wtorek, 18 października 2011

Łajza part. XI

-Wracaj do domu i nie pokazuj się, nim nie wydobrzejesz – P. otwiera któregoś wieczoru jej drzwi, niczym matka, której dziecku coś się stało. Ubiera się pospiesznie w kurtkę i widać, że nie na rękę jej to spotkanie. T. chcę ją zatrzymać bo wie, że przyjaciółka pójdzie do klubu sama. Że zostawi ją na pastwę koszmarów. Ostatnio się boi. Nie chce samotności.
- P. Zostań ze mną – szepce, bo drży na myśl, że jak P. ją odprowadzi po tym jak, nie daj boże, nie zgodzi się, by T. spała u niej, zobaczy jej dzieło w mieszkaniu Francuzki. Pokój, który mógłby być jej pokojem, imitację jej przestrzeni. A na to za wcześnie. Robi więc błagalną minę.
- P. chcę nocować u ciebie, tak bardzo się boję koszmarów.
-Dobrze - po chwili wahania P. daje za wygraną. Tylko weź coś do ubrania, bo nie mam żadnych koszul, pidżam ani t-shirtów.
I po chwili, stoją przed domem T. Ta każe na siebie czekać. Ale przyjaciółka nie zadaje pytań. Wykrada jej tylko papierosa z kurtki.

Po chwili ciągną za sobą reklamówkę z książkami, płytami i wielkim ręcznikiem, w który mogą się obie wtulić. W tym ręczniku zresztą potem usypiają, osłonięte dodatkowo wyliniałym kocem. Znaczy, chuda T. usypia, bo P. znów się wymyka do klubu, pospiesznie przekręcając klucz w zamku. Ale taka już jest. Przynajmniej wiadomo, że jest w pobliżu.

T. miała wtedy wyjątkowo piękną noc. Nazwała ją miękką nocą z miękkim snem. Śniła jej się P. w jakiejś niebywałej kreacji. Cekiny świeciły znad jej czoła, miała przy sobie różdżkę i czarowała tłumy. Potem stanęła za Djką i zaczęła kręcić płytami. Ludzie wpadli w szał. Darli szaty, generalnie było niewinnie, jakby cofnęli się w czasie, kiedy nagość nie była tematem tabu. I nad tym plemieniem P. szeptała zaklęcia. -To było dobre – nad ranem były obie i T. usłyszała, jak P. jej przez sen szepce. Przytuliła się do chudego ciała przyjaciółki i ciągle wymawiała te słowa. T. popatrzyła z miłością na przyjaciółkę i wyszeptała, że już zawsze będą razem. Jak w telenoweli. Żyć nie umierać.

Teraz wie, że popełniła błąd. Po pierwsze, nawet we śnie P. słyszała ostatkami świadomości, co T. jej mówiła. Po drugie: odkryła się przez P. całkowicie, jak żółtodziób, który nie umie grac w karty i przegrywa za każdym rozdaniem. Dlaczego dziś tak sądzi?

Napisała do P. krótkiego maila, że było jej cudownie. I czy może raz jeszcze nocować. P. odpowiedziała krótko, tajemniczo:

, Sent: March, 18, 12:21
Czekam. Mam dla ciebie niespodziankę. Sprawdziankę-niespodziankę :)
P.

Wtedy jeszcze nie wiedziała, raczej tylko czuła, że coś jest nie tak. Kiedy dotarła do P., ta bez słowa pokazała jej na drzwi i sama zarzuciła na siebie kurtkę. Zero czułości, zero nagrody. Chłód i milczenie. Została w jej domu, który stał się teraz ich wspólnym domem, i zagryzała wątpliwości talerzami frytek z dużą dawką keczupu. Dzień, noc, dzień, noc. Pory dnia przestały mieć znaczenie, bo nic się nie wydarzało. Aż do momentu, kiedy nie wylała do zlewu jakiegoś stęchłego piwa. Wtedy zostawiła jakiś tok-szoł w telewizji.
-P. gdzie jesteś, dlaczego ode mnie uciekasz. Znajdę cię. Tylko nie oddalaj się – wybiegła pokracznie na schody.

Kolana nadal bolały. Chwiała się, jakby stąpała po grząskim gruncie. A to przecież chodnik, o który teoretycznie dbają władze miasta. To jednak nie tylko kwestia obolałych nóg. Szła, chwiejąc się, bo nie wiedziała, co się zmieniło. Po prostu, tajemnicze spojrzenie niczego nie mówi, ale ty coś czujesz. Mówi Ci to cierpła skóra, ścisk w żołądku, bezsenność i brak apetytu. A wtedy idąc, kolebiesz się jeszcze bardziej.

Tak chwiała się przed P. A kiedy złapała się rękawka jej błyszczącej kurtki, traciła grunt pod nogami i padała raz za razem, rozwalając sobie kolana na nowo. P. była niestabilną gałęzią, odartym z jakiegoś pnia drzewa mchem, który dawno popłynął z gliniastą mazią błota podczas powodzi. To sobie wyobrażała. Jakby była zaklętą w „Kubusiu Puchatku” małą istotką, niewinnym Prosiaczkiem, który podczas powodzi Stumilowego lasu próbuje znaleźć Chatkę. Jej Chatką było miasto, a Kubusiem, rzecz jasna, P. Czasem łapała się jej nóg, ilekroć udało jej się wybadać trakt, na jakim poruszała się właśnie miarowo i zamaszyście. Im dalej jednak P. przepadała i im bardziej kręte ścieżki wybierała, tym bardziej, coraz bardziej przezroczystej T. trudniej było iść. W końcu już tylko siedziała jak pies, czekający na swojego pana pod sklepem, pod drzwiami kolejnych ludzi, do jakich P. zachodziła.

P. znajdowała ją w stanie uśpienia. Oparta o ławkę, podparta ręką, wyglądała tak niewinnie. Była tylko coraz bardziej brudna. Coraz bardziej żałosna w dziurawych spodniach i z plamami krwi na wysokości kolan. Brała wtedy apatyczną T. pod rękę i wychodziły z kolejnego podwórka, mijając kolejny śmietnik i potykając się o kolejne butelki po piwie, pamiętające świetność ich wieczorów sprzed tygodnia. T. łapała wtedy kruchą stabilność, budziła się ze swojego otępienia, patrząc spolegliwie na swoją przyjaciółkę. Ta odwracała do niej głowę, patrzyła po niej przeciągle, jakby zamyślona, po czym puszczała jej rękę z obrzydzeniem w oczach. T. pamięta ten grymas. Buzia w podkówkę, pretensja w głosie.
-Idź stąd! Zostaw mnie i wracaj do domu! - krzyczała przez łzy. T. padała spektakularnie na chodnik, traciła na chwilę oddech. Dlatego nie dawała żadnej riposty, żadnej sensownej odpowiedzi na apele P. Teraz śmieje się, że zbliżała się do poziomu nieprzeciętnej w umieraniu. Ale wtedy naprawdę miała ochotę umrzeć. Być ofiarą przyjaźni. Odtrącenia. Dlatego czołgała się do najbliższej ławki i, w spazmach, połykała suchą bułkę.

Właściwie pamięta ten okres jako urywki, które dopiero teraz układają się w sensowną całość: najpierw płacz P., lżenie czołgania się T. i jej czekania na nią, potem szczerzenie wielkich zębów w wykrzywionym uśmiechu. I silne szturchnięcia, kiedy T. desperacko łapie przyjaciółkę za rękę. Zostawiła ją samą na środku miasta, pośród tłumu machającego kończynami, który w stanie T. wydawał się niezdrowo pobudzony.

Stała jak kołek jednego wieczoru w bramie jakiejś obdrapanej kamienicy, czekając, aż pojawi się P. W końcu powlokła się chwiejnie do klubu, wzbudzając sensację.
-Co ci się stało, ale masz kolana – nie mogła opędzić się od dotyku ciekawskich. Siedziała na kanapach, popijając piwo, które jakaś litościwa dusza kupiła, bo przecież „biedaczka jest jak przećpana, wycieńczona, trzeba ją dowodnić”.

Nie interesowała jej ani muzyka, ani zwykłe przetasowania, kto z kim, kto aktualnie nadaje z djki, w jakim nastroju jest właściciel klubu, krążący o tej porze po salach i polujący na mięso.

Najsmaczniejsze mięso kręci się o tej porze na stołach. Wije się, skręcając szyję i biodra w wymyślne figury. „You can be my lover” , wtóruje im dejot. Powietrze jest przesycone chucią. Parują pory, sala dymi od chemicznie spojonych par. Światła porażają wzrok, lasery zamazują widoczność. Znów ręce w górze, nogi wybijają lubieżny rytm. Raz, raz, obrót. Raz, kiwanie głową, dwa ramionami, trzy biodrami. Raz, dwa, trzy. Spróbujmy z partnerem. Raz, dwa, trzy. I znów od początku.

Wydaje jej się, a może to się dzieje naprawdę, że tańcząca masa macha kapeluszami kowbojskimi i wiwatuje czyjeś urodziny. Skrecz dejota i po nim kilka „sto lat” każą jej odwrócić głowę w stronę przeciwległej kanapy. Na czerwonej skórze siedzi trzech ulizanych clubberów, których obie z P. widywały, jak nad ranem wtaczają się do klubu, klepiąc po tyłkach wszystkie spotkane dziewczęta. I teraz ta banda seksistów siedzi rozkraczona nad piwem i zapraszającym ruchem pokazuje, że ma pod dostatkiem białej substancji. Nie, ta biała góra wprost przesyca powietrze chemiczną wonią. T. pociąga nosem.
-Nie - dziękuje. Jeden z przylizanych seksistów nie daje jednak za wygraną.
-To może tortu? - i ze śmiechem wskazuje na...głowę świni. Trzej seksiści parskają do siebie z zadowoleniem wprawienia w osłupienie kolejnej „blondynki”. Choć, T. mogłaby przysiąc, ich śmiech był podobny do chrumkania. Chrumkk, Chrumkk - Trzy seksistowskie świnie zapaliły świeczkę w oczodole brunatnego łba.
-Sto lat, sto lat – pukała się w czoło T., nim nie zasłoniły jej widoku jubilatów panienki w kapeluszach. Znów zrobiło się gorąco...

W tym ukropie T. wreszcie zauważyła P. jak wita się z Trzema Świniami. Też odmawia skosztowania szczytu białej góry, która teraz wręcz świeci w kontraście z czarnym stołem. Ale po chwilowym olśnieniu T. wraca wzrokiem do P. Jest tak inna! Paznokcie krwiście czerwone, makijaż ostrzejszy, niż zwykle.

P. była krzykliwa. Jeszcze jej tak wulgarnej nie widziała. Mini świeciła srebrnymi nitkami. Czarne futerko, współgrało z jej czarnymi oczami. Cała była na czarno. A jednak wrażenie niesmaku i dysharmonii było dojmujące. P. przesadziła. Żadna z niej syrena, prędzej przepita Kirke w okresie przekwitu. Tak, wyglądała jak czterdziestoletnia „Kuguarka” - uosobienie przestarzałej singielki, niebezpiecznej, bo zdeterminowanej. Czyhającej na młodego samca. Nieznośnie samotnej. „Cechuje ją mocny makijaż, fryzura wysoko postawiona, aż pod sklepienie parkietu. Szczególny akcent kładzie na uzębienie i paznokcie. Nosi niedbałe, skąpe stroje”, jak czytała na głos P. artykuł przed jednym z wieczorów.

Wszystko się zgadza. P. ma dla siebie rolę. W dokumencie o singlach, który razem któregoś z nudnych wieczorów oglądały u niej.

