niedziela, 16 grudnia 2012

LAJZA part XV (ost.)

Wreszcie dotarła do „teraz”. Teraz jest zagadką. Po przemianie i bólu, stoi pod oknami P. I będzie tu stała dopóki nie nadejdzie zima i nie skuje jej lodem. Wtedy nawet jej miłość nie zdoła się mu oprzeć. Ale T. w takim momencie będzie żywym dowodem na istnienie namiętności silniejszej niż egzystencja. Jest w tym względzie bardzo modernistyczna. Bardzo romantyczna. Trwa w swoim uczuciu. Choć ono ma dwa bieguny i nic pomiędzy. Czy P. pamięta, jak to mówiła? Nie ma nigdy nic pomiędzy, tylko miłość-nienawiść. Dwa bieguny najsilniejszych wahań. Dlatego są jak stal. Jak marmur. Nie do złamania. Ale mogą złamać niewprawne ostrze. P. była takim miękkim ostrzem w twardej oprawie. Była jak diament, który pod wpływem temperatury w mig się ulatnia. Nie ma jej. Została zjedzona. I kiedy T. widzi jej pucułowatą twarz w oknie, tylko się w tym upewnia. Jej składem gatunkowym jest przyzwoitość tak samo, jak tej upierdliwej starej Francuzki, która na cały regulator ogląda seriale. Ale to nikomu nie przeszkadza. Przedrzeźniały ją, tego P. nie może zapomnieć, kiedy Hans został na lodzie, wystawiony przez Franię. Mdlała w ramionach T. Płakała babie w ściany, żeby tylko starowina myślała, że takiego serialu nie obejrzy w polskiej tv. Lepsze to niż życie, zanosiły się tamtego dnia od spazmatycznych jęków.

Śmiech, najzdrowszy odruch. Podejście satyryczne. Znakiem przemiany T. jest to, że bolą ją mięśnie od napinania brzucha, a kiedyś przychodziło jej to z taką łatwością. Byle grymas P., jej zęby ustawione do pozy błazna. I teraz T. wystaje na deszczu, żeby zobaczyć tę maskaradę. P. zasłania firanki. Takie mieszczańskie, białe firanki we wzory kwiatów. Baba z piętra niżej by się takich wstydziła.

-Stać mnie na ironię – krzyczy w firanki T., kiedy P. wychodzi z klatki. Kanciasta, w kapciach i wsuwkach we włosach. Mówi: idź stąd. Mówi: zostaw mnie, zostaw nas. Ale nie pozbędzie się pamięci. Niech ją bolą te wszystkie chwile, które przeżyły. Niech wydziera kartki z kalendarza, niszczy pamiętniki, nagrania i korespondencję. Może podpali pokój? Ale ona po prostu ociera łzy. T. już z nimi nie po drodze. Do reszty straciła do P. zapał. Kiedyś to P. ją uczyła. Jak być niezłomną. Jak drwić, nie będąc wydrwiwaną. A jednak, w ostatecznym rachunku, to ona przegrała, bo jest słaba. Jej M. macho jest ukoronowaniem tej przegranej. Najpierw naprowadza na właściwą drogę, jak kaznodzieja, potem rozkazuje się zmieniać. Sabotuje niezależność. Jest stały, ale tylko w swoich zachciankach. I P. zakłada kapcie, wodząc zmęczonym wzrokiem po domostwie, wiesza firanki. Macho dyryguje i przekrzykuje: nie dla przyjaciół, kup mi piwo. Jego słowa są jak bat, smagające P. po plecach. Ona jest żołnierzem. On – generałem. Póki mu się nie odwidzi. Zawsze może gdzie indziej urządzić swoją armię. Minie jak przelotny seks w kiblu. A jeszcze ogołoci P. z osobowości. Zostawi jej kolejne kartki do wyrywania z kalendarza, kolejne godziny do przesiadywania w oknie. Posłuszna P. będzie go przywoływać. Póki nie przypomni sobie przyjaciół. A tych już nie będzie. Zdążą ją spisać na straty, pisząc elegię na ścianach klubowych kibli.

Żyła z nami, piła długo, aż została gdzieś papugą.
Je frykasy, ananasy i przewija swe bobasy.
Jak ją spotkasz, wspomnij ciepło,
Bo już w życiu nie ma lekko.
Pamięci P, której pomnik stawia T.


