiązanych na ciasno, żeby mu nie spadły, nie ma szans w konfrontacji z mocnym uściskiem wytrenowanego Godge'a. Kołyszący się Mięsień tak bardzo przypominał wesołego geja ze zdjęć Nan Goldin, że P. pozwalała na wyjątkowo bliski kontakt. Niemal dotykali swoich twarzy.

On a commence. Żeluś wygiął się w pałąk, próbując dorównać kołysaniu Godge'a. P. wzniosła błagalny wzrok na wysokość ramion solaryjnego gladiatora, żeby zdjął przeciwnika z parkietu. Godgo podszedł, ciężko stąpając i rycząc, żeby chuchro sobie poszło. Żeluś nic. Godgo wołał głośniej tak, że pary i kółka gibających się stanęły i zastygały w swoich pozach. Ręce zawisły w niedokończonych ruchach, jakby przeszedł huragan albo jakby ktoś zrobił kawał w muzeum Madame Tissaud i powyginał figury woskowe. Głowy zwróciły się tylko na, lekceważonego do tej pory, malca. Ten, jakby nigdy nic, zaczął wirować, biorąc za ręce P. i obracając ją wulgarnie wokół siebie. Jak mógł sobie pozwolić na taki staroświecki banał upokarzający kobiety! Godgo dostąpił do Żelusia, wyrywając mu swoją zdobycz wieczoru, P., rozbawioną do białości swoich dwóch rzędów zębów. Teraz jej kolej. To także jej show. A ona nie będzie widzką. Będzie gospodynią programu. Wyostrza więc pazury, zataczając w powietrzu koła i, jak jastrząb podczas pikowania, uderza w ramię chuchro żelowe tak, że upada. I z miną zadowolonej kotki, przywraca rzeczy bieg sprzed historii na parkiecie.

I tu ją miał mały krasnal. Wstał z gracją delikatniusiego mena, w końcu gentleman to właśnie taki gość i pewnie ten czerpał z jakiejś angielskiej literatury tę swoją kreację w wersji light, i przyczepił się do nogi P. T. aż spadła ze stołka barowego. Żeluś jęczał coś, charkocząc jeszcze bardziej zapamiętale, wymiętolony przez ciała, które też zaczęły swój ryt wieczoru, zawodził i zwyczajnie płakał. -Ale porażka, opowiadała jej po wyjściu z klubu P. - patrzę na Godgo, a ten się odwraca, żebym sobie z facetem załatwiała brudne sprawy w domu! Dokooła robi się pusto, a parkietowe mordy patrzą z obojętnością kokot po podaniu trucizny! Strzepnęłam pyłek z nogawki, ale musiałam pracować nad reputacją dwa tygodnie i kupować świadkom zdarzenia piwo, żeby łaskawie uruchomili proces amnezji!

T. skrupulatnie notowała dialogi P. Przegląda pamiętnik z notatką o tamtym wieczorze:

„Kwiecień.

            Jestem pod wrażeniem ostatniego wieczoru. Bo królowała jedna emocja. Jeden proces, kluczowy dla wszystkich. Niezbędny do dobrej zabawy. Co to takiego?

            Amnezja. To obok schizofrenii kolejna cenna przypadłość. Jesteśmy nieuleczalni w swoim wyuczonym zapominaniu, wypieramy ludzi, całe grupy, byle tylko nie poczuć, nie dotknąć. Nie przypomnieć sobie. Amputujemy pamięć. Bo po co ma boleć? Filozofia egzystencji niech wypierdala do kąta, kiedy nie ma nic do zaoferowania. Co nas obchodzi czyjeś nieszczęście? Po co mamy martwić się, jak wygląda życie gdzie indziej, kiedy tu nie mamy jak sobie poradzić z teraźniejszością? Weltshmerz – weltszmelc. Kiedy boli, potrzebne antidotum, najlepiej czysta chemia. Dlatego apteki wszystkich krajów, w jakich byłam, przezywają oblężenie. Ma nie boleć, ma być przyjemnie i euforycznie. Boli Cię? Wypadasz z obiegu. Nie nadajesz się tam, gdzie trzeba prężyć mięśnie, trzeba mieć usta wypełnione silikonem i wydłużać optycznie nogi i rzęsy, by wytrwać w maratonie. Owszem, są takie chwile, kiedy jak jakiś dawno wyśniony koszmar nawiedza cię zwątpienie. Ale amnezja Ci wszystko wybaczy. Będzie twoją troskliwą matką albo Sandmanem, usypiającym śmiertelną dla pamięci dawką czarnej dziury. A wtedy doznajesz oświecenia, prawdziwej pustki. Dysocjujesz. Dryfujesz w czasoprzestrzeni, nieobciążony. Jesteś własnym bogiem. Jak po dobrym tripie narkotykowym.”

