niedziela, 7 lutego 2010

Zapach ROKOKO Part.6

Gdy damski głos zadzwonił ponownie, tym razem z wieścią, że babcia może opuścić szpital, ale ma być, zgodnie z umową, otoczona należytą opieką, to znaczy ni mniej ni więcej dobowym czuwaniem nad nią, zamknęłam się w pokoju i wtuliłam mocno głowę w poduszkę udając, że tego nie słyszę, a staruszki urządziły wieczorek powitalny. Kupiły szampana „Igristoje”, upiekły wspólnie szarlotkę i sernik i, na koniec, nalały sobie dla kurażu po kieliszku wódki, zasiadając w babcinych fotelach. Czekały, aż babcia zjawi się w swoim mieszkaniu, cierpliwie holowana przez swoją córkę i mnie, mierzącą się po raz pierwszy z progiem ciężkości starości oraz własnej ucieczki dzieciństwa. Nawet widziałam, jak ucieka w popłochu, przestraszone widokiem babci. Babcia bowiem nie miała już nic z tajemnicy, jaką nam co dwa dni przynosiła do domu. Rzadkie włosy, które tak pieczołowicie układała i spinała, opadały na ramiona. I nie były już kasztanowe. Były siwe. Oczy przypominały krecie szparki, jakby babcia bała się widoku światła dziennego. Usta wykrzywiły się w jakimś niezwykłym dla niej grymasie, co wyglądało tak, jakby wzbraniała się przed zjedzeniem kwaśnej cytryny. Może wiedziała, że za te chwile nie dostanie od nikogo Orderu Uśmiechu. No i bruzdy, ryjące twarz i czoło w pozycje równoleżnikowe, a w okolicach ust, tworzące wzór południków. Babcia była poharataną kulą ziemską, starym globusem, jaki widziałam potem w pracowni geograficznej. Nie zostało z niej nic z damy, nakładającej misternie kosmetyki i kremy i wchodzącej do domu pewnym krokiem nawet wtedy, gdy taszczyła kilogramy upolowanych zakupów. Płaszcz opadał z niej na ziemię, rysując bardziej jakąś karykaturę człowieka, niż portret mężnego rycerza, jakiego w niej widziałam. Sunęła ciężko, sapiąc i raz po raz wspierając się na ramionach córki.