*** *** ***

Skończyło się. Idę. Wyczekuj cudu znad swojej firanki. Zostawiam ci pamiętnik, na pamiątkę tej przyjaźni. Widzisz? Kładę go pod kamieniem, abyś co dzień karmiła się swoimi sentencjami. Niech pochłonie cię szary blok i twój macho. A ja? Nie potknę się już na byle kolorowej zjawie. Zagoiłam się, znów mogę być jak Pris z „Blade Runnera”. Gibka, sprężysta. Niebezpieczna. Wierna tylko swojej idei. Zarozumiała? Może, choć do oświecenia trzeba dorosnąć. A dorośli są zwykle zarozumiali.

Przystaję w słońcu. Ulica pełna życia. Tętniące kolory, gwar i przytłumione głosy. Próbuję ich posłuchać. To od teraz moja muzyka. Zamykam oczy. Jak pachnie ten tłum? Ten wyczekiwany zapach kwiatów i ostatniego posiłku. Zapach czosnku z kebaba, mięsa i szybkiej miłości. Zapach zwiędłych piersi, zapach tanich i drogich papierosów. Omdlewająca woń deszczu we włosach. Właśnie obmywa moje blizny. Bo ten związek zostawił po sobie parę pamiątek innych niż krzywe litery w pamiętniku. Parę znaków szczególnych, o które pytają ci, co nas znali. Mam swój numer obozowy, wytatuowany na twarzy – mówię wtedy – no chodź, podejdź bliżej. Dotknij. Jest prawdziwy, dlatego nie potrzebny mi kolorowy tatuaż. I od razu mam wyznawcę. Bo on, w swoim jestestwie, nigdy na tak drastyczną ozdobę się nie odważy. Hardkore never dies -stuka się co najwyżej drinkiem. Zapewniam, niedługo drążenie własnej skóry będzie szczytem mody na klubowych wybiegach. „Dziary” będą przezywały swój renesans. Wydziergane ręce, kropki na policzkach i czole. Staniemy się nowymi Aborygenami. Wychudzone, niedotlenione szkielety z pokancerowanym mózgiem. Bo to też byśmy sobie przyozdobili. Będziemy kolorowymi kalekami, na widok których prawdziwi „tubylcy” mniejszych światów, imigranci wszelkiej maści będą się pukali w czoła. Przecież można tylko żyć – będą kiwali głowami z politowaniem. A mnie nie wystarczy TYLKO życie.

*** *** ***

-Jestem E. - Jej uścisk jest twardy, pewny, jakby właśnie sprzedawała komuś kiepski dom w słabej lokalizacji, ale była przekonana o jego walorach. Albo robiła to z takim cynizmem, że by jej było wszystko jedno. Przechodzi mnie dreszcz. Impuls wędruje wprost z czubków palców do zwojów w głowie. Bum, to twoja adeptka.

-Będę twoją Przyjaciółką. Nawet, jeśli jeszcze o tym nie wiesz - mówię.

Mój uśmiech wbija się E. w głowę, jak jej dłonie w mój czerep. Spojrzenie rozjaśnia się, oczy mrużą się jeszcze bardziej, w jakiejś zagadkowej rozkoszy.

-A skąd wiesz, że ja tego nie wiem - pyta.

Tak, to wie się samo przez się.

-Chodź, musisz wydeptać ze mną ścieżki do klubów. Teraz będziemy nierozłączne. Tego miasta uczysz się codziennie. Ale i tak zostaje ci po nim jedna nauka. Nauka noszenia piętna i przemian.

Jeśli nie ma w Tobie elastyczności i eklektyzmu, zostajesz tym manekinem, jaki leżał przez jakiś czas na chłonącej go podłodze. Ale to podłoga pozwoliła ożywić nową istotę. Jej lepkość, wilgoć i twarda powłoka wyzwoliły z pęt ciało na wpół odrętwiałe, na wpół plazmatyczne. Wiotkie, sprężyste. Chude. I niemal przezroczyste. Resztki lustra dodawały mu malowniczego blasku. Jego dumna stwórczyni mogła podziwiać je ciągle. Musiała się pochwalić światu swoją nową karoserią na wieloletniej gwarancji z częściami sprowadzanymi zza granicy. Ciało było piękne. Wystarczyło je ubrać w ideologię i odpowiednie nastawienie do siebie i otoczenia, nie zapominając o P. - przyczynie wszystkiego. I ciało wybiegło na powitanie dnia, w samo serce miasta. I nawet zasłonięte zasłony P. mu nie przeszkodziły. Zrozumiało, że nie jest mu ona w istocie potrzebna. Że teraz dojrzało do przyjęcia kogoś nowego. Do inkorporowania nowych soków.