Właśnie. P. serwowała przyjaciołom proszek zapomnienia często i chętnie, to był jeszcze inny rodzaj amnezji. Amnezja zależności. Nikt nie dysocjował, było grzecznie i milcząco, jakby nic się nie wydarzyło ani tego, ani żadnego innego wieczoru. Tylko uśmiechy i przymknięte z mdłą aprobatą oczy roziskrzonego tłumu sugerowały, że właśnie trwa proces wymazywania. P. dawała – reszta brała. Była jak królowa w obowiązku, kiedy mówi: duty first, second – self. Datek na niepamięć się jednak zawsze opłacał. Potem tylko pytano: czy to wydarzyło się naprawdę? A P. zacierała ręce i śmiała się w kiblu swoim kocim sykiem z wieczną chrypą, pytając jej, bo naturalnie wysłała T. na zwiady, czy oni szepcą, czy wszystko wróciło do normy. Uśmiechała się wtedy jeszcze bardziej łasząco do dejota, żeby nieco mocniej wyprężył dźwięk, zwiększył tempo i pomógł proszkowi amnezji zadziałać. A T. stała przy nim, mając jak na dłoni tańczącą masę.

Sala wrzała. Opary proszku unosiły się nad głowami, parowało napięcie, zamykały się oczy, unosiły ręce, skracając i tak krótkie koszulki. Włosy puszyły się w opętańczym szamotaniu głów. Wirowały kolory. Odbywało się pranie w temperaturze stu stopni. Do bębna wskakiwały ochoczo kolejne zwitki pyłu tego wieczoru, zostawiając piwo. I kiedy P. wyłaniała się łazienki, po drobiazgowej toalecie, ze złotym połyskiem władzy w oku, tłum ciężko oddychał w przerwie między osuszaniem, a płukaniem. Wtedy  ona, niczym nieskrępowana, popijała w swoim majestacie złoty napój, za uśmiechniętym przyzwoleniem jednej z parujących głów, skinającej do niej z przeciwległej strony parkietu. Wtedy T najmocniej zaczęła ją podziwiać, zazdroszcząc jej powodzenia i nawet nienawidząc skrycie do szpiku kości. Może dlatego, że miała inspirację we wspólnie czytanej literaturze? Może dlatego, że dowiadywała się, czym jest miłość? Bo czym jest miłość, jeśli nie oddaniem pełnym ukrytego jadu? Czytały sobie wtedy na głos Sachera-Masocha, który docenił ich formę miłości. „Miłość jest tajemniczą drogą i rozkoszną potęgą, która nas porywa, gdzie sama chce. A my się nie bronimy, nie pytamy nawet, dokąd nas prowadzi i co z nami uczyni”[1]

Ale to przecież P. wygrała. Odtrąciła ją tak bardzo, jak tylko mogą nie dość kochani. Gardząc przyjaciółką, pokazała, że ona, T. jest dla niej tą kolorową masą amnestyków, wychodzącą z klubu ze zwielokrotnioną fazą plateau i pozdrawiającą dejota, że dokonał cudu. A zostawiona na pastwę ulicy T. sama musiała dokonać swojego cudu. Wypatrując rozwiązania w uciekającej jej pod stopami kostce brukowej, wsłuchując się w tupot stóp. Sięgnęła po środki najprostsze, dzięki przemyślności architektów co dwa metry deptaku rozkwitała ławka, na której mogła położyć ciężką głowę. Wirowało jej w mózgu, huczącym głosem ktoś dudnił, że na rogu otwarto nowy salon odnowy biologicznej. A gdzie odnowa mentalna? - pytała siebie. Takie miejsce nie powstało, chyba, że uznamy za nie szpital psychiatryczny. Ale to przymusowe wakacje, na które stać tylko zdesperowane rodziny, odarte z miłości, a może heroiczne w swoim buncie. Po co trzymać w domu pasożyta? Tak samo robi się ze starcami, upośledzonymi. Wyklucza się, izoluje, by odnowa mogła dokonać się bez udziału matek, ojców i rodzeństwa. Kto z tych sunących w pośpiechu ludzi będzie tym usuniętym? Menel, słaniający się wzdłuż krawężnika i odganiający niewidzialną muchę? Biznesmen, mówiący do swojego ucha i wymachujący teczką, a może kręcąca wydatnym tyłkiem opływowa i obcisła, zawsze gotowa blond szpetność w zbyt krótkiej spódniczce? Albo ten, który na nią patrzy, oblizując wargi, jakby właśnie zjadł loda o smaku obietnicy. Skierował wybałuszone gały na nią. Ale tu nie ma nic do patrzenia. Przecież spędziła popołudnie w szafie, a nie w odnowie biologicznej i ani myślała wpasowywać się w kanon. Odbijało jej się czkawką. I napawała się tym swoim brzydzeniem. Do P. Do świata, Do siebie. Jej miłość-nienawiść pęczniała. Głowa huczała od niej, aż zczerniał jej ten deptak ech i jaskrawych kolorów przed oczyma. Chciała do domu. Ale nie potrafiła ruszyć ani ręką, ani nogą. Zastygła w pozie urzeczenia, znieruchomiała. I na koniec spojrzała na siebie z zewnątrz. Zostawiła siebie-ją na tej smętnej enklawie odpoczynku po zakupach w piętrzących się w gorę ulicy butikach. I poszła, skacząc po górach głów. Nie ona-nie „ja”.