W knajpie kazimierskiej_fot. Hilda

Staruszki potrafią zadusić swoją gorliwością nawet zmarłego. Wszystko w domu babci było niby takie samo, ale jakieś inne. Błyszczało jakąś nienaturalną poświatą, jakby każda staruszka z osobna pucowała każdy zakamarek, każdą wypukłość mebli i każdy sprzęt, który dostał się w ich ręce. Dywan, wyliniały i wychodzony przez 45 lat mieszkania babci w tym samym miejscu, sprawiał wrażenie nastroszonego, natapirowanego i jeszcze bardziej wyblakłego, niż był wtedy, kiedy nieprzyjemnie straszył burością i bezbarwnością podczas niekończących się uroczystości rodzinnych. Szara podłoga z płytek pecefau przypominała zapuszczone lodowisko, z nielicznymi rysami, których skwapliwe dłonie sterylnych ekspertek w gumowych rękawicach nie zdołały eksterminować pastą do podłogi. Zresztą butelka stała ukryta za telewizorem, aby w razie czego koleżanki mogły poprawić jakiś niespodziewany mankament. Wazony z kryształu, pamiątka po dziadku mojej babci, zapełniły się sztucznymi, nienaturalnie różowymi lub żółtymi kwiatami. Nie wiadomo, jakiego rodzaju. Kwiaty zresztą były tak samo bezpłciowe jak obrus, jakim przykryty był babciny stół z politurowanej sklejki, pasujący do meblościanki, również na wysoki połysk. Wszędzie błyszczało, doprowadzając oczy do zniekształceń optycznych. Ślepliśmy w mgnieniu oka. Ale to nie oczy, a powonienie, było najbardziej podatne na zmianę odbioru rzeczywistości. Odbiornik percepcji wyraźnie przestawił prób wrażliwości sensorycznej na niskie, ciężkie nuty. Zwłaszcza przy sztucznych kwiatach dało się odczuć nagłe porwanie przez ten duszny, uwodzący zapach. A może koleżankom babci o to chodziło? Uśmiechały się zapraszająco w tych swoich podomkowych sukienkach vintage, jak kilka pokoleń niżej określa coś, co jest stare, ale z nutką elegancji i unikatowości, szczerzyły rzędy sztucznych zębów: no proszę, jakaś Ty odszykowana, jak trzeba! Chodź, napijemy się! I już moja babcia, tak samo zdezorientowana, jak pozostali zebrani, pląsała w gąszczu gestów, tańczyła, zasiadając do stołu. Staruszki gładziły ją po włosach, wyjątkowo płowych po miesiącach ignorowania lustra i obiecały, że zaraz się nimi zajmą. Pokazywały, co sobie kupiły i co kupiły jej, kiedy była „tam”. Tańczyły, nalewając jej wódki do kieliszka, odkorkowując szampana i krojąc równie uwodzącego zapachem jak sztuczne kwiaty, sernika. Babcia jednak pozostała nieruchoma. Obojętnie patrzyła na festiwal, jaki przygotowały jej koleżanki. Jej mętne oczy powolnie przesuwały się po ciastach, musnęły prawie niezauważalnie kieliszek, by wreszcie spocząć na kwiatach. Babcia wstała, doczłapała się w nowych kapciach od jednej z koleżanek do kryształowego dzbanka, ujęła w dłonie jeden z kwiatów-koszmarków i powąchała esencję, w jaką jego płatki były obleczone. Staruszki zastygły w oczekiwaniu. To Twoje ulubione perfumy, pomyślałyśmy, że sprawimy Ci przyjemność. Babcia upuściła nagle kwiatek na szare lodowisko w podłodze. Po jej twarzy polały się łzy. A kiedy jedna z nich zdecydowała się skapnąć na podłogę, babcia zaczęła zawodzić. Jej ciało nagle się skurczyło. Zmalało i pochyliło się w stronę błyszczącego kredensu. Stała tak, bardzo bezbronna i odwrócona od oniemiałej widowni. Rytuał koleżanek się nie powiódł. Jakby babcia miała amnezję. A przecież powinna rozpoznać zapach, który tak lubi, powinien on doprowadzić ją do stanu sprzed pobytu „tam”. Babcia tymczasem zaczęła wyć, dusząc się od śliny i spazmów, jakie dodatkowo wykrzywiły jej ciało.

Staruszki już nie tańczyły za stołem. Powoli, jak żałobnicy składający kondolencje przed łożem zmarłego, zaczęły się wycofywać. Wolno, także pochylone, doszły do drzwi, bezgłośnie nałożyły swoje oprószone kurzem płaszcze i futra, na uszy naciągnęły berety, czapki i kaszkiety i ruszyły w stronę drzwi. Pozostała część widowni próbowała podejść do babci, wyciągali ręce jak do chorego zwierzątka, które rozczula serce myśliwego. Już prawie łapali ją za ręce, kiedy babcia, już nie lwica, a lwiątko, osunęła się na ziemię. Pod jej dłonią różowił się kwiat, raz jeszcze odurzając nutą słodkiego zapachu.