I nadarzyła się okazja, widzisz moja E.? Teraz dialog staje się znów możliwy. Bo jesteś mi bardzo potrzebna, a ja jestem bardzo potrzebna tobie. Zależymy od siebie, ale ja mogę ci wiele przekazać. Chcę uczyć cię ALTERNATYWY, codziennych nawyków, byś mogła je potem powielać. Możemy stworzyć nowe zasady, którymi przyozdobimy swoje głowy. Wiesz, będziesz miała kolię z kolejnych stadiów Orgazmu. A ja będę miała naszyjnik z Nienasycenia. Tak uzbrojone, będziemy realizować swoje plany. I każda z nas będzie relacjonować drugiej, jak udało jej się przyozdobić koliami czoła niewiniątek.

Pięknie jest żyć w stadium niewiniątka. Ale to ubogie życie. Jeszcze piękniej – jest uświadamiać. Kiedy skosztujesz owocu wiadomości, nie ma odwrotu. Będziemy więc chodzić i rozgłaszać dobrą nowinę. Drink za show. Musisz być twarda. Pokazać, że granice są tylko w otoczeniu i jego nieprzydatnej niewinności. Jest możliwe choć na chwilę to nieodzowne w tej nauce połączenie zwojów. Wymiana energii doprowadza do wzbogacenia twojego wnętrza. Rozgłaszaj więc luminologię i przekazuj energię tam, gdzie o nią najłatwiej.

Widzisz E.? To bardzo proste. Okazja jest rodzaju męskiego. Całkiem ciekawej konstrukcji, choć nieco nieproporcjonalnej. Głowa piętrzy się na koguciej, chudej szyi, z której w zasadzie jabłko Adama sugeruje, że za chwilę wydobędzie się z krtani głos o barwie niższej niż twoja. Doskonale. Właśnie wplata się rękoma w wir splecionych istot. Szuka twojego ciała. Przywiera.  To właśnie ten moment. Odchyl mu głowę, no dalej! Niech wiruje z Tobą w rytm pulsacyjnego szaleństwa. Czy to jakiś kawał, pytają jego oczy, ale ty wirujesz z nim tak, że gubi pantofle. Dobrze, teraz jest twój, bo zapomniał języka w ustach. Teraz kolejno bar-kibel-parkiet-kibel. Zresztą, co chcesz. Ewangelia uświadomienia zwykle nie ma ustalonego harmonogramu. Kodem jest zniesienie bariery pruderii. A ja, jako twoja przyjaciółka, wiem o czym mówię. Miałam się od kogo uczyć. Parkiet szemrze? Nie szkodzi! Dobrze, że szepcą. Oni też mają się od kogo uczyć! T. nie patrz tak na mnie. Umiesz się idealnie wpisywać w otoczenie. Ruszaj. Chcę mieć rozrywkę. Uświadom ich. Ja idę do baru.

Szklana tafla połyskuje inaczej, niż wtedy, gdy byłam z P. Już nie wykrzywiam ust. A mój monolog staje się zbytecznym dodatkiem do edukacji adeptki. A może nie jestem tak przekonująca i poetycka, jak była P.? Tafla pokazuje raczej poważną twarz. Tu nie będzie żartów. Będę posągiem, boginią uświadomienia. Ale ciebie stać na więcej dystansu, prawda E?