[1]    Leopold von Sacher-Masoch. Wenus w futrze. Łódź, 1989, s. 75


sobota, 24 listopada 2012

LAJZA part XIII

Skakała ze schodka na schodek jak mała dziewczynka. Raz, dwa, trzy. Kolana strzykają, pękają strupy. Znów stygmatyzuje. A P. patrzy przez wizjer. Tak, stoi w drzwiach i póki nie zniknie za kimś cień z klatki, obserwuje, czy T. się przypadkiem nie odegra jakimś niewłaściwym ruchem. Ma to z dzieciństwa, jak się kiedyś chwaliła, kiedy podglądała rodziców, jak się kochali, kłócili i poniewierali. Stała za zasłonką, lichym przepierzeniem. I jej oczy mrużyły się w niemym pochłanianiu chwil im wykradzionych. -Zawsze chcę mieć poczucie kontroli - powtarzała, kiedy wychodziły kiedyś z klubu, nieco chwiejnie stawiając kroki po jeszcze bardziej niż zwykle nierównym chodniku. Voyeryzm to jej specjalność i zresztą wołała T. raz, aby i ona popatrzyła. Aby nasyciła się cudzym upojeniem. Albo cudzym nieszczęściem.

Na przykład: odwróciła oczy, kiedy widziała, jak dziecko przejeżdża samochód. A P. popędziła jako jedna z pierwszych. Teraz sobie to przypomniała, porządkując pocztę. P. stanęła w szeregu, mierząc rozmiary wypadku. -Jak on pięknie umarł. Tak wymiarowo się posypał, jak manekin - udawała, że jej się to przydarza. -Tak wyglądał Piotr Curie przejechany przez dorożkę. O, tu ręka, tu noga. Tak samo, jak teraz to...

Gdyby P. mogła, patrzyłaby na świat przez panopticum. Jeśliby świat zmierzał w stronę kolektywizmu i jedności grupy, ona zbudowałaby machinę odosobnienia. Komorę absorbującą, ale nie deprywacyjną. Ona musi wiedzieć. Musi widzieć, co się dzieje. Chce się czymś zaspokajać. Pewnie byłaby to miniatura jej toalety z lustrem, bo musi na siebie patrzeć. Nie w kategoriach rozliczeń i spoglądania na siebie w geście niechcianej przyzwoitości. To zbyt oczywiste. Misteria orgazmu trzeba oglądać, by podziwiać. W kapsule więc zamknęłaby środki odurzenia, łóżko i przenośną cukiernię z czekoladą na gorąco. I nie wychodziłaby ze swojego królestwa. Może wyciągałaby rękę po dostawę łakoci. One sypałyby się jej prosto do buzi i po tej fontannie energii dalej byłaby gotowa szukać natchnienia dla swojego bycia. Jestem, kiedy patrzę. Jestem, kiedy podglądam. Gdyby miała więcej siły na prezentację siebie w innym świetle, mogłaby zostać dziennikarką. Takich wszędobylskich natrętów ciągle poszukują do jakiejś redakcji. Mogłaby pisać o gwiazdkach, które tańczą, śpiewają, śpią ze sobą i jedzą sobie wzajemnie z dzióbków. Albo kopią doły. Byłaby wprost rewelacyjna jako śledcza. Przekręty, kalumnie, zbrodnie. Czyta o nich w tych swoich kryminałach. Element zbrodni plus sława i władza pasjonują wszystkich. A ci, co się do nich nie przyznają, też w skrytości chcieliby być na świeczniku. Czy nie jest tak? W każdym razie ona w swojej kapsule wyglądałaby pewnie jak Victoria Abril w „Kice”. Opancerzona, sterylnie wymuskana, zaopatrzona w wielkie lunety i lornety. Patrzyłaby na ludzi, siedząc w swojej loży. I szydziłaby.

Wracamy do przeszłości. T. próbuje skakać na obolałych nogach. Jedna przecznica jeszcze równo idzie. Z drugą ma poważne trudności. Płyty chodnikowe się piętrzą, jakby miały się rozstąpić. Już kiedyś coś takiego przeżyła. W starej dzielnicy, podczas jednej z niekończących się ulew, płyty pływały pod krokami. Rozsuwały się, a kiedy ona chciała poznać przyczynę tego niezwykłego poruszenia, nie mogła wybadać podłoża. Jakby nie istniało, a płyty lewitowały! Właściwie podobnie działo się teraz. Tylko przyczyna była znowu w niej. Kolana uginały jakby były nasmarowane oliwą, nie pozwalając na płynne ruchy. Czy Pani pomóc? Usłyszała nawet od starszej Pani, szczerzącej się w przymilnym, tak zwanym życzliwym uśmiechu. A ona, tak samo jak P., nienawidzi „życzliwości”. Kiedy ktoś pisze lub mówi: „życzliwy”, oznacza to kolaboranta, donosiciela, starą wygę. Odprawiła więc starowinę szczerząc się z równie życzliwym uśmiechem, że najwyżej się połamie, ale nie potrzebuje pomocy. Niech lepiej uważa na światłach. P. ją natchnęła do tego ruchu. Byłaby ze niej dumna. A starsza Pani zaczęła jęczeć i buczeć, wylewając potoki śliny.