„Kuguarka” P. wreszcie dostrzega T. siedzącą na dziurawej kanapie w żałosnej pozie ze skrzyżowanymi kolanami. Taką skuloną i malutką. Bo T. jest wielkim wyrzutem. Poczuciem winy.
-A niech to – podchodzi do T. popijając jej piwo – po coś tu przyszła, chyba nie czekasz na mnie. Zaraz cię rozerwę – i prędko się ulatnia z absztyfikantem – jedną z Trzech Świń. Najbardziej pulchną i aberracyjną. T. macha ręką, z trudem udaje jej się wstać i pochwycić wylewające się piwo. Ale P. uciekła.

Po chwili dźwięcznie i po marynarsku wchodzi schodami i przysiada się do niej, tak, do niej, jakiś brzydal. Znajomy – przedstawia się. Stukają kufle, odległość między nim, a T. maleje. Niemal siedzi na jej udzie. T. syczy z bólu, co tylko rozochoca śmiałka. Pociera bolesne miejsca, głaszcze kolana, patrząc znacząco spod krótkich rzęs i małych, wąskich oczu. W końcu zadaje sakramentalne pytanie, czy naprawdę jest paralityczką, bo jej przyjaciółka powiedziała, że T. jest dziewicą i że przez swoją niepełnosprawność nigdy nie spała z facetem. T. przypomina sobie, że złapała wtedy ostatkiem sił kufel i uciekła, kuśtykając, na bramkę, skąd pozwolono jej wyjść z klubu. Odprowadzało ją nieufne spojrzenie selekty i pytające cześć od gawiedzi. -Jesteś niesmaczna P. - szeptała, popijając piwo bez gazu. Umazana błotem, wróciła do jej mieszkania.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

ŁAJZA PART X

Na razie wloką się przez miasto. P. nie ma na twarzy wypisanej tęsknoty za domem. Zresztą, jest teraz gdzieś indziej. Mamrocząc, spogląda czasem z ironią w kierunku T.  Zerka rozgrzanymi oczami. T. patrzy na nią pytająco, jak zwykle w takich gierkach. Ciach, P. ucieka spojrzeniem. A może to ona, T. jest górą? Bo odkrywa się dla niej i jej intencje są czyste? P. znów patrzy na nią. Chuda T. stara się zrobić jak najjaśniejszy znak zapytania mrugnięciem. Poszerza pole widzenia. I już P. nie ma. Dodała tylko przewrotny uśmiech, taki skrzywiony, połamany na dwoje. Teraz, jak przypomina sobie chudzielec strojący miny przed lustrem, widzi że P. ma krzywe zęby. Odwzorowuje krzywiznę w giętym uśmiechu.
-Co dalej? - Macha do P. ręką. Bo właśnie dostrzega znajome twarze. P. jednak idzie dalej. T. krzyczy, że widzi kogoś z klubu. P. nic. Nawet nie odwraca swoich wypiętych pośladków. Przechodzi przez ulicę dalej, w stronę parku. T. zostawia ją przez chwilę, nadziewając się na bardzo rozszerzone oczy chłopaka i dziewczyny, których spotykają co tydzień na imprezach. P. przecież wykorzystałaby okazję, by z nimi pokojowo współistnieć w dymie zielonego błogosławieństwa. T. jest więc na ruszcie spojrzeń, nieco zamglonych, nieco zamroczonych wczorajszą, a może przedwczorajszą plątaniną ciał i godzin.

-U nas nie wiadomo, co jest dniem, a co nocą – to mówili, kiedy pokazywała im, żeby założyli okulary.
Dają znak, że idą do bramy. T. kiwa głową, że rozumie. Posłusznie idzie gęsiego za tajemniczą parą, nieco na bakier z rodzajem. Ale to takie ładne: być chłopcem ze szminką na ustach, różem na policzkach i utrwaloną lakierem fryzurą. Pachnieć CK lub inną uni-homosex perfumą. Chodzić w drogich, obcisłych spodniach i wypinać rozkosznie pupę w drobiącym kroczku. Bo on istnieje zdrobniale. Nawet, jak się śmieje, to filtruje to w śmieszek. Jak mówi, jego usteczka szepcą słówka i dyszkantem wyśpiewują, skąd mają towar. Ach, lizakowy chłopcze, szkoda, że jesteś feminofobem. Bo partnerka jest Twoim zaprzeczeniem. Krótkie, niedbale objechane golarką, pewnie jego rekami, włosy, pulchna, nawet wulgarna twarz z dużymi ustami, jakby przygotowanymi do wykrzykiwania basowych przekleństw i rozkazów. Ogrodniczki i obdrapane paznokcie – ta kobieta jest robotnikiem imprezowym. Albo ucieleśnia fantazje lesbijskie. Nieociosana FEMINA, siły pełna. Mało co nie rozkruszy fajki, napełniając ją niesamowitą wonią pól z dalekich podróży. Już, szeptała wtedy T, teraz ja. W zasadzie nic nie mówią. Mają do siebie zaufanie w ograniczonej, ale istotnej mierze. I to wystarczy, aby obdrapana brama stała się komnatą tajemnic, kolorowym tunelem na świat. A niech sobie patrzą przechodzące echa. Niech wściubiają twarze. Niech węszą. Liczy się ta chwila, która zaraz odwróci się na pięcie i pomacha na pożegnanie szklanym kluczem do błogości.

Biegnie do P. mocno zziajana. Trochę za długo trwała jej podróż. Teraz stąpa z trudem, musi wkładać dwa razy więcej siły w aktywności motoryczne. Jest cholernie nierówno, płyty chodnikowe po prostu tańczą, a jej nogi komicznie się plączą. Zresztą, walc jeszcze nikogo nie zabił. Może to zrobić samochód, który właśnie muska ją karoserią.
-A gdzie trąbie-nie patafiaaaanie? - widzi jakąś pięść, ale to jej nie dotyka. Może to nie do niej? Tańczy dalej. Nie, jest na jakiejś ławce. Wiruje więc statycznie. Głowa zamyka pory na absorpcję otoczenia. Ale tu ziellooono. Idzie jakąś łąką, kwiaty się wiją po stopach. Albo to jaszczurki. Są bardzo kolorowe. Bosą stopą T. dotyka miękkiego podłoża. Ma ochotę się tu położyć. Na troszkę. Tylko na troszkę. To chyba usiądzie, bo ta łąka nie jej.

Zadziwiające. P. zawsze ją znajduje.
-Tym razem przesadziłaś – mówi - zaprowadzę Cię do lekarza, tylko mi się tu nie rozklej, bo cię wrzucę do kontenera na śmieci. I się udławisz brudem i odpadami. Zazdroszczę Ci tripa. Ale ja z plastikami nie gadam. Niech sobie kręcą, mielą, palą, lubię ich tylko dopasowanych do tapet klubu. Bo w zasadzie tylko tam się nadają. Wstań, masz krew na nogach. Plastiki muszą mieć domieszkę czegoś innego w swoim towarze, że tak fruwasz oczami po drzewach. Specjalnie Cię uraczyli...ona ma na ciebie ochotę, ale może sobie na ciebie pozwolić tylko wtedy, kiedy mnie nie ma. Bo przecież jesteśmy idealnymi lesbijkami, prawda? Myślisz tylko o tym, żeby być ze mną, a ja Cię teatralnie odtrącam. Adieu miła ma!- macha chusteczką higieniczną - jadę w podróż, a Ty poustawiaj po mnie ludzi, by się nie burzyli, zastaw kosztowności. Księgowość musi być dobrze prowadzona. A, i odpraw z łaski swojej tego amanta od siedmiu boleści. Tak na wieki wieków. Amant. Amarant. Amalgamat. Dobrze było?

P. naprawdę powinna żyć w innej epoce. Idealnie odnalazłaby się w czasach intryg dworskich. Madame de Pompadour – proszę bardzo. Markiza de Merteuil – wyśmienicie. Anna Boleyn – szczyt marzeń. Mogłaby wpływać na świat mężczyzn, nie ruszając się z łoża. Przebiegła kokota. Metresa. Rewolucjonistka w jedwabnej pościeli. Pewnie szastałaby pieniędzmi, aby kogoś przekupić, aby kupić przychylność. A potem rozchylałaby swoje białe uda, aby koligować, rozdzielać i rządzić. I pisałaby mnóstwo listów. Do kochanków, aby zabijali zuchwałych młodzieńców, którzy nie wpadli w jej łaski albo którzy byli tak aroganccy, że trącili jej rąbek sukni. I jej duma podpowiadała: zgładzić. Albo żeby truli natrętów, których nie miała ochoty dłużej znosić. Te ich umizgi, maślane oczy. Jakież sygnały dawali wachlarzami, a w zielonym labiryncie w ogrodzie przepadali, żeby tylko ją odnaleźć! I uwieść. Choć to ona prowadziła. Trudno jest dać im nie wierzyć, że to oni są siłą sprawczą. A przecież to ona ich wabi. Ona – czarna wdowa po nienarodzonej miłości. Miłosierna, co spaliła testament psa. Jej suknia służy schronieniu tylko wybranym. Którzy nie odpowiadają na listy, którzy nie dają się prosić, którzy mrużą wytrawnie oczy, pałając spojrzeniem w kierunku innych. Bo dopiero to, co jest nieosiągalne, ma sens. Za każdym razem udowadnia sobie, że ten, który spogląda na nią zimnym okiem, jest wart intrygi. A kiedy stanie się gorący i ulegnie, grzebiąc szansę na bogate wiano jakiejś markizki lub hrabianki, porzuca go, zgryzionego, zmiętolonego jak list, który zaraz powędruje do kosza. Wtedy mogą udać się tylko na wieś, mogą też próbować się mścić, stając w rzędzie odstrzelonych korpusów lub podziurawionych szpadą ciał, które pieczołowicie układają jej wielbiciele. Ich zaś ratuje tylko niezwykłość pod jakimś względem. W jej zastępie zatem stoją: fechmistrz, przewodniczący zgromadzenia, sędzia ziemski, książę, król i nawet jego żona, bo ona stała się jej przyjaciółką. Dzięki niej królowa wie, kto spiskuje na dworze. Biała dłoń P. w białej rękawiczce nigdy przecież nie zbruka się krwią. Od tego są dekrety i wykonawcy dekretów. Czy kiedyś kochała? Pewnie tak, ale nie pamięta. Nie był to żaden hrabia de Valmont. Tamten był za miękki. Kochankiem mógłby być tylko ktoś taki jak Henryk VIII. On miał gest. Tysiące chciało go zgładzić, a on ich ładnie wypatroszył, kiedy wyśpiewali, kto jest w zmowie z nimi. Jakże to piękne mieć taki gest i oczyścić dwór z pyszałków, intrygantów kiepskiej maści, kundli, co udają charty, eminencji inkwizycji, pachołków rewolucji. Tak, tylko ktoś taki mógłby ogrzać jej serce. Bo to serce lwa, któremu trzeba podniet i królewskiego nasienia. Wtedy metresa użyczy rąbka sukni-kontynentu. Tak by mówiła i pisała do swojej zaufanej przyjaciółki gdzieś na wsi.