sobota, 6 lutego 2010

Zapach ROKOKO part. 5

Niewidzialny partner mojej babci ma więc pewnie smoking, a może modny garnitur w paski, płowego koloru, jaki mieli panowie z Kroniki Filmowej. Grunt, że bal trwa i że babcia do momentu odkrycia spodka ze szklanki z kawą po turecku jest prowadzona do stołu, przy którym już czekają czekoladki. Babcia musiała podczas tego pląsania wyjąć opakowane w celofan słodycze z szafki, w której zwykle jej córka chowa je przed okiem i ręką niepowołanych, za małych lub zbyt łakomych dzieci. Ale kiedy to zrobiła? Nie mam do tego gwoździa. I have no clue. Teraz babcia może zasiąść do swojego ulubionego momentu w pracy, która też nie jest tym, czym jest, i jak odbiera ją jej córka i wnuki. To moment zastygnięcia, w jaki na chwilę wpadała przez trzydzieści pięć lat pracy w tym samym miejscu, w tej samej branży, w tym samym pokoju. Moment topienia czekoladek w ustach rozpoczynał jej dzień zawsze o tej porze, punkt dziesiąta, w Centralnym Przedsiębiorstwie Planowania, gdzie dzielna lwica rodzinna liczyła kolejne zrealizowane plany i jednostki, sumowała je i dzieliła. Miała pełne samodzierżawie nad liczbami. I przez trzydzieści pięć lat była nieomylna, bo skąd by dostawała nagrody i premię od machiny liczącej, która miała wpływ na gospodarkę ludową. Babcia wiedziała, że wykonuje pracę odpowiedzialną i pożyteczną społecznie, podkreślano jej to na każdym kroku. Jej praca wymagała zatem rozgrzania komórek liczących i analizujących słodkim co nieco przy szklance kawy sypanej w ten sam sposób, w jaki robi to tu, i w jaki pewnie robi to za każdym razem, gdy nadarza się okazja takiej rozgrzewki. A najlepiej rozgrzewać mózg wspólnie, kolektywnie, Avanti Popolo! Zaraz w jej pokoju zbiera się tłum koleżanek, bo u babci i jej przełożonej księgowej stoi czajnik, z którego korzystają babci podwładne. Wywijają kokami, tiulami, podwijają żakiety, by zasiąść do kawy i plotek o dyrektorach, kolegach, których akurat z nimi nie ma, koleżanek, które popadły w niełaskę i niechętnie integrują się z resztą pokojów liczących przychody i rozchody. Przez trzydzieści minut każdego dnia, czasem licząc soboty pracujące, słychać wołanie czajnika i rytmiczne zalewanie kilkunastu szklanek kawy i powolny szczęk łyżeczek o ścianki kruchych, made in poland, szklanek z koszyczkami. Babcia-przełożona wzdycha więc do Pani Malinowskiej, opowiada, jak rozwija się jej dziecko i co wie o dyrektorze Lamberku, z nieukrywaną uciechą żuje słodką masę czekoladki, obserwując swoje podwładne, jak się droczą, przez którą ostatnio wyszedł raport tygodniowy. Taaak, moja babcia miała kiedyś dobre oko do pracownic i dobre serce do pracy. Teraz też pewnie je ma, ale ukrywa je skwapliwie, żeby nie robić więcej, niż powinna. Przecież jej spracowane dłonie nie dadzą się ożywić tak, jak jej oczy.

Dłonie. To też trzeba powiedzieć. Moja babcia należy do tej klasy staruszek, które nie ukrywają ich kształtu. Są, bo są. Jak mawia: To to nie rokoko, ale ujdzie. Pierzynka kremu zniweluje szorstkość wyżłobioną bezlitosną kranówą, bo kiedy babcia wychowywała swoje córki, nie było środków zmiękczających wodę, a jedynie poczciwy Ludwik, który pachniał nieodmiennie anyżkiem połączonym z mydłem. Ale pozostaną plamy, te niechciane piegi starości zdradzające, ile tak naprawdę babcia już działa na tym świecie. Ani skóra cytrynowa, ani ocet, nie zdołają wywabić tych plam. To nie reklama proszku, skutecznego w każdej sytuacji. Starość to proces odchodzenia, separowania się, więc o nim się nie mówi, dopóki nie znajdzie się, być może nawet podobnego do proszku do prania, proszku antystarzeniowego, w którym będzie się prało dłonie. Staruszki pewnie zapłaciłyby każdą cenę za taki specyfik, tak jak płacą za swoje perfumy. Tymczasem ich kolorowy korowód łączy pomarszczone ręce w geście modlitewnym, byle tylko nastąpiło cudowne odmłodnienie.