-Jaka pyskata gnojówa! Jak śmie coś takiego mówić starszej kobiecie! A połam se te kolana na amen! Połam nogi, niech Cię powykręca!

Ot, taka wylewność się z Pani wypluła. T. zmiękła do szczętu i już pokorniej stawiała kroki. Ta P. Musi jej być żal przyjaciółki. Bo wypuściła ją na pastwę niekochanego świata, samą i nakrapiającą bruk deptaku kwiecistymi plamami. P. pozwoliła T. wtopić się w przykrą i przestymulowaną doznaniami masę, w najlepszym przypadku spoczywająca w ogródkach kawowych. Leniwie, byle popatrzeć na gawiedź i pokazać się.

Właśnie widzi jakąś energicznie poruszającą się ruchem wahadłowym, szczupłą rękę. Potem z przestrzeni knajpy i szarych murów wyrysowuje się twarz. Blada, chuda, z zapadniętymi policzkami i nierównym zarostem po bokach, które chyba udawały bokobrody. Wąskie, nieco wykrzywione usta, jakby właściciel ciągle grymasił przy jedzeniu, próbują się nieudolnie uśmiechać. Wreszcie rysują się oczy. Kompletnie bez wyrazu. Szklane, miałkie. Haaaalo! No chodź tutaj! Zapraszam! Niby kordialnie ją przywołuje. Znowu coś? Przecież nic nie ma do powiedzenia o P. i tamtym wieczorze, kiedy tańczyli ze sobą. Ale podchodzi. Może zasłuży na łyk kunsztownie przygotowanego cappuccino w trendy knajpie?

-Siadaj – słyszy od właściciela, jak się okazuje, przynajmniej ładnych zębów. Napijesz się kawy?  Co zrobiłaby P. na jej miejscu – zastanawia się, przyglądając się zębom chudzielca. Jego pytania stają się męczące. -Telefon? Jakiś mail? Kim jest Twoja koleżanka? Będzie w sobotę? Na każde pytanie T. spuszcza oczy. Nieśmiałość dobrze jej wychodzi, ćwiczyła to z P. przy każdej okazji. Udaje, że rozmowa smakuje jej na równi z mlecznym, przesłodzonym napojem. Właściwie przez cała rozmowę miesza zawartość kartonowego kubka, jakby czuła się zakłopotana. Świdrujący bezosobowy twór przed nią uśmiecha się szerzej.

-Tajemnica? No to przynajmniej powiedz, jak ma na imię!

-Na imię ma Kawa – T. cedzi po wypiciu części płynu, który ląduje na spodniach absztyfikanta. Tak smakuje zazdrość.

Nawet nie udawała, że będzie P. strzec przed natrętami. P. to zainicjowała i dlatego ich układ miał sens. Gdyby o tym incydencie wiedziała, byłaby wdzięczna i pozwoliła wrócić do siebie. Byłoby jak dawniej. Znowu razem - teraz, z perspektywy swojego wyjścia do klubu, T. robi się sentymentalna - bo dawniej byłoby tak: nieprzyjemny twór spotkany przy stoliku kawiarnianym miałby dwa wyjścia. Albo próbowałby się poskarżyć P., przy całkowitej jej aprobacie i przepraszającym wzroku, albo udawałby, że ich obu nie dostrzega. Czyli panowałby doskonały spokój na ich wodach.

poniedziałek, 5 listopada 2012

LAJZA part. XII

A potem było już tylko szybciej, mocniej. Każdy dzień był dla niej razem, dawanym z całej siły na gołą skórę. Ostatniego dnia siedziała w jej domu, nabitym ćwiekami i szpilkami i płakała. Czuła, jak kiedyś mawiała P., swoje jestestwo całą dupą. Rozdrapała strupy, żeby P. widziała, że ją zraniła i upokorzyła. Krew nakapała na podłogę. Niech P. ściera, co narobiła. Więc T. siadła w szafie przyjaciółki, jak mała dziewczynka, co nabroiła i chroni się, by nie być widzianą, a znalezioną. Wdycha zapach jej ubrań. I poci się tą relacją. Bo nie wiedzieć, dlaczego dalej się to wszystko ciągnie. Bez ostateczności, takie niekształtne.
-Widzisz, mam teraz powód, by oryginalnie się stoczyć - zapach perfum, wylanych na sukienki, spodnie i tony chust, jakimi P. się otula, usypia ją i zostawia w osobliwym letargu. Raz, dwa, trzy – już nie iskrzy - liczy na głos. Powinna już wyjść -cztery, Pięć - czuję niechęć. Sześć, Siedem, Osiem -zapadam się. Dziewięć, dziesięć - widzę siódmą pieczęć.