Może P. czeka właśnie na tę rolę? Może z trudem odnajduje się w przeciętności, gdzie upychają ją w roli „dziewczyny z sąsiedztwa”, dla każdego takiej samej, ani łatwej, ani skomplikowanej? Może tonąc w tej nikczemnej nijakości marnieje - zastanawiały się nad tym, siedząc na odrapanej ławce i czekając na wieczorne zorze. Nawet deklamować się nie chce, bo nie ma czemu dziękować. Ta epoka jest popierdolona. Bo nie można się w niczym wybić. Nikim tak naprawdę nie zostaniesz. Już wszystko było. Nawet zabijanie wyszło z kanonu sztuki. Została lichota. Przeciętność. Sąsiedztwo. Czyli nikczemne podpatrywanie. Kto ma, kto nie ma, kto może, komu nie staje sił. Kto wie. Kto nie. I zawsze ta relacja władcy-podwładnego. W zdobywaniu informacji, w odkrywaniu nowych płaszczyzn, w hańbieniu. Nie wysilaj się. To wszystko po nic. Nawet ta Twoja krew zaschnie i nikt nie zwróci na nią uwagi. Dziś prawdziwe okazują się charakteryzacje, sztuczność. Ty możesz umrzeć. Reszta przeciętnych, niedorobionych z nieodrobioną lekcją życia nie zauważy nic. A możesz umierać na ich kolanach.

Kolana T. przeschły. Przeczołga się na nich jeszcze nie raz, dlatego przezornie zostawia twarde strupy, by przynajmniej mówiły, co działo się w jej głowie. I żeby przynajmniej dziś uważać na siebie. Wystarczy tych stygmatów. P. patrzy z wyrzutem, troską?
-Nie martw się P. Mam cię dość – żartowała wtedy.

sobota, 6 sierpnia 2011

ŁAJZA part IX

I znów reminiscencja. Dużo ich, ale tak ma być, skoro krótkowłosy chudzielec ma zacząć nowe życie. Trzeba pamiętać. Więc pamięta, jak bardzo tego dnia dłużyły się jej godziny. Przeciekały przez palce, jak lepka guma do żucia, której ktoś musi się pozbyć i jeszcze nie jest dostatecznie miękka, by ją gdzieś zostawić. Czekała, patrząc na własny pokój. Po raz pierwszy zobaczyła, że jest bardzo obcy. Taki suchy i bez ducha. Książki w meblościance, sterczące bez celu i kurzące się, odkąd odeszła ich właścicielka, emigrantka francuska bez chęci powrotu, politurowany stół, w komplecie z meblościanką. Rozklekotane krzesło, pamiętające czasy przedwojenne. To wszystko stało i było wyrzutem dla zmiany, jaka w niej postępowała. Wcześniej była przecież anonimową użytkowniczką. Szybko żyć, nie ingerować w przestrzeń. Bo ona jest zastana. Tymczasowa. Ale odkąd jest P., trzeba ją oswoić. Nie pytać właścicielki o zdanie. Tym bardziej nie powinno obchodzić zdanie sąsiadek, wszystkich bez zajęcia na emeryturze. Gros życia takich staruszek żyje życiem innych. Trzeba nakarmić ich ciekawość.

Czekanie wypełniało jej więc przestawianie mebli na podobieństwo ustawienia mebli u P. Było to szkicowanie przestrzeni, by przy P. zmienić się w obraz właściwy, mural na jej cześć. Przestrzeń ma mówić i przypominać o niej. Dlatego monstrualna szwedzka szafa z odzysku ląduje w sypialni. Jej nogi co i rusz się przestawiają. Ale ten ciężar, postawiony we właściwym miejscu, zachowuje nawet swoją pierwotną grację. Mahoniowa, niepasująca do niczego półka idzie na skos. Nie przypomina regału z Ikei, w jaki P. się zaopatrzyła. Dywan, ciężki, ze starej, spłowiałej, błękitnej wełny leży teraz w poprzek pokoju. Stół politurowany koloru orzechowego - pod ścianę. Lampa bez abażuru musi zająć miejsce lampki nocnej. Jeszcze rozkład książek. Tu są subtelności. P. nie zachowała jakiejś logiki w swoich zbiorach. Więc i ona nie zachowa proporcji. Płyty będą się walały obok kryminałów i poezji. A te obok podręczników akademickich, opadających swobodnie na łóżko. Łóżko ma wreszcie być pełne kolorów. Narzuta, gdzie ta przeklęta Francuzka ułożyła swoje chusty. Przypomniał jej się teraz materiał w kolorze zielonym, nie spłonął, bo spadł pod łóżko. Dobre i to. W każdym razie kopia jej pokoju była, na ile to możliwe, wierna wzorowi P. To, co pozostało, usunęła. Wiklinowy kosz, śmieci. Abażur o nieokreślonym już kolorze, noszący w sobie kilogramy kurzu: śmieci. Pluszowy fotel z białą narzutą, bardziej zakurzoną, aniżeli sam mebel, wyrzucić. Albo – przestawić w miejsce bardziej neutralne, w strefę ziemi niczyjej. Kuchnia, łazienka, piwnica. Teraz powinna go zabrać do nowej przestrzeni. Ale wtedy: -niech będzie pustka. Pustość. W krzyczących, agresywnych ścianach. Plafony – pochlapane szarością. Trzy ściany koloru oranż. Jedna – chłodny błękit. Jeszcze inna – Pollock. Ale frajda! Świat od podstaw, który ma jeszcze swój immanentny sens. Jak tu teraz szaro. Czas na kolejną zmianę – krótkowłosy chudzielec ogląda ściany z wyraźną dezaprobatą.

To, co się wydarzyło dalej, wyglądało tak. Rozpływa się w farbie, o odcieniu pochłaniającym, to znaczy takim, jaki powstaje po zmieszaniu wszystkich barw podstawowych. Szaro-króliczym. Nieokreślonym. Umazała w nim całą siebie. Ślady nosi też podłoga w jej odmienionym salonie-sypialni. A ściany? Nie są idealną kopią. Malowała przecież wcześniej tandetne pejzaże, nie gładkie, monochromatyczne powierzchnie rozmiaru dziesięciu płócien ułożonych jedne na drugich. Efekt zadowalający osiągnęła jedynie dzięki półkom na książki i płyty. Materac ściągnięty z sofy dopełnia wizualnego dzieła. Performansu, życio-działania. Czuła się lepiej. Jak nie-ona. I musiała długo podziwiać samą siebie, bo zadzwonił telefon. Jak na złość, nie potrafiła odebrać. Umazane dłonie lądowały niezgrabnie na klawiaturze słuchawki, lepiąc się do siebie. Czerwień obudowy pokryła szarość.
-Słucham. Jestem spóźniona? Nie zauważyłam, przepraszam. Przyjdę. Tak. Ja...
Już jej nie ma.

Wizualizacja: zbiega po schodach w rytm muzyki z zewnątrz. Zdaje się, że odbywa się kolejna parada normalności. Transparenty świecą matkami boskimi i krwawiącymi chrystusami. Swoją drogą, dwunastu apostołów musiało być nieźle wygłodzonymi seksualnie skurczybykami, skoro tak długo poprzestawali z Jezusem z Nazaretu. Joszuą Żydem, którego dziś czczą na przykład narodowcy i prawiąca komunały prawica.

Starsza Pani poprawia beret, który i tak ląduje jej na szyi. Podarek dla P. Trofeum z autentycznej oszołomki. Różowy moher, bardzo przyjemny w dotyku. Miękkość jest jednak, jak na złość niczym homilia po Credo, złamana szpilką z brylancikiem z bazaru. To paskudztwo kuje ją w palec. Próbuje zatamować krew, przesuwając się w pochodzie. Korek ludzki jest jeszcze gorszy, niż samochodowy. A korek zawodzący i modlący się...Dostrzega P. Ta szczerzy się, jak handlowiec reklamujący tandetny towar. Wiara za pół ceny! Wierni, przystąpcie do ostatniej komunii! Niezawodny środek na innowiercę – heretyko-lep! Macha do niej, ale ona nie widzi jej spoza beretów i rzędu chrystusów na krzyżu, tłumów w szarych, ewentualnie burych płaszczach, jesionkach i spódnicach zakrywających szczelnie oznaki kobiecości.

Jest tu jedna taka. Stara-malutka. Medalik na szyi, włosy ułożone w schludne warkocze. Sweterek zapinany na wszystkie guziki. Wijąca się pod nim filuternie biała bluzka z falbanami. Rozmodlony wzrok. Idealna adeptka klasztoru niesie transparent z napisem: „Nie” dla zboczeńców. Ziarno nienawiści ma długie szpony, ukryte właśnie pod postacią gładkiej, jedwabnej skóry świętoszki. Wreszcie P. macha do niej, T. zalotnie ręką, jakby trzymała modlitewnik i miała jakieś 60 lat więcej, niż ma. -Chodź, wybaczam Ci, a teraz chodźmy stąd - mówią jej oczy.

Przesuwają się z wolna w korowodzie aniołów z podciętymi skrzydłami, dobijając do sklepu, uśmiechającego się z witryny ustami postawnej blondynki w obcisłej siatce z otworami na piersi i krocze. „Ogród Przyjemności”, czytają, kiedy dociska je do muru ostatnia ze świętych z zakonu beretian. Że też tego nie zauważyły, sunąc w ekstazie. Brakuje biczowania i zawodzenia nad stanem polskiej kultury. P. patrzy przenikliwie. Otwiera drzwi. I w tych drzwiach daje jej, T. długi pocałunek w usta. Subtelnie, niemal muskając końcówkami warg. Kręci jej się w głowie. Osuwa się na witrynę z botkami. Dwadzieścia centymetrów obcasu. Przezroczystego, kującego w oczy szpicem. P. starannie obraca jej błyszczącą skórę botka przed oczyma. - Ubierz go - rozkazuje. Jej oczy śmieją się, ale nie jak dawniej. Ironia pomieszana z ciekawością. T. podejmuje grę. Blondwłosa ekspedientka, wyglądająca na nieledwie „powróconą” z wielodniowej imprezy, niechętnie podaje drugi niebotyczny botek. T. próbuje sobie poradzić, stara się naciągnąć błyszczącą skórę na swoje nogi. Botek sięga coraz wyżej, aż do ud. Mocuje się z zapięciem. Poci się, ale wkłada dzielnie czarne fetysze męskich dłoni. A P. patrzy i zaczyna się śmiać.
-Podejdź do mnie - krzyczy rozbawiona. No dalej, nie ociągaj się!
T. stoi niepewnie, podpierając się ścianą. Ekspedientka obojętnie układa porno dvd na srebrnych półkach. Homo, hetero, bi. Znów kręci się T. w głowie. Robi dwa kroki, może więcej. Po kilkunastu sekundach leży na podłodze, w salwach śmiechu, jakie jej zgotowała P.
-Nie potrafisz sprostać moim oczekiwaniom. A tyle sobie po tobie obiecywałam - drwi.
Pokazuje na nią, T. palcem, po czym wychodzi, odwracając się na pięcie. Z efektownym obrotem. Kilka minut oczekiwania ma T. podnieść na ciele i duchu z pomocą zmieszanej i zarazem wkurzonej ekspedientki. P. nie wraca. T. zdejmuje pokrzywione obcasy, płacze. W czerwieni pomieszanej z dyskretnym błyskiem światła uv ekspedientka powraca do swojego stanu obojętności, T. targa spazm. Patrzy na te wszystkie filmy, w których kobiety występują w tych niebotycznych botkach i wyje: nie umiem, nie jestem stworzona do rozkoszy. Nie wiem, co znaczy być obiektem czyjejś przyjemności. Bo te blond laski, mulatki i latynoski pod płaszczykiem ekstazy niosą ze sobą ból i upokorzenie. Autostopowiczki, sekretarki, nauczycielki, zakonnice, uczennice. Wszystkie są wytworem męskich fantazji. Są, bo ich pożądają męskie oczy i ręce. A ty P. postawiłaś mnie obok nich Jak ci nie wstyd!