Pewnego razu babcia nie zawitała do szarej kuchni szarego i beznamiętnie wystawiającego swoją elewację na ulicę bloku. Nie rozświetliła korytarzy swoimi przepysznymi kolorami apaszki i płaszcza. Nie powiało słodkim zapachem. Głowa babci nie wynurzyła się zza parawanu klatki schodowej i pancernych drzwi. Nie pomogło wykręcanie i tak nadużywanego, jak jej zaufanie, numeru. Babciu, co mogło się stać, że taka heroina, jak Ty, której nie straszne ani mrozy, ani zawieje, ani złe oko kierowcy autobusu, nie uraczyłaś nas swoim zapachem? Telefon milczy. Może babcia wkroczyła w wiek buntu, powtarzając jak dawno zasłyszaną historię, schematy wieku dojrzewania? Może stara-dziewczynka zmieniła się w rozbuchaną erotycznie kokietkę, której wnuki, przypominające samą swoją obecnością uciekające w popłochu lata, są po prostu niepotrzebne do szczęścia? W słuchawce nadal głucho. Sygnał obija się o bębenki, ale nic nie zwiastuje powrotu babci.

Wreszcie aparat trzęsie się wibrująco. Nieznany numer z nieznanym głosem oznajmia nowinę. Babcia się nie znalazła. Babcię znaleziono. Widziano, jak nad ranem krążyła jak wrona nad padliną koło podwórka, snując się rytmicznie w powłóczystej szacie nieokreślonego koloru. - Ależ proszę nie pytać o szczegóły. Babcia została zabrana na obserwację. Psychiatryczną oczywiście.



Tymczasem garnki, które babcine dłonie z piegami starości niemiłosiernie obijały o blat zlewu i przypalały na kuchence, zarosły sadzą, a resztki zup spowiły się pleśnią. Tylko babcia myślała o kuchni. Teraz, kiedy jej nie było, kuchnia stała się opuszczonym pokojem, do którego pora obiadowa zaglądała tylko po to, aby wziąć ze sterty pozostawionych sztućców jakiś względnie czysty i wtłoczyć do żołądka jednakowe treści typu fast-food.

Ale babcia była gdzie indziej. Jej staruszki-sąsiadki zaopiekowały się osieroconym przybytkiem na czas jej powrotu do domu, do epoki współczesnej. Bo inny głos w słuchawce, tym razem o chropowatej, przepalonej słuszną ilością tytoniu barwie, przekazał, że babcia albo nieprędko wyjdzie, albo będzie skazana na swoje koleżanki staruszki i rodzinę. Wyrok brzmiał groźnie, ale zaraz telefon dostał szału. Między jednym raniącym bębenki sygnałem, a drugim, każda z staruszek lękliwie wyśpiewała, że jest gotowa się swoją najdroższą przyjaciółką opiekować. Ależ jesteśmy jej to winne. Ona zarażała nas swoją niepoprawnie optymistyczną wizją świata, uczyła nas cieszyć się tym, co nam zostało. I my mamy ją zostawić? Szybko więc koleżanki -staruszki wydzieliły sobie dawną manierą księgowych okresy opieki nad babcią, zakreślając trzęsącymi się z przejęcia rękoma ważne daty. W zasadzie zapełniły swoimi inicjałami cały tydzień poza weekendem. W sumie, co one mają do roboty, poza zaspokajaniem głodu rodzinnego? Zostawiły puste miejsca w weekend „najbliższym-spokrewnionym”, jak to ujęły w swojej ewidencji, ofiarując jeszcze fakultatywnie swoje niedziele, bo ich podopieczna chadzała za czasów swojej świetności do kościoła. Dostały na wszystko zgodę od skołowanej, tym razem niemającej zastrzeżeń, córki.