W tej czeluści wszystkiego jest więcej. Jakby wpadła w szczelinę świata, gdzieś na pustkowiu, rodzącym nagle tysiące myśli i tysiące rozwiązań. Pełen wgląd w przeszłość i teraźniejszość. Jak w filmie „Fando i Lis”, kiedy bohater porzuca swoją ułomną ukochaną, tak naprawdę będąc z nią nierozdzielny. I im bardziej jest o tym przeświadczony, tym mocnej ją rani. Aż do agonii. Tak samo jest między nimi. Porzucenie-oddanie, separacja-zjednoczenie. Im więcej w P. okrucieństwa, tym więcej w T. tolerancji na zachowania przyjaciółki.

Zresztą w ostatnich ich momentach P. zdołała z siebie wykrzesać tylko zimno, obojętność. Kiedy zobaczyła rozmazane ślady krwi na podłodze, tylko wzruszyła ramionami:
-Przecież powiedziałam Ci, że lepiej, jak będziesz tu siedzieć i wydobrzejesz. A i tak nie można Cię zostawiać, bo sobie krzywdę zrobisz. I potem jeszcze, kiedy T. uchyliła ostrożnie drzwi szafy: -Najbezpieczniej jest zwykle w szafach. Otulisz się moim szalem i zapomnisz, że mnie nie ma. Kto by pomyślał, że stać cię na takie zachowania – i tymi słowy przekręca kluczyk drzwiczek, zamykając ją na dobre. - Idę, to była kontrola. Ale nie płacz. Nie będę długo zabawiać się w naprężoną do granic uwagi studentkę. I przyjdę z obiadem, ciao!
Trzask drzwi. Znów jej nie ma.

Tak się nie robi nawet własnemu cieniowi. Może tu i bezpiecznie. Ale słyszeć szemranie własnych myśli i nie móc uciec to najstraszniejsze rozwiązanie. Ostateczne rozwiązanie dla skołatanego mózgu. Wojna błyskawiczna komórek. Świst w uszach i bum!  Szafa to komora tłumiąca. Całkowita deprywacja zmyslow.

T. widziała więc w swojej grozie jakieś linki, jakieś pogmatwane oponki, jak się wiją i czernieją. W tej złowieszczej ciszy poczuła głuche butwienie wypalonych gałązek mentalnych. Głupiała w mgnieniu sekundy. Najpierw słyszała wszystkich sąsiadów P. Potem wydawało jej się, że mówi do niej jej własny żołądek. A potem widziała, jak jej mózg układa się w literę O. O jak obłęd.
-Gratuluję. Wygrała Pani wycieczkę autokarem prosto w przepaść! - mówiły jej wyolbrzymione i wyabstrahowane usta P., tkwiące w jej głowie jak na ironię, do dobicia. Czuła degradację rozszczepionych molekuł, memów, czy jak im tam. Brakowało jej powietrza. Szale nie były już ukochanymi maskotkami. Dusiły jak węże, dodatkowo zmniejszając możliwość manewru. Tak bardzo chciała wyjść. Wyjść. Wyjść! Wyyyjjjśśććć!

-Otrzymuje Pani od nas nagrodę: wycieczkę na kanapę. Smacznego - Woń spaghetti i wystudiowany na spikerkę tivi głos P. wydobywa T. z otępienia. Przecież tak niedawno pojechała z nią tramwajem, który je złączył w tę parszywą całość! A teraz jest dobrowolnym zakładnikiem. Ślepym na uwagi, niemo przywiązanym do nogi swojej Pani. P. otwiera drzwi swojej wielkiej szafy. I głaszcze ją po brodzie.
-Zasłużyłaś na obiad. Wiesz, nie chcę Cię krzywdzić. Coś się ze mną stało, że bawię się i eksperymentuje na tobie. Ale ty mi dajesz do tego pożywkę. Przyzwalasz, dajesz się prowadzić. A ja mam coraz mniej pomysłów i inwencji, jak urozmaicić eksperymenty. Wszystko mnie nudzi i idę dalej. Ty się jednak jak na złość sprawdzasz w każdym zadaniu, wprost nie mogę od Ciebie oderwać oczu. Jesteś w centrum mojej uwagi mimo tego, że mnie z tobą nie ma. I razem sobie tak orbitujemy, będąc de facto osobno. Ale mam wrażenie, nie, wiem, że mnie zniszczysz. Zemścisz się i nie będzie jak w powieściach, jakie cytowałyśmy. Hmm? Odpowiesz?

-Powieść. Życie to taka nieudana narracja, którą ktoś dopieszczał, a okazała się czczą grafomanią. Powieść potrzebuje jednak bohatera, jego dramatu i konfliktu. I co? Właśnie po to dzieje się to wszystko? Po co komu dramat, figle, eksperymenty? Żeby się zabawić? Żeby znaleźć swoją a-muzę i amuzowywać się do ostatku? - w końcu zdobyła się na odwagę i wystrzelała do P. te słowa.