T. podaje w całkowitym struchleniu fetysze z przezroczystym obcasem. Blond wiesza je na haku, jak były poprzednio. Zero śladów stłuczki z brukiem. Z rzeczywistością, co sięgnęła podłogi. Z ryczywistością. A w głośniku ironizuje post-Elvis, Billy Idol. „Cradle of love”. Z półek z dvd wyłania się T. portret psychologiczny klientów: panów po czterdziestce, co chcą nowych podniet. Lata 80-te są więc w cenie grubych wydatków na hiper-botki lub bieliznę z dziurami dla partnerki. Albo dla siebie.

Kasety w kategorii Bi przegląda zresztą jakiś dobrze sytuowany, na oko czterdziestoletni właśnie, dobrze wyposażony w przyrodzone i nabyte mięśnie, mężczyzna. W jego ręku spoczywa już jedna płyta. Uczennice. Smutne spojrzenie T. spotyka się z jego, nieco już rozpalonym własną fantazją, mieszając się ze wstydem, że cokolwiek pomyślał i ona cokolwiek zauważyła. W miarę, jak go ocenia, od stóp, do głów, jego spojrzenie przesuwa się po kasecie. Odwraca się na chwilę do regału, po czym, lekko przechylając głowę, że niby ogląda inne pozycje z zakresu interesującej go dziedziny, wpatruje się w jej twarz. Jej spojrzenie dryfuje od obrączki, dumnie błyszczącej na serdecznym, do łysinki, dyskretnie zakrytej mozolnym zaczesywaniem. Piękny i młody gieroj, co go trochę życie przeczochrało. W końcu T. patrzy już tylko na płytę. Gieroj to widzi. Głowa przechyla się jeszcze bardziej, w końcu twarz oblewa rumieniec. Spogląda na płytę nieruchomo, potem raz jeszcze taksuje T. wzrokiem, stojąc do niej bokiem. A ona patrzy. Teraz już ostentacyjnie. Nie daruje mu tej uczennicy. Profesorek, co chce „edukować”. Odłóż tę kasetę, szepce. Jej niezauważalne ruchy warg gieroj nieuchronnie rejestruje. Coś dzieje się w jego głowie, bo teraz patrzy na nią z wyrzutem, bezpośrednio, twarz w twarz. Oczy błyszczą, zaraz wybuchnie, dlaczego ona mu zabrania? Patrzy na ekspedientkę, zajętą oglądaniem własnej komórki, brak wsparcia z jej strony.
Co za obsługa - wzdycha i odkłada swoją płytę.

W tej samej chwili ekspedientka budzi się ze swojego letargu, patrzy na T. pytająco, po czym odprowadza znikającą łysinkę w płaszczu od jakiegoś polskiego projektanta, bo nieco old-fashioned, do drzwi.
-Zboczeniec! - T. nie wytrzymuje i rzuca w twarz coraz bardziej zdziwionej ekspedientki, po czym słyszy na odchodnym, jak tamta daje jej po plecach:
Żeby jeden.
Biedna dziecinka – macha ręką T. Pewnie przez telefon relacjonuje co lepsze przygody kawałków mięsa, co chcą odświeżyć swoje życie seksualne.

T. się więc oddala, ale znów cierpnie jej twarz. Jest skrzywiona, bo tylko towarzystwo P. może sprawić jej przyjemność. Chce się z nią podzielić przygodą. Jej nie ma. Nie odbiera, jak do niej dzwoni. Abonent niedostępny. Pewnie P. uśmiecha się wtedy: naiwniara, niech się dalej stara. A ona, T, nie przestanie. P. jest jej potrzebna, nawet, jeśli nie chcesz jej w swoim świecie. Nie ma odwrotu. Kiedy już T. w nim jest, jest nieusuwalna. Szepce, jakby chciała P. przywołać, nadałaś mi tożsamość, której nie możesz tak po prostu zmienić. Mówiłaś, lubię modyfikować ludzi, patrzeć, jak naginają siebie do moich celów, jak, tak nieistotne wcześniej fakty, nagle nabierają dla nich znaczenia.

Wpis w pamiętniku nie pozostawia wątpliwości, że coś się wydarzy:

„Znów Marzec.
Teraz to, co widzę, jest dla mnie inne. Nie potrafię już inaczej patrzeć. Widzę kolory, które kiedyś były dla mnie szarością, widzę kształty w ich podskórnym życiu. Pulsujące, dynamiczne. Mój mózg jest wyczulony na każde drgnięcie materii. Dałaś mi to, dlatego nie pozwolę sobie tego odebrać. Nawet teraz, kiedy stłukłam kolano, upadając na podłogę ekskluzywnego sex-shopu. Czerwień krwi jest dla mnie bogactwem, uniesieniem, a nie incydentem, któremu mogłam zapobiec, ale „byłam tak nieuważna i roztrzepana”, jak mawiała moja matka, że tego nie zrobiłam. Precz z matkami i ich filozofią kształcenia „do świata”! To wyłącznie kształcenie „od świata”. Usypianie, a nie uświadamianie”.

Wpis się urywa, ale chuda pamięta i to, że nazwała się stygmatyczką. To, że z palca i kolana wciąż tryskała jej krew, nic nie znaczyło w sensie fizycznym. Po prostu przechodziła metamorfozę. Była jak poczwarka, którą P. miała zmienić w motyla. I chyba była tak osłabiona, że zemdlała. Bo otwiera w którymś momencie oczy i widzi, jak bliża się do niej wielka twarz. Usta mówią w monstrualnym zbliżeniu, że ona potrzebuje pomocy, halo karetka, dziewczyna powłóczy nogami, z których cieknie krew.
-Skaleczyłam się, tylko skaleczyłam się, wkładając buty – dyszy T.
Oddając się masochizmowi, jeśli wielka twarz z ogromnymi ustami by chciała wiedzieć.

Zaraz znów oblegają ją ludzie. Tworzą równiutkie kółko. -Co się stało? - zawiadują oczami.
Obywa się bez pogotowia. Dwie silne ręce podnoszą ją skwapliwie.
-Ja niedaleko mieszkam, dotrę sama, naprawdę, skaleczyłam się, ubierając buty na wysokim obcasie – wyrzuca z siebie słowa z szybkością kałasznikowa na rosyjskim poligonie. Aha, nikt nie widział tu takiej krzykliwie ubranej korpulentnej, ale nie grubej, z krótkimi włosami i morderczym spojrzeniem, kotki? No dobrze, niech mnie ktoś zaprowadzi. Dobrze, dam się ponieść.

W tamtej chwili puszczają jej hamulce.
-Jak mogłaś P. opuściłaś mnie, a z tobą odeszła ode mnie cała moja energia -szlocha. - Nie do Pana mówię. Szukam P. Przyjaciółki, wie Pan coś o niej, zostawiła mnie na środku sklepu, żebym się wykrwawiła – ryczy w staremu w koszulę.
-To nie przyjaciółka – poprawia ją mężczyzna. Poprawia też swoją koszulę, żeby mu jej do szczętu nie zaśliniła.
-Nieprawda, ona się o mnie troszczy, ona nie wiedziała, że rozwalę sobie kolano. Ja naprawdę nie chciałam, aby się na mnie denerwowała, wie Pan? To, tylko....tylko...
Starszy, błyszczący od słońca Pan wyciera jej łzy chusteczką.
-Nie płacz, dziewczyno, to nie przyjaciółka, nie przyjaciel, zostaw to -grzmi jej w uszy tubalnym, zużytym na palenie i krzyki domowe głosem.
Nareszcie stoją pod drzwiami Francuzki.
-Zna Pan Panią Marie, jak to miło, to Pana dawna koleżanka ze studiów? Niebywałe. Dziękuję, dziękuję. Pan daje za wygraną, kiedy T. zapewnia go o swojej umiejętności tamowania krwi i dezynfekcji.
-Ja się tym zajmę, proszę się nie przejmować.
Ale kłamie. Pamięta, że kiedy tylko zamykają się ze zgrzytem stare, drewniane drzwi, zasłania zasłony, nakrywa się kocem i szybciutko zamyka powieki. Ratuj mnie, P. - łka jeszcze, haftując wzory na poduszce.

A potem ten sen, opisany w pamiętniku:

„Marzec, nie pamiętam.
Śni mi się krew. Ale nie jest to tylko majaczenie, bo plamię prześcieradło, które potem leży zmięte na podłodze, jakbym z nim walczyła a krzesło straszy stertą rzeczy, wyglądających w nocy jak straszydło z moich dziecięcych gier wyobraźni. Budzę się obolała, że nie wiem już, co jest prawdą, a co wyimaginowanym światem.
Byłam z nią, w jakimś nieprzytomnie zielonym, opuszczonym ogrodzie. P. skakała podekscytowana, że mieszkała w tym domu jako dzieciak. Wejdźmy tam, nalegała i jej oczy zrobiły się tak okrągłe, że dałam się namówić. Byłam z pierwszej osoby, jakbym grała w grę przygodową, ale mogłam patrzeć na P. z wielu punktów widzenia. Brałam udział w intrydze, którą nam przygotowano.
Otworzyłyśmy drzwi. Były oślizłe, pokryte śluzem. W pierwszej chwili stwierdziłam, że w takim domu mogą bytować tylko ślimaki. Ale kiedy weszłyśmy do korytarza, rozwidlającego się na kilka innych zobaczyłam, a P. wykrzyknęła, że zamiast pokojów były wywietrzniki. Wirowały nad nami i unosił się z nich nienaturalny, grobowy wyziew ni to pleśni, ni to jaskiniowej wilgoci. P. nas, głupia, zdemaskowała. Czy tu jest ktoś do cholery!? Jej usta wydymały się nienawistnie. Bała się i była jakaś podkurczona. Cofnęła się bliżej mnie i powiedziała, jak na nią wyjątkowo nieodkrywcze: dom jest opuszczony. Nikogo nie ma. Zacisnęła ręce na moich przegubach i pociągnęła w stronę wejścia do jednego z wywietrzników. Hałas nieprzeciętny. Wywietrznik nie był szczelny, odsłaniał za to podbrzusze pełne korytarzy. Wśliznęłyśmy się. Najpierw, rzecz jasna, ona, potem ja.
P. działała intuicyjnie. I wybierała korytarze, które, jej zdaniem, przynajmniej ładnie wyglądały i nie miały pajęczyn. Błądziłyśmy więc w tym blaszanym świecie, ocierając się o siebie, aż poczułyśmy straszny swąd. Jakby jakiś dowcipniś wyrzucił tutaj gnijące owoce. Potem P. zaczęła szeptać, że coś jej się nie podoba, bo szura kolanami po jakiejś lepkiej substancji, która po bliższym zidentyfikowaniu okazała się krwią. P. odwróciła się. Oczy, niedawno okrągłe, były świdrujące, zielone, skośne w kącikach zewnętrznych. Z ust toczyła się krew, która nas teraz zalewała. Zaczęła się śmiać, a cały nasz blaszany świat zaczął wirować. Odwróciłam się, wiedziona hałasem i jakimś nieznanym przeczuciem. Prosto na nas wjeżdżała kula. Szukałam P. dłonią, aby jej to pokazać. A ona znikła! Nie uciekałam, byłam bezbronna, ale i tak miałam przewagę, przecież mogłam otworzyć oczy i nie pozwolić na dośnienie się snowi do końca. Ale utonęłam w tej krwi, budząc się w momencie, gdy dosięgała mnie ogromna kula, wysadzana zielonymi oczyma. Jeszcze na jawie bolała mnie głowa i nie pomagał kacowy wynalazek, kiedy w końcu odważyłam się doczołgać do kuchni po kubek zimnej wody”.