Prawda. T. siedzi znów przy barze. Patrzy na mnie przez pryzmat szkła i drinka, jaki dla niej postawił ten niewielki szczypior ze zmierzwioną czupryną, którego uświadomiłam. Jest wspaniała. Siedzi właściwie niewzruszona w swoim czarnym, połyskliwym kostiumie kocicy. Nawet te jej krótkie, rzadkie włosy nieokreślonego koloru pasują do reszty. Nie musi mieć makijażu. Blizny w poprzek twarzy są lepszą ozdobą jej kanciastej, wychudłej twarzy. Jest piękna w swojej szpetocie. Taka paradoksalna. Krzywe nogi, kiedyś pulchne, teraz wychudłe, nienaturalnie długie, oplatają wężowo obrotowy stołek barowy. Nawet kogucik patrzy teraz nie na mnie, a na nią. Czas na dosypanie paszy. T. przeciąga leniwie lewą rękę i zza pazuchy swojego kostiumu-kombinezonu wydobywa fiolkę. Kogucik pyta wzrokiem, co to jest, T. skinieniem wyraża aprobatę dla pytania i chwilę później podchodzi jeden, potem drugi i trzeci nienasycony. To proszek amnestyczny, mówi zniżonym głosem. Teraz będzie Wam tak dobrze, jak rzadko kiedy. Uśmiecha się rozbrajająco, detonując przed czasem ładunki emocji trzech efemerycznych istot, które w zachwycie przekazują sobie fiolkę. A więc to jest ten proszek, czy po nim rzeczywiście zapomnę, kim jestem, pyta kogucik. Tak, to twoje błogosławieństwo, ucina T. Jeśli nie jesteś gotów, tu jest wielu chętnych. Nie, bardzo chcę. Przykro mi. Tu chwila wahania kosztuje dodatkowy spektakl. Wyrażenie tego, co jest w głębi, zabija ulotność tego pragnienia. Nie jesteś wystarczająco nienasycony. Albo masz wciąż za mało uświadomienia. Kogut patrzy na nią, to na mnie błagalnie. Podchodzi do mnie, nerwowo gestykulując. Ale ja już odwracam oczy w stronę znajomych rąk, zmieniających płytę. Dejot dostanie porcyjkę za chwilę.

I znów powtarza się codzienny spektakl. Splątani w wirze dźwięku, zapominamy. T. zamienia kilka słów ze znajomymi tak samo uświadomionymi, po czym nudzi się w towarzystwie błagającego kogucika i opuszczamy miejsce. Dostajemy jeszcze na zachętę drinka, podziękowanie za fabrykowanie doznań. To miasto i moja T. stapiają się w jeden organizm, oddychający nienasyceniem i połyskujący drapieżnie ślepiami wieloosobowej dżungli. Za to właśnie ją kocham. I będę jej towarzyszką, jej psem, jeśli tylko mnie o to poprosi. Prawda T.?

piątek, 7 grudnia 2012

LAJZA part XIV

Ostatnio, kiedy chodziły do klubu na całego bywało tak, że wygrywała pierwsza opcja. Wtedy P., trzeba przyznać, wspaniała aktorka, odstawiała cały rytuał chwilowego powrotu do łask. T. spektakularnie odtrącała: jak mogłaś się tak zachować, jest mi wstyd przed Maćkiem, Wiktorem, Piotrkiem, Pawłem, Zenkiem, etc. Przepraszam w jej imieniu. Dziewczyna miała zły dzień. Ale tak to już jest z tymi indywidualistkami. Jak chcą, potrafią być obleśne - I raczyła T. cierpką polewką.

Przez chwilę nawet wierzyła w jej grę. Im bardziej P. gestykulowała i odgrażała się T. z gromami w oczach, tym T. była bardziej pokorna i zdezorientowana. Piotr, Paweł, etc. robił za to maślane oczka i mrugał nimi tak zapamiętale, że omal nie wypadły mu z gałek.

-Nie nie, ależ nie ma się co gniewać. Czy mogę postawić Wam obydwu drinka?

-Wspaniale! Krzyczy P., omal nie wytrącając lowelasowi szklanki z napojem. Obydwie kierowały się wtedy, T. ociągając się jak najbardziej jej talent aktorski pozwalał, do błyszczącego baru. Po chwili obie patrzyły na siebie z aprobatą, sącząc zachłannie drinka w kolorze czerwieni, a potem wodziły wzrokiem po, coraz bardziej osamotnionym w swojej krygującej się pozie, wymodelowanemu żelusiowi. Maślane oczy zapadają się, ciemnieją, w końcu twór kilkunastu minut ich alkoholowych uniesień coraz bardziej odwraca głowę. W stronę parkietu, rzecz jasna. Aż obie dostrzegają wydobywającą się między włosami jak ziarno jakiegoś chwasta na polu, wszędobylską łysinę. P. się nawet rozczula. Pozwala jeszcze coś powiedzieć, ale kwaśny drink podsyca ochotę na taniec. -Chodźmy - I nie pozwala T. dokończyć orzeźwiającej czerwonej mazi z lodem i odrobiną wódki, żeby tylko nie siedziała z typem przy barze.