A potem żuła spaghetti. Spaghetti z kiszką kiełbasy pośrodku.
-Kocham Cię – wymknęło się jej między jednym uderzeniem widelca o zęby, a drugim. Wymlaskała wyznanie. - Nie-nienawidzę – wróciła do zlizywania z talerza sosu bolońskiego.
Kątem oka widziała, że P. to wyznanie śmieszy. Ale śmiała się jakoś dziwnie. Inaczej. Jej kąciki drgały, jakby dostawała spazmu. Wszystko działo się bezgłośnie i kiedy ona, dla kurażu, zaczęła uśmiechać się najserdeczniej i najszczerzej, jak umiała, P. zaczęła płakać. -Co Ci jest – wymknęło się T. cicho. To było nie na miejscu. P. zanosiła się szlochem i odgoniła ją jak natrętną muchę. Odejdź. Spadaj. Wypierdalaj!!!

To był ten moment. Wypadła z ich rozgrywki. Za nią, jak z katapulty, wypadł jej plecak, po nim dwie zabłąkane książki, które pootwierały się na jakichś stronach. Tyle jej było w tej przyjaźni.

wtorek, 18 października 2011

Łajza part. XI

-Wracaj do domu i nie pokazuj się, nim nie wydobrzejesz – P. otwiera któregoś wieczoru jej drzwi, niczym matka, której dziecku coś się stało. Ubiera się pospiesznie w kurtkę i widać, że nie na rękę jej to spotkanie. T. chcę ją zatrzymać bo wie, że przyjaciółka pójdzie do klubu sama. Że zostawi ją na pastwę koszmarów. Ostatnio się boi. Nie chce samotności.
- P. Zostań ze mną – szepce, bo drży na myśl, że jak P. ją odprowadzi po tym jak, nie daj boże, nie zgodzi się, by T. spała u niej, zobaczy jej dzieło w mieszkaniu Francuzki. Pokój, który mógłby być jej pokojem, imitację jej przestrzeni. A na to za wcześnie. Robi więc błagalną minę.
- P. chcę nocować u ciebie, tak bardzo się boję koszmarów.
-Dobrze - po chwili wahania P. daje za wygraną. Tylko weź coś do ubrania, bo nie mam żadnych koszul, pidżam ani t-shirtów.
I po chwili, stoją przed domem T. Ta każe na siebie czekać. Ale przyjaciółka nie zadaje pytań. Wykrada jej tylko papierosa z kurtki.

Po chwili ciągną za sobą reklamówkę z książkami, płytami i wielkim ręcznikiem, w który mogą się obie wtulić. W tym ręczniku zresztą potem usypiają, osłonięte dodatkowo wyliniałym kocem. Znaczy, chuda T. usypia, bo P. znów się wymyka do klubu, pospiesznie przekręcając klucz w zamku. Ale taka już jest. Przynajmniej wiadomo, że jest w pobliżu.

T. miała wtedy wyjątkowo piękną noc. Nazwała ją miękką nocą z miękkim snem. Śniła jej się P. w jakiejś niebywałej kreacji. Cekiny świeciły znad jej czoła, miała przy sobie różdżkę i czarowała tłumy. Potem stanęła za Djką i zaczęła kręcić płytami. Ludzie wpadli w szał. Darli szaty, generalnie było niewinnie, jakby cofnęli się w czasie, kiedy nagość nie była tematem tabu. I nad tym plemieniem P. szeptała zaklęcia. -To było dobre – nad ranem były obie i T. usłyszała, jak P. jej przez sen szepce. Przytuliła się do chudego ciała przyjaciółki i ciągle wymawiała te słowa. T. popatrzyła z miłością na przyjaciółkę i wyszeptała, że już zawsze będą razem. Jak w telenoweli. Żyć nie umierać.

Teraz wie, że popełniła błąd. Po pierwsze, nawet we śnie P. słyszała ostatkami świadomości, co T. jej mówiła. Po drugie: odkryła się przez P. całkowicie, jak żółtodziób, który nie umie grac w karty i przegrywa za każdym rozdaniem. Dlaczego dziś tak sądzi?

Napisała do P. krótkiego maila, że było jej cudownie. I czy może raz jeszcze nocować. P. odpowiedziała krótko, tajemniczo:

, Sent: March, 18, 12:21
Czekam. Mam dla ciebie niespodziankę. Sprawdziankę-niespodziankę :)
P.