Wtedy wiedziała, że wpadła po uszy. Sprawdziła w senniku znaczenie snu. I kiedy piła kolejną w tym dniu kawę, aż zachłysnęła się z przerażenia. Sen oznaczał nieoczekiwaną zmianę. Zmianę, której ona nie odkryje do końca. Ale zmiana będzie bolesna. Będzie oznaczać ofiarę. Ona musi ponieść ofiarę.

Więc co? Pobiegła z tym bólem głowy i przerażeniem do P, odzierając miasto z uroczego o tej porze roku kurzu. Zresztą, przechodzący smętnie, kolorowi widzowie, wydawali się i tak zatopieni w swoich rozmyślaniach lub paplaniu od rzeczy. Ich seans życia jest codziennie taki sam. Monotonia story. Te same ścieżki do pracy i do domu, deptanie po czyichś, a potem coraz bardziej swoich śladach. Zostawianie zapachu perfum na odcinku praca-knajpa. A potem echo. Bo w zasadzie do innych dociera tylko echo rozmów, echo dramatów. Stykamy się tylko chwilę, by słyszeć echo. I jesteśmy echem innych ludzi.

Ona jest najdoskonalszym echem swojej P. Powtarza utarte do niej ścieżki. Wije się w tej ludzkiej dżungli, choć przepełnia ją lęk. Czy otworzy, czy temat będzie odpowiedni dla jej uszu? Jest lęk-echem, co tylko popiskuje i najchętniej by się przytuliło do ściany. Zamyka oczy, ale tak nie da się przesunąć bezszelestnie wzdłuż alei pełnej twarzy. Ciągle ktoś nadwątla jej energię. Jedno szturchnięcie za drugim. Nie może się nawet obrócić, bo upadnie, a to koniec rozgrywki. Dostaje więc te kuksańce, bo echa mają tak samo nieskoordynowane ruchy do jej ruchów. Idą, a nie widzą. W końcu T. upada. Ale uparcie trwa w zamroczeniu. Wyciąga ręce do ściany. I natrafia niespodzianie na miękką skórę P.

-Czyś ty oszalała? Co to za eksperyment? - P. macha zamaszyście tym razem różowymi paznokciami. Mogłaś dostać w zęby! A może ja powinnam Ci je wybić? - I zabiera się do okładania T. Ta nie drży, nie broni się. Ona to przecież robi z miłości. Po chwili i tak ją podniesie.

T. prowokuje ją zresztą do takiego stanu. Lubi, kiedy o niej myśli i kiedy daje wyraz swojej troski. Jest wtedy taka waleczna. Marszczy wyskubane brwi, w kątach oczu pojawiają się zmarszczki, które okrywa białym cieniem, by nie szpeciły. Jest cała jakby obłożona marszczącą się krepą. W takich chwilach widać, że ma zniszczoną, przeoraną doświadczeniami, twarz. Zmienia się w staruchę, natychmiast pęcznieje jej szyja i ciało nabrzmiewa żyłami. Oczy wyglądają tak, jakby miały zapaść się w gałki oczne. Wykrzywia swoje starannie umalowane usta. Grymas poszerza się jej na nos i kulminuje w okrzyku:
Idziemy! Słyszysz?! - I prowadzi T., jeszcze otępiałą po kuksańcach kolorowych ech, do siebie, nieustannie sycząc, że ma jej dość, bo ciągle są przez nią kłopoty. Sen się więc nie myli. Jeśli T. musi się zgodzić na ofiarę, to tak będzie. Będzie jej ofiarą. Niech P. zrobi z nią, co chce. Ale skąd wiedziała, gdzie ją znaleźć?

czwartek, 30 czerwca 2011

Łajza part VIII

Wyszły pomału w mrok, nieco tylko jaśniejszy od tunelu, jakieś uroczyste, milczące. Wiesz, coś się właśnie między nami dokonało. I teraz możemy pokazywać innym, jak dojść do indywidualnego oświecenia. Jak zamienić nienasycenie w ekstazę i chwilowo zapełnić bak potrzeby boskości w jeden wieczór. Takie tankowanie boskością – śmieje się P.

-Czy od tego można się uzależnić- pyta T.

Na czole P. pojawia się zmarszczka sugerująca, że T. zadała „chujowe” pytanie, z gatunku racjonalnego bełkotu niedowiarka.

-Ale tak -mówiła spokojnie, metodycznie - To twój najdoskonalszy narkotyk. Wszystko, co prowadzi do stanu boskości, jest twoim narkotykiem. To też zapomnienie o ograniczeniach, amnezja. I przemiana. Co dzień przemieniasz ciało i krew w coś innego. W energię. Stajesz się nią i pozwalasz jej płynąć.

I znów obrazek: obie biegną po ulicy, nie, właściwie lecą, jakby najadły się lulka, ziela czarownic po którym tamte podobno latały na miotłach. P. szepce, że to, co widzą, nie jest już tym samym. Ma inne znaczenie. Jest wyściółką duchową. Zresztą one też są duchem. Wiją się w powietrzu. O, dodaje P, zobacz na te twarze w kapturach. Jak one na nas pożądliwie patrzą. Też chcieliby coś takiego przeżyć.

Rzeczywiście, niewielki blondyn z wyłupiastymi oczami, który właśnie pije pierwszy łyk swojego piwa, zaczyna dopiero pojmować niezwykłość ich zachowania. Ale reszta, zarażona już enteogenią swojego ziela, przekazując sobie skręcony specyfik, patrzy na nie z zachwytem.

-Hej tam, dajcie mi remedium - mówi P. w to niebywałe skupienie, jakie właśnie zapadło po ich wyłonieniu się spod nasypu kolejowego. T. ociera w tym czasie spopielałe kolana. I nagle dotyka jej zgromadzenie ławkowe. Muskają trwożnie łydki. Z wielkim namaszczeniem gładzą skórę na nich. Potem przechodzą do rąk, ramion, głaszczą szyję. T. nie boi się ich dotyku. Potem zakapturzeni głaszczą nieznośnie jej głowę, łapią za włosy. A potem park zanosi się śmiechem. Całe zgromadzenie odczytało tunel bez słów. P. mruży swoje oczy w satysfakcji. Ma spopielałe czoło. Podaje wszystkim obficie swoje brudne ręce. W dymie, jaki się unosi znad spróchniałej, znajomej ławki, wygląda teraz jak kapłanka. Ale w jej oczach czai się kocica, gotowa do skoku. T. pyta te kocie oczy, gdzie teraz. Ale ona znika. Potem słychać jej śmiech gdzieś za drzewem. W końcu przychodzi po kilkunastu minutach z zielono-przezroczystą butelką, znad której spogląda na zgromadzenie. Kiedy one, najważniejsze dla siebie piją, podpisują oczami niemy pakt. Nikomu nic nie mówić.


-Zawsze chciałam mieć kogoś takiego. Bo tyle chcę przekazać – odzywa się w końcu P.. Orędzie ginie jednak w obłoku szarego dymu, przestają się słyszeć. T. wystarczy stan upojenia. To, co się wydarza, da nowe znaczenie nawet tym, co stoją obok nich dokoła i nie bardzo wiedzą, co sprawia, że one są dla nich ważne. To one, przyjaciółki, będą poszukiwać tego zgromadzenia. Potrzebują wyznawców do krzewienia swoich idei. Potrzebują uważnych naśladowców.

-T., będziesz ich wyławiać - instruuje P., do ciebie będzie należało przekazywanie naszego orędzia dalej. A teraz weź mnie za rękę i wirujmyyy!

Krótkowłosa przypomina sobie wszystko. Pamięta, że znów kręciło jej się w głowie. P. prowadziła karuzelę, śmiejąc się cały czas i wykrzykując jakieś zaklęcia w niezrozumiałym języku. Wreszcie przestała. Kiedy ochłonęły, spostrzegły, że tu nie ma już nic do roboty. Zgromadzenie jest coraz bardziej nieme, coraz bardziej apatyczne. Niech gromadka zakapturzonych postaci dalej sączy swoje napoje i upaja się do upadłego swoim świętym dymem. Za kilka godzin też tu będą, a one będą ich mijać, szczęśliwe innym szczęściem. P. jak natchniona, wyrzuca z siebie słowa, jak w transie, patrząc jakoś obco, nieobecnie:

-Bądźmy Odysami, przemierzającymi kolejne kraje. Niech miasto będzie naszą planetą, gdzie każda ścieżka to rzeka, a każdy park to dżungla. Klub to miejsce rozkoszy. Szukajmy świątyni. Pielgrzymujmy. Nie zatrzymujmy się nigdzie dłużej. Naszym celem jest bezkres. Pamiętaj o tym. A teraz musimy się rozdzielić. Każda z nas ma być przez połowę drogi sama, by przemiana mogła się dokonać całkowicie. Idź już. Zostaw mnie samą.

T. zanurzyła się więc w tę rzekę, po oddaleniu się P. Rozszerzyła pole widzenia choć pamięta, jak czuła się przytłoczona przestrzenią, przeładowana. Twarze w kapturach, tak bez wyrazu, nagle rosną w oczach i wykrzywiają się. Podają piwo. Ona łyka je jak wodę. Potem joint. Dłonie przesiąkają dymem. Dopiero teraz wie, o co chodzi P. Rozjaśnia się jej rola w podróży ich obu. Ich grze. Chce jej więcej. Zastyga w nieokreślonej emocji, która ma nadejść dopiero jutro, wraz z kolejnym spotkaniem. Ale kiedy widzi, jak P. się oddala, ma ochotę ją dogonić. Doskonale wie, że sama nie będzie stanie wypełnić jej planu. Z drugiej strony, ziele działa, jest jej dobrze. Zakłada kaptur, podobny do reszty zgromadzonych. Milczy jak reszta, lekko bujając się nad rozrastającym się kłączem butelek. I kiedy podchodzi do niej żul, uprzejmie bełkocząc, czy mogą mu je oddać, tylko patrzy. A potem nawet się nie odsuwa, słysząc, jak dziad w podzięce sunie w nich wszystkich, także oniemiałych, strzałami inwektyw.

-Też się, kurwa, zachciało. Uczyć się dzieci, a nie pić, bo butelki bedziecie zbirać. Ugrhrhrh. Ughrg. Dopiero jego chrypienie wyrywa ich z otępienia. Opadają na ławkę, przyglądając się pracy zbieracza. Przypominają borsuki w szczycie zimowego snu, śmieje się krótkowłosa do siebie. Jakby tak spojrzeć z innej perspektywy, wszyscy wpadli w stupor. Jakby coś-ktoś ich zaklął. Coraz mniej ich jednak obchodzi. Stali się na tę chwilę jednym, organizmem, oddychającym zielonością ziemi. Tylko się nie ruszać. Tylko oddychać. Jak pięknie. Podróż w głąb. -P. jestem gotowa. Czekam. Powiedz tylko słowo. Ale mnie nie zostawiaj. Nie chcę być sama. Nie chcę być sama...sama...sa-ma...-T. Usypia na ławce. A Krótkowłosy chudzielec wstaje od lustra i czyta wpis w pamiętniku:

Marzec jakiegoś tam roku.