Ale przy ich ledwie trzeciej sztuce popełniły w swoim algorytmie spory błąd. T. została, P. pofrunęła z niezwykłą dla niej lekkością ptaszęcia, co włazi lwu do paszczy na main. T. rozparła się wygodnie na szkliwiu blatu, przeglądając się w nim i robiąc do siebie miny. Ciągle trzeba trenować warsztat. Tym bardziej w takich chwilach. Wtedy zresztą było to nieodzowne i dawało jej czas na odparcie ciosów przeciwnika. Z blatu mogła go obserwować, widzieć, jakie ma intencje wobec P. Tamten twór pism dla dużych chłopców i trend-sekciarstwa wydawał się pewny siebie. Próbował dalej toczyć skałę, drążyć P., by mu uległa. Był jednak kiepskim kopaczem. A może kopał nie w tym miejscu i w tej górze, bo P. zamachała rzęsami jednoznacznie, kiedy im obydwu się przedstawiał.

-Dlaczego Twoja przyjaciółka się mnie boi? - tafla baru nieco się poruszyła.

Ten ktoś nachylił się teraz nad nią, wypuszczając bąbelki bredni. Brrrdd, brrrddd, brddd brddd. Podniosła głowę jak mogła najwyżej i z dumą wypuściła swoją bańkę mydlaną, że P. lubi się raczej bawić, niż bać, dlaczego sądzi, że P. może się go obawiać? Wskazała P., wśród skaczących ciał, definitywnie otoczoną męskimi torsami i opasaną opalonymi rękoma. Wróciła do sączenia drinka, rzucając spojrzenie: drinka za informację. Chłód szklanki otrzeźwił ją po chwili do reszty, patrzyła na P. z wyczekiwaniem, czy przyjdzie uratować sytuację.

Bo Żeluś był nieustępliwy. Bulgotał coś znad szklanki jakiegoś wermutu czy martini i ciągle dopytywał się, jak blisko są ze sobą. A kiedy zacharkotało tak, że aż P. się odwróciła z rozbawieniem w stronę parkietu, na którym królował niepodzielnie wydatny wielbiciel, kołyszący zawartością spodni jak marynarz w swoim chodzie po lądzie, T. zamknęła swój sezam informacji na tyle spustów, na ile pozwalał jej śmiech. - No to zobaczymy – zabulgotały wargi Żelusia i brzęk złotówek oderwał ją od tafli baru. Teraz obserwowała rozgrywkę między P., której nie udało jej się obronić, i pokracznym, wychudzonym mazgajem, wymuskanym przez mamę albo, w lepszym razie, sublokatorkę z lokum studenckiego, żeby nie straszył swoją przykrą aparycją. Zrobiło jej się przykro. Bo wiedziała, że Żeluś w swoich spodenkach i bucikach zawiązanych na ciasno, żeby mu nie spadły, nie ma szans w konfrontacji z mocnym uściskiem wytrenowanego Godge'a. Kołyszący się Mięsień tak bardzo przypominał wesołego geja ze zdjęć Nan Goldin, że P. pozwalała na wyjątkowo bliski kontakt. Niemal dotykali swoich twarzy.

On a commence. Żeluś wygiął się w pałąk, próbując dorównać kołysaniu Godge'a. P. wzniosła błagalny wzrok na wysokość ramion solaryjnego gladiatora, żeby zdjął przeciwnika z parkietu. Godgo podszedł, ciężko stąpając i rycząc, żeby chuchro sobie poszło. Żeluś nic. Godgo wołał głośniej tak, że pary i kółka gibających się stanęły i zastygały w swoich pozach. Ręce zawisły w niedokończonych ruchach, jakby przeszedł huragan albo jakby ktoś zrobił kawał w muzeum Madame Tissaud i powyginał figury woskowe. Głowy zwróciły się tylko na, lekceważonego do tej pory, malca. Ten, jakby nigdy nic, zaczął wirować, biorąc za ręce P. i obracając ją wulgarnie wokół siebie. Jak mógł sobie pozwolić na taki staroświecki banał upokarzający kobiety! Godgo dostąpił do Żelusia, wyrywając mu swoją zdobycz wieczoru, P., rozbawioną do białości swoich dwóch rzędów zębów. Teraz jej kolej. To także jej show. A ona nie będzie widzką. Będzie gospodynią programu. Wyostrza więc pazury, zataczając w powietrzu koła i, jak jastrząb podczas pikowania, uderza w ramię chuchro żelowe tak, że upada. I z miną zadowolonej kotki, przywraca rzeczy bieg sprzed historii na parkiecie.