Wtedy jeszcze nie wiedziała, raczej tylko czuła, że coś jest nie tak. Kiedy dotarła do P., ta bez słowa pokazała jej na drzwi i sama zarzuciła na siebie kurtkę. Zero czułości, zero nagrody. Chłód i milczenie. Została w jej domu, który stał się teraz ich wspólnym domem, i zagryzała wątpliwości talerzami frytek z dużą dawką keczupu. Dzień, noc, dzień, noc. Pory dnia przestały mieć znaczenie, bo nic się nie wydarzało. Aż do momentu, kiedy nie wylała do zlewu jakiegoś stęchłego piwa. Wtedy zostawiła jakiś tok-szoł w telewizji.
-P. gdzie jesteś, dlaczego ode mnie uciekasz. Znajdę cię. Tylko nie oddalaj się – wybiegła pokracznie na schody.

Kolana nadal bolały. Chwiała się, jakby stąpała po grząskim gruncie. A to przecież chodnik, o który teoretycznie dbają władze miasta. To jednak nie tylko kwestia obolałych nóg. Szła, chwiejąc się, bo nie wiedziała, co się zmieniło. Po prostu, tajemnicze spojrzenie niczego nie mówi, ale ty coś czujesz. Mówi Ci to cierpła skóra, ścisk w żołądku, bezsenność i brak apetytu. A wtedy idąc, kolebiesz się jeszcze bardziej.

Tak chwiała się przed P. A kiedy złapała się rękawka jej błyszczącej kurtki, traciła grunt pod nogami i padała raz za razem, rozwalając sobie kolana na nowo. P. była niestabilną gałęzią, odartym z jakiegoś pnia drzewa mchem, który dawno popłynął z gliniastą mazią błota podczas powodzi. To sobie wyobrażała. Jakby była zaklętą w „Kubusiu Puchatku” małą istotką, niewinnym Prosiaczkiem, który podczas powodzi Stumilowego lasu próbuje znaleźć Chatkę. Jej Chatką było miasto, a Kubusiem, rzecz jasna, P. Czasem łapała się jej nóg, ilekroć udało jej się wybadać trakt, na jakim poruszała się właśnie miarowo i zamaszyście. Im dalej jednak P. przepadała i im bardziej kręte ścieżki wybierała, tym bardziej, coraz bardziej przezroczystej T. trudniej było iść. W końcu już tylko siedziała jak pies, czekający na swojego pana pod sklepem, pod drzwiami kolejnych ludzi, do jakich P. zachodziła.

P. znajdowała ją w stanie uśpienia. Oparta o ławkę, podparta ręką, wyglądała tak niewinnie. Była tylko coraz bardziej brudna. Coraz bardziej żałosna w dziurawych spodniach i z plamami krwi na wysokości kolan. Brała wtedy apatyczną T. pod rękę i wychodziły z kolejnego podwórka, mijając kolejny śmietnik i potykając się o kolejne butelki po piwie, pamiętające świetność ich wieczorów sprzed tygodnia. T. łapała wtedy kruchą stabilność, budziła się ze swojego otępienia, patrząc spolegliwie na swoją przyjaciółkę. Ta odwracała do niej głowę, patrzyła po niej przeciągle, jakby zamyślona, po czym puszczała jej rękę z obrzydzeniem w oczach. T. pamięta ten grymas. Buzia w podkówkę, pretensja w głosie.
-Idź stąd! Zostaw mnie i wracaj do domu! - krzyczała przez łzy. T. padała spektakularnie na chodnik, traciła na chwilę oddech. Dlatego nie dawała żadnej riposty, żadnej sensownej odpowiedzi na apele P. Teraz śmieje się, że zbliżała się do poziomu nieprzeciętnej w umieraniu. Ale wtedy naprawdę miała ochotę umrzeć. Być ofiarą przyjaźni. Odtrącenia. Dlatego czołgała się do najbliższej ławki i, w spazmach, połykała suchą bułkę.

Właściwie pamięta ten okres jako urywki, które dopiero teraz układają się w sensowną całość: najpierw płacz P., lżenie czołgania się T. i jej czekania na nią, potem szczerzenie wielkich zębów w wykrzywionym uśmiechu. I silne szturchnięcia, kiedy T. desperacko łapie przyjaciółkę za rękę. Zostawiła ją samą na środku miasta, pośród tłumu machającego kończynami, który w stanie T. wydawał się niezdrowo pobudzony.

Stała jak kołek jednego wieczoru w bramie jakiejś obdrapanej kamienicy, czekając, aż pojawi się P. W końcu powlokła się chwiejnie do klubu, wzbudzając sensację.
-Co ci się stało, ale masz kolana – nie mogła opędzić się od dotyku ciekawskich. Siedziała na kanapach, popijając piwo, które jakaś litościwa dusza kupiła, bo przecież „biedaczka jest jak przećpana, wycieńczona, trzeba ją dowodnić”.

Nie interesowała jej ani muzyka, ani zwykłe przetasowania, kto z kim, kto aktualnie nadaje z djki, w jakim nastroju jest właściciel klubu, krążący o tej porze po salach i polujący na mięso.