Śnił mi się rozstaj dróg. Wstawałam z ławki, zostawiając zgromadzenie. Było ciemno i pusto. Znikły drzewa, została właśnie ta droga. Biała na tle ciemnego otoczenia. Miałam wybrać jedną z dróg. I nagle usłyszałam Twój śmiech P. Rozejrzałam się uważnie. Po prawej stronie wyrosła zakapturzona postać. Pokazała mi ręką, że mam iść w jej stronę. Dałam znak, że rozumiem. I droga w pewnym momencie zaczęła spode mnie uciekać. Stałaś za mną P., bo byłaś w tym kapturze. Chwyciłaś mnie za rękę i raz jeszcze udało mi się uciec własnemu strachowi. Kiedy chciałam Ci podziękować, znikłaś, a z Tobą znikła droga. Znalazłam się znów na ławce. Sama. Nie było ze mną nikogo, żadnej z zakapturzonej postaci ze zgromadzenia. Nie było butelek, puszek, papierosów ani żadnego śladu, że coś się tutaj odbywało. Tylko biało-rude-plamy przemykające między drzewami, szczekające, a kiedy się przyjrzeć, merdające ogonem i zmieniające się w rozkoszne bernardyny, spaniele i wszelkiej maści mieszańce. Jako relikt wczoraj, muszę się schronić do zmroku, nim zmienię skórę i dam się pieścić promieniom wiosennego słońca.

Tak mi pusto i smutno. Tyle słów jestem w stanie ułożyć w takt biegu przez drapieżne o tej porze dnia ulice. Wylegają na nie właśnie tacy, jak ja, wrzody nocy, by dolewać żółci do żółto-różowej otoczki na niebie. Czkanie i przekleństwa, jakie intonujemy, są nie w smak smętnie snującym się pierwszym porządnym pracownikom na pierwszą zmianę. Ci stoją skupieni z marsowymi minami na przystankach, sprawdzając nerwowo co kilkanaście sekund swoje chińskie zegarki. A nuż autobus przyjedzie wcześniej. A może czas się cofnie? Śpiewają do kwiatów zawieszonych bez pomysłu na latarniach bezzębni zamiatacze ulic. Babuleńki wiążą swoje wiązanki kwiatowe. Kiedy je zbierają? Przecież nie w nocy. Choć może i one są zakapturzonymi postaciami, wymykającymi się pod osłoną zmroku na działki i kradną co lepsze chwasty. Pierwsze piekarnie, bezlitośnie nęcąc zapachem właśnie upieczonego pieczywa, otwierają drzwi, by napełniano czym prędzej filiżankę gorącą kawą i kupowano do maczania w niej rogaliki i drożdżówki.

Świt jest bez wątpienia porą odkrywania jeszcze innego oblicza miasta. Kiedy słońce na dobre się rozgości na niebie, zaczyna swój taniec i igra w oczach. Jest piękne i niebezpieczne. Ogrzewające zziębione ciało i oślepiające oczy, przyzwyczajone do ciemności. Jedynym lekarstwem nań jest transparencja. Przezroczystość. Opanowałam ją do perfekcji. Mury są mojego koloru. Kiedy ich dotykam, płynę z zastygłym tynkiem wzdłuż elewacji. I docieram w tym stanie do domu francuskiej emigrantki, rozwijając kaptur i znikając w jasności pierzyn. Znów zamieniam się w czekanie. P. nie daj mi być samą”.

Korespondencja też nabiera rumieńców. Ich listy przychodzą częściej. W zasadzie tego samego dnia odpowiadają sobie na nie:

<p.przyjaciolka>, Sent March, 12, 16.56

Przyjedź do mnie po południu, punktualnie o czwartej. Jak widzisz, uruchomiłam adres, na który będziemy pisać. Tylko ty i ja. To będzie kronika naszej przyjaźni. Przeniosłam do tej skrzynki nasze listy. I będę zapisywać nasze rozmowy. Aby nic nie umknęło. Kiedy jedna zdradzi, druga usunie wszystkie informacje o pierwszej. Tak będzie lepiej. Tymczasem chcę dać ci lekcję pokory. To będzie przełom. Nie spóźnij się.

P.

<transparentna>, Sent: March, 12, 17.01

Czekałam na twoją wiadomość. Będę. Jeśli ma to być lekcja przełomowa, to poddam się jej całkowicie. Rozumiem, że dużo od niej zależy. Nie muszę się do niej specjalnie przygotowywać? Wiem, głupie pytanie. Po prostu przyjdę na wszystko otwarta. Twoja T.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Łajza part VII

To było szóstego dnia. Siódmego po otrzymaniu ostatniego maila, chuda, zakrwawiona istota wstała na nowo, słaniając się jeszcze, ale stąpając po posadzce pewniej. W stłuczonych resztkach lustra zobaczyła zaskakująco spokojne spojrzenie. Oczy wprost paliły się do spotkania z rzeczywistością. Z nowonarodzoną rzeczywistością. Uśmiech poszerzał w swojej poświacie całą drapieżność nowej istoty. Teraz ona była myśliwą. Wyprężoną do ataku. Stanęła więc prosto i dokonała metamorfozy w łaziebnej przestrzeni. Ależ była inna. Inna niż P. Inna niż swoje poprzednie wcielenie. Tak, tak może je nazwać. To była egzystencja, która teraz wzniosła się na wyższy wymiar poznania. Jeszcze nie może mówić o sobie w pełni pierwszej osoby, pełni nowej tożsamości. Czeka, aż ktoś nowy jej ją nada. Jest jeszcze pół-egzystencją, wyrównującą pewne rachunki. Teraz musi sobie przywrócić pamięć. Odtwarza więc korespondencję mailową z dawną przyjaciółką, zapisaną w folderze: P

<p>, Sent: March, 7, 12.18

Przyjmijmy wersję czasu zatrzymanego. Nie ma jutro, nie ma wczoraj. U nas dzieje się tylko dzisiaj. I w tym wiecznym dzisiaj chcę, żebyśmy stworzyły spisek. Naszą małą intrygę.

Chcę z tobą odkryć pewne miejsca, chcę ci je pokazać. Chcę, żebyś poczuła sobą świętość. I oddanie. Adonai i mentalne fellatio. Zgadzasz się??

P.

A potem od razu:

<p>, Sent: March, 10, 23.35

Jestem gotowa dać ci pierwszą lekcję. Chcę, byś była moim odbiciem. Ale ze mną nie jest łatwo. Nie uznaję poddaństwa. Musisz mnie kochać. Ale i wiedzieć, kiedy nienawidzę. I kiedy chcę spokoju. Naucz się mojej zmienności. A ja nauczę się ciebie. Spotkajmy się u mnie.

P.

Co napisała? Odkrywa po chwili swój mail, uśmiecha się lekko do swojego odbicia w ekranie. Blizny. Blizny.

<t>, Sent: March,11, 1.23

Będę u ciebie, rozumiem, że pora nieważna. Mnie też trzeba oswoić. Ale uczniem jestem doskonałym. Może i ja ci coś pokażę. Chcę przyjaźni. Prawdziwej przyjaźni, takiej do końca, bo nie uznaję kompromisów. I chcę wejść na inny poziom, jak opowiadałaś. Nie chcę być już w zawieszeniu. Pokaż mi to, co pozwala się wznieść ponad to, co skrywa miasto.

Twoja T.

Pamięta te dni. Zmysły układały pieśni. W drenach czuła całą sobą przyjemne pulsowanie. Informacje widziane i słyszane w radiu nie były już tylko czczymi komunikatami. Nabierały specjalnego znaczenia. Wszędzie słyszała, że to ważny dzień. Przełom za przełomem, wydawało jej się nawet, że słyszy w radiu głos P. czytający do niej wiadomość: przyjdź do mnie. Czas na prawdziwą przyjaźń. To Twoja ewangelia. Ciało T. zanotowało zatem, że P. ma dla świata jakąś doskonałą misję. I że ona ma być jej częścią.

Świat, jaki pokazywała jej przyjaciółka przy każdym włóczeniu się, nie był prosty i wykalkulowany. Był światem pełnym niedopowiedzeń i tajemnic. A przede wszystkim, miał ukryte świątynie. Świątynie, w których każdy, kto miał potrzebę świętości w wymiarze intelektualnym, mógł ją zaspokoić. Mógł nagle poczuć się wolnym. O tym pisała w mailu do niej. I nazajutrz P. pokazała jej takie miejsca. - Popatrz - mówiła, czy Ci ludzie nie są czymś owładnięci? Czy to nie jest poza słowami?

T. wiedziała, że P. prowadzi z nią grę w mieście. Grę umowną, spontaniczną, bez określonych zasad. Miała poznać miasto od strony mrocznej, szorstkiej i porowatej. P. kolejno odsłaniała przed nią jego tajemnice, których wspólnym mianownikiem był: ruch, dźwięk i niezwykłość. Czasem była to niezwykłość schowana pod płaszczem codzienności, czasem logiką P. w wyborze miejsc gry kierował impuls uczuć. T. uczyła się do miasta uczuć, miała zakochiwać się w mieście przy każdej wizycie w wybranych przez P. świątyniach.

Na początku poszły na giełdę. Laski z poliestru, w zabłoconych nocnymi uciechami, rozklekotanych botkach, z nieświeżym spojrzeniem i zabójczym oddechem marijuany zmieszanej z tanim koktajlem waniliopodobnym, dotarły do świątyni luksusu. Srebrne portyki, obracające się z szybkością hossy w jej szczytowym momencie, wmieszały je w tłum biało-czarnych, ewentualnie biało-różowo-blu boyów, z ewidentnym pobudzeniem psycho-ruchowym. Mówili jakimś dziwnym, tajemnym językiem i patrzyli w magiczny, czarny ekran z nieustannie zmieniającymi się wykresami.

-To jest ewangelia naszych czasów. Te liczby nic nie znaczą, one się co dzień zmieniają – mówiła P.

-Jak można im wierzyć -wątpiła ta druga.

P. roześmiała się, pokazując jak zwykle kształtne siekacze.

-To numerologia. Liczą się nawet setne, tysięczne. I niewidzialnie się mnożą. Popatrz. Tu są wykresy liniowe wszystkich giełd świata. To najciekawszy seans filmowy. Szkoda, że nie rozdają popcornu. Kursy walut. Aż mi się widzi cinkciarz ze zwitkiem banknotów, stojący pod kantorem. Byłby tu atrakcją. Bo oni mają te swoje niewidzialne mikro-wahania i te swoje liczby zamknięte w szklanym ekranie. I wiercą się wokół niego, szukają objawienia. A może powinien stanąć cwaniaczek spod kantoru i ich wszystkich wykurzyć, porywając ich fałszywą walutą krajów zrzeszonych i niezrzeszonych? - P. pokazuje ze znawstwem figury na wykresach. Wirują kolory, liczby przesuwają się w matrycy i wzburzają kolejne wykresy. Z takimi wydrukowanymi wykresami wychodzą z biało-czarni z jednych drzwi pod tablicą, by zaraz wejść do drugich. Potem znów wracają. Jak w mrowisku. Praca biało-czarnych mrówek wre.

P. przysiada i wygląda na to, że medytuje. Zamyka oczy i każe poczuć T. pulsowanie tej przestrzeni. Tupot nóg, dźwięk fruwającego w rękach papieru, głosy i okrzyki, a przede wszystkim takie miarowe skupienie, wylewające się z ekranu. On jest tutaj bogiem i bez wątpienia jest jedynym stałym w swojej zmienności, elementem tej świątyni. Jest niewzruszony nawet wtedy, gdy biało-czarni wyznawcy wątpią i wyprzedają swoje niewidzialne papiery, gdy łapią się za czoła, gdy ze spuszczoną głową myślą o spokojnej emeryturze, która po pewnych niefortunnych ruchach, spokojnym, majestatycznym krokiem jak przystało na stateczną panią, macha im ich teczką na pożegnanie, pokazując język.

P i T. uśmiechają się do siebie po otwarciu oczu. P. powoli wstaje z kucek.

-Żydzi mają swoje święto opróżniania kieszeni nad rzeką. Tu ci czarno-biali maklerzy i maklerki też powinni zacząć dzień od opróżniania kieszeni. Wtedy ich trafność przewidywań by wzrosła. I byliby pełniejsi w swojej wierze.

-Wiem P. Ale ja mam dosyć. Kręci mi się w głowie od tego wirowania liczb. Świątynia kipi od sztucznego, robotycznego tempa jej wyznawców.

Stoi gdzieś między holem, a ekranem i brudzi nagle kryształową posadzkę koktajlem, zostawiając plamę. Trzewia pracują pulsacyjnie w rytm przechodzących biało-czarnych fal. A czarny punkt z okrągłym, czerwonym elementem wyrastającym z uniformu, jak pryszcz na wielkiej, czarnej górze, zwężającej się łagodnie w swoich wyższych partiach, zbliża się z prędkością lecącej kuli.

-To strażnik- dodaje wesoło P i już jej nie ma w pobliżu.

Zabawne, przypomina sobie chuda T., malując oczy po włożeniu obcisłej bluzki i nałożeniu kombinezonu. Zaplątała się w srebrny portyk, by po chwili, z szybkością pocisku wyrzuconego z procy, pofrunąć do stóp P. To była właśnie ta chwila. Chwila poddania. Islam.

-Jestem zdana na ciebie P. z Tobą będę już wszędzie podążać. Prowadź mnie do kolejnej świątyni – powiedziała wtedy z miłością. P. śmiejąc się coraz bardziej, schyliła się do niej, gładząc ją po zaflegmiałej twarzy. Parsknęła wesoło:

-Mam dla ciebie niespodziankę.

I jej chichot długo prowadził je przez miasto.

Skręciły wąwozami ulic, wijącymi się wzdłuż wielkiej alei. Aleja kipiała od kolorów i świateł. Pełno sklepów, butików, aptek. Ale to jeszcze nie to. Weszły w podwórka, zeszły w dół schodkami prowadzącymi do nasypu. Szły uważnie zabłoconym traktem po wzniesieniu, by dojść do tunelu. -Teraz poczujesz się jak w obozie koncentracyjnym dla podróżnych, którzy, znalazłszy się tu, tracą orientację i nie wiedzą, gdzie dotrą – powiedziała poetycko, nietypowo staroświecko jak na nią. -Stawiaj uważnie krok po kroku, bo możesz natknąć się na szczura. To miejsce sprawdza Twój strach. Wyostrz słuch. Jeśli się zagapisz, nadjedzie pociąg. Nie ma jak uskoczyć. Na pewnym odcinku tunelu są tylko ściany i dwa tory, każdy w oddzielnym rozgałęzieniu tunelu.

Wizualizacja: Idą w przygnębiających ciemnościach. T. czuje, że to sen, który zawładnął rzeczywistością. Stąpa z każdym krokiem pewniej, bardziej miękko, ale jej kolana się trzęsą.

-Boisz się - słyszy echo P.

Próbuje jej dosięgnąć. Nigdzie jej nie ma. Nagle wyłania się kilka kroków przede nią. Patrzy z przymrużeniem oczu. W jej oczach odbija się światło. Światło, które poszerza jej źrenice. P. przypomina teraz demona, który próbuje wzlecieć. Podnosi ręce. Staje w rozkroku i wydyma powietrze po wzięciu głębokiego oddechu. Jeszcze nic nie słychać. Tył ciała T. za to jaśnieje i już wie, że P. nie dokonała cudu przemienienia, a jej stan to nie sen. Żelazny wehikuł pełen podróżnych zamierza je pochłonąć.

-Skacz! - Woła P.

Łatwo jej to powiedzieć. Nogi T przywarły do spróchniałych szyn jak te mury tunelu, w których gdzieniegdzie są tylko dziury i uskoki. P. znika w zagłębieniu. Oszalałe nogi gnają T. na oślep, przewraca się. Albo ma wrażenie, że leci.

- Dużo siły kosztuje mnie myślenie za ciebie – słyszy - na szczęście jesteś przezroczysta. Transparentna. Niegroźna w swoim wtapianiu się w tło. Od dziś będziesz moją T. transparentną stroną egzystencji.

Ciszę przeszywa wysokotonowy, wyjący szum. Wciąga jak wir. AAAAAA, ich gardła rezonują razem z nim. To właśnie świątynia strachu. Stapiają się z tym wielkim, nadludzkim podmuchem powietrza. T. zamyka oczy i czeka. Turkot szyn się kończy, migają tylko dwa czerwone światła oddalającego się pociągu. Ciekawe, dokąd jadą ci pasażerowie. A właściwie, świecące w jarzeniowym świetle istoty, które nie wiedzą o ich istnieniu.

Bo co sobie może myśleć taka istota? Tylko jeśliby im się nie udało, wehikuł zatrząsłby się, pokiwał, ale najpewniej pojechałby dalej. A może nie, wysiadłby konduktor zobaczyć, co leży na torach. Jasne punkty pociągu zapełniłyby się wszystkimi istotami, jakie zdołają dopchać się do okien. Pewnie bałyby się wyjść do ciemnej, niegościnnej paszczy tunelu. Lizak konduktora zwisałby bezwładnie u pasa. Ten zaklinacz żelaznego wehikułu doczłapałby się wściekły, a może struchlały, do czoła pociągu. Nie, do trzeciego wagonu, który by wygięło w prawo. Kucnąłby, kazał poświecić latarką swojemu pomocnikowi i odkryłby resztki. Sensacyjne, bo dopiero wtedy T. nabrałaby znaczenia w tym wydarzeniu. Nastąpiłby postój, podczas którego istoty nabrałyby także realnego wymiaru i po kolei wytaczaliby się na tory zdezorientowani podróżni. Pani z dzieckiem, które zaczęłoby płakać. Żołnierz jadący z przepustki, który bardzo chciałby pomóc konduktorowi. Do tego ślepego tunelu nie mogłaby wjechać straż pożarna, więc pasażerowie czekaliby, coraz bardziej niecierpliwi. Facet z wąsem, podróżujący w towarzystwie ciemnej aktówki z aktami tajnymi, jak czarna skrzynka prezydenta USA. Dzwoniłby ze swoich dwóch komórek, że to skandal, żeby ktoś zabijał się w jego pociągu. On dojedzie teraz na konferencję! Starsza Pani w mocno natapirowanej fryzurze i zwiędłym spojrzeniu, Lady Dewotia z zapasem kanapek na długą podróż, odmawiałaby różaniec. Oni wszyscy nabraliby znaczenia. Sami siebie nawzajem postrzegaliby jako jednostki, z którymi można się czymś podzielić. Byliby towarzyszami niedoli. A tak? Są tylko jasnymi plamami w ciemnym pociągu, sunącym miarowo z prędkością, na jaką pozwala przestarzała aparatura w gąsienicowej lokomotywie.

Tak rzadko następuje taki czas, kiedy nabieramy prawdziwego znaczenia – dochodzi teraz do umalowanej i gotowej do wyjścia dziewczyny. Te jasne punkty często dopiero u schyłku wejścia w ostateczną jasność, spopielenie, widzą, że prowadziły życie zapamiętałego robota o ustalonym algorytmie działania. Może więc błogosławieństwem dla nich byłaby czyjaś ofiara, wypadek, choroba? Najgorsze, że nikt nie chce być chory, nikt nie chce dojść do punktu granicznego. Poczuć się mały, nijaki, bezużyteczny. Nikt nie chce stoczyć się na dno. Poznać swój własny kres. Wolą rozpłynąć się w próżni. Mignąć, jak ten pociąg w tunelu. Czyja więc to miała być świątynia, jeśli nie naszej przyjaźni. Tu tylko my definiowałyśmy siebie: ja wobec niej i ona wobec mnie. W tej ciszy, przetkanej mignięciem istot, zamkniętych w żelastwie.

-Tylko my mamy tu swój patos- mówiła P.
Wtedy te słowa płynęły przeze mnie. Miałam swoją mistykę, i była nią cisza, wypełniona nią – chuda spogląda na siebie ze łzami w oczach. 

 

sobota, 5 lutego 2011

Łajza part VI

Żeby ją zrozumieć, trzeba wiedzieć, że do rozrywki potrzebowała zamknąć się na jakiś czas w klatce zwyczajności. Potrzebowała mundurka, reguł, zasad i lekcji, które trzeba odrobić, jak pańszczyznę. Stan 'po', kac i amnezja, przypominały jej o tym, że ma do załatwienia jeszcze tyyyle spraw niecierpiących zwłoki. I jeśli nie spotkała na imprezie kogoś, kto wyręczy ją w jej niedoli, sumiennie i ze spuszczoną głową dawała sobie założyć najtrywialniejszy z kagańców. O-światy. Ale i wtedy nie było to zwykłe studiowanie, uczenie się, wkuwanie i przyswajanie. Ona nawet z tego musiała zrobić spektakl. Przecież nie wejdzie do sal wykładowych bez wojowniczego spojrzenia, bez tej krzty bezczelności, jaką lubią rozsądni i wyluzowani wykładowcy. Nie dość, że spóźniała się bardziej od profesora, to jeszcze zwykle i w tej sytuacji się maskowała, wchodząc jak nie bocznymi drzwiami, to oknem. Albo, dyskretniej, w przerwie. Sala wykładowa, wydawałoby się, daleka w asocjacjach do imprezy, była dla niej polem walki. P. zrzucała swoje muślinowe, satynowe spódnice, zmywała koci entourage obficie wyrysowany na oczach, układała włosy na żel i wkładała jakieś spodnie, pamiętające czasy liceum. Pozbywała się wszelkich śladów 'wczoraj' i oburzała się na zdziwienie takim kamuflażem, jakby posiadała zakazaną księgę ujawniająca, gdzie była i co robiła. Tak anonimowa, dziarsko, a mimetycznie przemykała między stołami. To dla niej sprawdzian gracji po tym, jak musiała wysilać swój staw biodrowy.

Na sali wykładowej była zadziwiającą terytorialistką. To MOJA ławka – warczała od progu. Nie widzisz? Głowa bezbronnej ofiary kierowała się za wskazaniem P. DO NOT COVER THIS CHAIR! Podpisano – P. Ozdobnie, drapieżnie. Płowa głowa przepraszająco się kiwnęła. Na szafot – tego tylko P. brakowało do pełnej satysfakcji. Królowa jest miłosierna – możesz odejść – myślała nawet jej przyjaciółka, widząc P. A ona milczała i patrzyła złowrogo na płową głowę. Płowa głowa zabrała posłusznie zeszyt i książki a pod spodem, hmm, magazyn z samochodami i usunęła się z pola widzenia. P. siadła, celebrując majestatycznie akt uczęszczania na wykład. Patrzyła z uwagą na wykładowcę, czy aby docenił jej obecność. Padło kilka słów komentarza z jej strony. Sala w śmiech. W takich chwilach chuda T. miała ochotę wstać i wylać kawę, którą P. kupiła jej po drodze, kiedy biegły korytarzem, totalnie zadyszane. Niech się buja. Przecież gdyby nie przyjście P. większość usnęłaby niechybnie na ławkach. Chwilę później zresztą sam wykładowca niemal usypiał na stojąco, bujając się miarowo w takt swojego wywodu. Ra-tata-tam. Ta-tam. Ta----tam. Ta-------------taaaamm.