Najsmaczniejsze mięso kręci się o tej porze na stołach. Wije się, skręcając szyję i biodra w wymyślne figury. „You can be my lover” , wtóruje im dejot. Powietrze jest przesycone chucią. Parują pory, sala dymi od chemicznie spojonych par. Światła porażają wzrok, lasery zamazują widoczność. Znów ręce w górze, nogi wybijają lubieżny rytm. Raz, raz, obrót. Raz, kiwanie głową, dwa ramionami, trzy biodrami. Raz, dwa, trzy. Spróbujmy z partnerem. Raz, dwa, trzy. I znów od początku.

Wydaje jej się, a może to się dzieje naprawdę, że tańcząca masa macha kapeluszami kowbojskimi i wiwatuje czyjeś urodziny. Skrecz dejota i po nim kilka „sto lat” każą jej odwrócić głowę w stronę przeciwległej kanapy. Na czerwonej skórze siedzi trzech ulizanych clubberów, których obie z P. widywały, jak nad ranem wtaczają się do klubu, klepiąc po tyłkach wszystkie spotkane dziewczęta. I teraz ta banda seksistów siedzi rozkraczona nad piwem i zapraszającym ruchem pokazuje, że ma pod dostatkiem białej substancji. Nie, ta biała góra wprost przesyca powietrze chemiczną wonią. T. pociąga nosem.
-Nie - dziękuje. Jeden z przylizanych seksistów nie daje jednak za wygraną.
-To może tortu? - i ze śmiechem wskazuje na...głowę świni. Trzej seksiści parskają do siebie z zadowoleniem wprawienia w osłupienie kolejnej „blondynki”. Choć, T. mogłaby przysiąc, ich śmiech był podobny do chrumkania. Chrumkk, Chrumkk - Trzy seksistowskie świnie zapaliły świeczkę w oczodole brunatnego łba.
-Sto lat, sto lat – pukała się w czoło T., nim nie zasłoniły jej widoku jubilatów panienki w kapeluszach. Znów zrobiło się gorąco...

W tym ukropie T. wreszcie zauważyła P. jak wita się z Trzema Świniami. Też odmawia skosztowania szczytu białej góry, która teraz wręcz świeci w kontraście z czarnym stołem. Ale po chwilowym olśnieniu T. wraca wzrokiem do P. Jest tak inna! Paznokcie krwiście czerwone, makijaż ostrzejszy, niż zwykle.

P. była krzykliwa. Jeszcze jej tak wulgarnej nie widziała. Mini świeciła srebrnymi nitkami. Czarne futerko, współgrało z jej czarnymi oczami. Cała była na czarno. A jednak wrażenie niesmaku i dysharmonii było dojmujące. P. przesadziła. Żadna z niej syrena, prędzej przepita Kirke w okresie przekwitu. Tak, wyglądała jak czterdziestoletnia „Kuguarka” - uosobienie przestarzałej singielki, niebezpiecznej, bo zdeterminowanej. Czyhającej na młodego samca. Nieznośnie samotnej. „Cechuje ją mocny makijaż, fryzura wysoko postawiona, aż pod sklepienie parkietu. Szczególny akcent kładzie na uzębienie i paznokcie. Nosi niedbałe, skąpe stroje”, jak czytała na głos P. artykuł przed jednym z wieczorów.

Wszystko się zgadza. P. ma dla siebie rolę. W dokumencie o singlach, który razem któregoś z nudnych wieczorów oglądały u niej.

„Kuguarka” P. wreszcie dostrzega T. siedzącą na dziurawej kanapie w żałosnej pozie ze skrzyżowanymi kolanami. Taką skuloną i malutką. Bo T. jest wielkim wyrzutem. Poczuciem winy.
-A niech to – podchodzi do T. popijając jej piwo – po coś tu przyszła, chyba nie czekasz na mnie. Zaraz cię rozerwę – i prędko się ulatnia z absztyfikantem – jedną z Trzech Świń. Najbardziej pulchną i aberracyjną. T. macha ręką, z trudem udaje jej się wstać i pochwycić wylewające się piwo. Ale P. uciekła.

Po chwili dźwięcznie i po marynarsku wchodzi schodami i przysiada się do niej, tak, do niej, jakiś brzydal. Znajomy – przedstawia się. Stukają kufle, odległość między nim, a T. maleje. Niemal siedzi na jej udzie. T. syczy z bólu, co tylko rozochoca śmiałka. Pociera bolesne miejsca, głaszcze kolana, patrząc znacząco spod krótkich rzęs i małych, wąskich oczu. W końcu zadaje sakramentalne pytanie, czy naprawdę jest paralityczką, bo jej przyjaciółka powiedziała, że T. jest dziewicą i że przez swoją niepełnosprawność nigdy nie spała z facetem. T. przypomina sobie, że złapała wtedy ostatkiem sił kufel i uciekła, kuśtykając, na bramkę, skąd pozwolono jej wyjść z klubu. Odprowadzało ją nieufne spojrzenie selekty i pytające cześć od gawiedzi. -Jesteś niesmaczna P. - szeptała, popijając piwo bez gazu. Umazana błotem, wróciła do jej mieszkania.