P. uśmiechnęła się dobrotliwie. Koniec nudnego elaboratu. Ociągają się, ale wstają. Przeglądają się w szybie sali. Stan: atrofia. A-trofia. Są jak trofea, szczerzące zęby w gablotach. Oczy musiały się ze zmęczenia wytoczyć z gałek, bo nawet przewracając je, nie widzą siebie. Czarna dziura. T. wpadła na pomysł zatknięcia zapałki pod powiekami, ale za bardzo bolało. A gałka oczna i tak była jamą, gdzie nic już nie widniało. Skoro oczy są zwierciadłem duszy, to duszy nie ma. A skoro jej nie ma, trzeba ją czymś zastępczym wypełnić. Konglomeratem, który uczyni je boskimi i niewidzialnymi. Wyobrażają sobie na głos, w kogo mogą się w naszym stanie zamienić. W takim skończeniu materiału, nie są już ludźmi, a omnipotentnymi androidami, nie dotykającymi ziemi, przesuwającymi się po niej powoli, jak w niewidzialnej lektyce. Widzisz? Mówiła P., właśnie ta szyba jest naszym zwierciadłem. My wcale nie jesteśmy ludźmi. Jesteśmy ponad podziałami płci. Ponad wszystkimi kategoriami. Nie musimy nawet wysilać wzroku. Wystarczy czuć powierzchnię ziemi.

T. nawet nie zauważyła, jak P. otworzyła okno. Wyskoczyła przez nie, zostawiła przyjaciółkę „lecącą” przez korytarz. Pewnie obie dotknęły gruntu w tym samym momencie. Ją to zetknięcie bolało bardziej, niż gdyby skakała z ławki na ziemię i padła niefortunnie na stopy, co kiedyś już jej się zdarzyło. Spadła z parapetu, a jej ciało zachowało się tak, jakby zleciała z wieżowca. P. pewnie nic się nie stało. Zawsze spada na swoje przeklęte cztery łapy. Wbija się pazurami w przestrzeń i ląduje tak, że nawet się nie draśnie. A ona, T.? Leżała, skulona na podłodze, na widoku wszystkich. Ich oczy były straszne. Wrzynały się wprost w jej obolałą twarz. Chyba ma śliwę na czole, bo ich wzrok jest przestraszony nie na żarty. Przynajmniej pójdzie do domu z błogosławieństwem wykładowcy, bo, zdaje się, doleciała do sali, gdzie podobnie sennym głosem do poprzednika, snuł swoje liche opowieści racjonalisty podstarzały doktor, rysując na białej tablicy jakieś wykresy. Gimnastykował się dla przekonania, najpewniej siebie, że coś jeszcze zostało mu z jego wieloletnich studiów. Być może nawet myślał, że jego wywód tak silnie na nią oddziałał, że zemdlała i obiła sobie głowę. Nie wyprowadzi go z błędu. Wyleci na poszukiwanie P. Bo na pewno podziewa się gdzieś w okolicy.

O P. trzeba powiedzieć jeszcze to, że jest nieprzewidywalna. Kiedy znika, często naprawdę chce być sama. Ale bywa tak, że znika, by ją odnaleziono. To element jej strategii oddziaływania. Udaje wtedy, że się zagubiła i potrzebuje pomocy. Na chwilę role między nią, a T. się odwracają. Daje jej pałeczkę dominacji, pozwala się wodzić tam, gdzie obie poprowadzi. Jest wtedy jak kotka spragniona pieszczot: wyciszona, subtelna i bierna. Pręży grzbiet, bo nagle jej zdecydowanie i chęć rządzenia rozpływa się w przeciągłych: uhm, nie wiem, jak wolisz, dobrze, jestem tam, gdzie chcesz być Ty. T. nie wykorzystuje tego bo wie, że ją sprawdza. Sprytna P. dostrzega intencje. Jeśli wyczuje fałsz swoją zwierzęcą intuicją, wtedy wysuwa pazury. I odchodzi, z dumą pomieszaną z uczuciem opuszczenia. Chciała zdać się na Ciebie, nie decydować za dwie, a pozwoliłaś się wyprowadzić w pole jej podstępowi. Zagrałaś tanim chwytem, którego ona nie toleruje. Więc T. słucha jej gierek z uwagą, jej głos, tak nieznośnie przymilny i mruczący głaszcze aż do krwi i kiedy przyjaciółka spływa nią aż po same uszy, nagle twarz P. jaśnieje. Nareszcie zdecydowała, co robią! A krew T. spływa dalej, aż po same stopy, które niosą ją, dokąd ona, czyli T, zechcą iść.

*** *** ***

Wpis do pamiętnika. Pierwszy tydzień znajomości. 72 godziny razem bez przerwy:

„Marzec, roku nie wiadomo.
Jestem w stanie błogosławionym. Ten pierwszy wpis od wielu lat, kiedy byłam w uśpieniu uświadamia mi, jak bardzo byłam samotna. Jak bardzo potrzebowałam przyjaciela. Nie takiego łaty. Kogoś, kto pokieruje mną i powie, co jest dla mnie dobre.
Przecież zawsze byłam niezdecydowana. Nie wiedziałam, kim chcę być, co chcę robić. Byłam bezsensu. Wczoraj P. pokazała mi, jak licha była jej egzystencja bez niej. W swoim zaślepieniu nie wiedziałam, że laska, którą zawsze pragnęłam być i której zazdrościłam przebojowości, laska, która zwróciła w końcu na mnie uwagę, studiuje ze mną. A raczej obie udajemy, że jest nam to potrzebne :) Bez tego jednak ja bym się tu nie znalazła i nie miała szans życia w tym megacity. Nie czułabym swojej zmiany tak bardzo, jak teraz.
W mojej zmianie najwięcej jest przyjaźni z nią. Daję się jej prowadzić, jak wierny pies, nie bez skomlenia. Czasem szczeknę. Ale może na mnie liczyć. I, mam wrażenie, nie zawiedzie się.
Tylko czy ona wie, ile dla mnie znaczy? Czasem patrzy tak jak przez mgłę. Wtedy wiem, że chce, bym się ulotniła.
Nawet, jeśli ona jeszcze nie zdecydowała, czy chce mnie traktować jak przyjaciółkę, ja już teraz chcę tej przyjaźni. Chcę frunąć. A na razie podpatruję jej ruchy. Jej stąpanie obcasem po chodnikach. Jej zachłystywanie się oknami wystawowymi, jej roztargnienie, kiedy patrzy na plakaty wołające o pożyczki. Kilka godzin temu powiedziała:
-Jutro pokażę ci pierwszy stopień wtajemniczenia. We mnie i w to, co sprawia, że jestem poza miastem. Ale musisz inaczej na nie spojrzeć. Być cały czas zresetowana.
Mruczała to z upojeniem, podkreślając wagę swoich słów.
Moja krew się cofnęła, zostawiając słabą plamę, a może to plama zachodzącego słońca, krzywo rysująca się na kałużach. Wyginałyśmy się potem, w drodze do domu, do tych brudnych i nieregularnych luster.
Teraz widzę, jak bardzo jesteśmy jeszcze od siebie różne. Ale ona o tym wie. Uśmiecha się tajemniczo i patrzy mi w źrenice. No, pokaż mi, jak potrafisz gonić swoje pragnienie – mówią jej oczy do mnie. A potem ucieka w jakieś chaszcze, wyrastające jak spod jakieś niewidzialnej ręki ogrodnika.
Przyjaźń to labirynt, w którym do szczętu chcę się zatopić. Zapomnieć. Ale też wiem, że te wspólne chwile to tylko wstęp do wszystkiego, co mi przygotowała. Jakieś mdłe preludium, w którym będę grała pierwsze skrzypce. Pozwalam więc się jej oddalić. Jeszcze nie czas na ostateczne kształty tego, co przed nami”.

Chudy Sobo-twór podnosi się z podłogi. Ma niejasne przeczucia, krząta się po kuchni. Jeden papieros, potem drugi. Prawie przypala sobie palce. W końcu kończy na nerwowym zczytywaniu wiadomości w skrzynce mailowej. Nowa wiadomość:

Sent: April 15, 1:34
Jesteś psychicznie chora. Nazwijmy rzecz po imieniu. P. przyszła do mnie w stanie rozpadu i musiałem zareagować. Kim ty jesteś? Kto pozwolił ci z niej drwić? NIE JESTEŚCIE TĄ SAMĄ OSOBĄ! Masz jakieś wartości? Ona cierpi i pomogłem jej wyjść z tego bagna, w jakie ją wpędziłaś! Nigdy więcej nie zapraszaj jej do siebie. Chyba, że w mojej obecności.
Pozdrawiam, M.

Dialog wygląda tak:
Sent:
Mailer Daemon. This recipient does not exist.

Sobo-twór spokojnie, metodycznie, jakby był w transie, odłącza zasilanie.

Mężczyzna. Nowe zasilanie P. Prędzej, czy później każda wpada w wir takiego vira. Mężczyzna to wirus, zaraza, która chętnie wejdzie do ciebie i zainfekuje nie tylko drogą płciową. Ale mentalną i intelektualną. Udało mu się. Więc nie ma tu miejsca na nikogo innego.

Sobo-twór musiał odejść. W furii rozbił lustro pokrywające osmoloną ścianę. Fragmenty szkła dostały się w jego dłonie i twarz. Krew spłynęła na koszulę, jak wierzył Sobo-twór, oczyściła ciało i ofiary mogło stać się zadość. Chuda znów osunęła się jak manekin na podłogę, zostawiając po sobie smużki krwi, sięgając z wysiłkiem po pamiętnik. Zaczęła pisać, maczając długopis w czerwonych kałużach.

„Kwiecień, rok nieważne.
Nie jest prawdą w to, co wierzy ten Twój M. Macho. Czcza fenomenologia nie istnieje. Nie może być prawdą, że w ciągu całego życia jesteśmy jednym, niepodzielnym indywiduum. To pięknie naiwne, bukoliczne, ale nie ma tego samego człowieka o niezmiennej naturze. Te bzdury przewijają się w każdym poradniku, podręczniku, wymawiają je co większe i szersze usta, które zdążyły zjeść sto rozumów. Ci pożeracze dusz i umysłów są najlepszym dowodem, że nie ma jedni. Jesteśmy ciągłą pustką. Rzeką, co nie zna swojego ujścia do czegoś większego. Możemy w swojej lichocie tylko połączyć się z brakującą częścią. Zmienić stan skupienia w swojej ekstazie. Amalgamat ciągle się przelewa żądny nowych dostaw myśli i idei. Ale jesteśmy zarazem nieskażeni myślą, mkniemy niczym cienie, echa, co właśnie przechodzą koło nas, zwyczajnie, ulicą. To chcę powiedzieć na swoją obronę”

Proste kategorie możecie wsadzić sobie pod przyzwoite pazuchy – krzyczy do ścian. Potem już, cicho: nigdy nie będziecie czystą materią, gotową na chłonięcie doskonalszego umysłu. Nie inkorporujecie, nie wiecie, co znaczy wysiłek transparencji. Zaniku „ja”, by mogło się na nowo odrodzić. Sobo-twór, przejściowe 'ja', musiał sam dać sobie radę, musiała mu wystarczyć ta jedna chwila zbliżenia, jedna chwila iluminacji z Innym umysłem. Potem wiedział, że musi siebie przekroczyć i zmienić znów swoją postać. Wyjść z opalonego ogniem kokonu. I dokonał przemiany. Dlatego jestem JA! Słyszycie – jej głos rezonuje w pustej przestrzeni. JESTEM!
Krzyczy tak raz po raz, aż z dołu słychać dźwięk pukania. Sąsiadka z dołu raz po raz wali w sufit.