I tu ją miał mały krasnal. Wstał z gracją delikatniusiego mena, w końcu gentleman to właśnie taki gość i pewnie ten czerpał z jakiejś angielskiej literatury tę swoją kreację w wersji light, i przyczepił się do nogi P. T. aż spadła ze stołka barowego. Żeluś jęczał coś, charkocząc jeszcze bardziej zapamiętale, wymiętolony przez ciała, które też zaczęły swój ryt wieczoru, zawodził i zwyczajnie płakał. -Ale porażka, opowiadała jej po wyjściu z klubu P. - patrzę na Godgo, a ten się odwraca, żebym sobie z facetem załatwiała brudne sprawy w domu! Dokooła robi się pusto, a parkietowe mordy patrzą z obojętnością kokot po podaniu trucizny! Strzepnęłam pyłek z nogawki, ale musiałam pracować nad reputacją dwa tygodnie i kupować świadkom zdarzenia piwo, żeby łaskawie uruchomili proces amnezji!

T. skrupulatnie notowała dialogi P. Przegląda pamiętnik z notatką o tamtym wieczorze:

„Kwiecień.

            Jestem pod wrażeniem ostatniego wieczoru. Bo królowała jedna emocja. Jeden proces, kluczowy dla wszystkich. Niezbędny do dobrej zabawy. Co to takiego?

            Amnezja. To obok schizofrenii kolejna cenna przypadłość. Jesteśmy nieuleczalni w swoim wyuczonym zapominaniu, wypieramy ludzi, całe grupy, byle tylko nie poczuć, nie dotknąć. Nie przypomnieć sobie. Amputujemy pamięć. Bo po co ma boleć? Filozofia egzystencji niech wypierdala do kąta, kiedy nie ma nic do zaoferowania. Co nas obchodzi czyjeś nieszczęście? Po co mamy martwić się, jak wygląda życie gdzie indziej, kiedy tu nie mamy jak sobie poradzić z teraźniejszością? Weltshmerz – weltszmelc. Kiedy boli, potrzebne antidotum, najlepiej czysta chemia. Dlatego apteki wszystkich krajów, w jakich byłam, przezywają oblężenie. Ma nie boleć, ma być przyjemnie i euforycznie. Boli Cię? Wypadasz z obiegu. Nie nadajesz się tam, gdzie trzeba prężyć mięśnie, trzeba mieć usta wypełnione silikonem i wydłużać optycznie nogi i rzęsy, by wytrwać w maratonie. Owszem, są takie chwile, kiedy jak jakiś dawno wyśniony koszmar nawiedza cię zwątpienie. Ale amnezja Ci wszystko wybaczy. Będzie twoją troskliwą matką albo Sandmanem, usypiającym śmiertelną dla pamięci dawką czarnej dziury. A wtedy doznajesz oświecenia, prawdziwej pustki. Dysocjujesz. Dryfujesz w czasoprzestrzeni, nieobciążony. Jesteś własnym bogiem. Jak po dobrym tripie narkotykowym.”

Właśnie. P. serwowała przyjaciołom proszek zapomnienia często i chętnie, to był jeszcze inny rodzaj amnezji. Amnezja zależności. Nikt nie dysocjował, było grzecznie i milcząco, jakby nic się nie wydarzyło ani tego, ani żadnego innego wieczoru. Tylko uśmiechy i przymknięte z mdłą aprobatą oczy roziskrzonego tłumu sugerowały, że właśnie trwa proces wymazywania. P. dawała – reszta brała. Była jak królowa w obowiązku, kiedy mówi: duty first, second – self. Datek na niepamięć się jednak zawsze opłacał. Potem tylko pytano: czy to wydarzyło się naprawdę? A P. zacierała ręce i śmiała się w kiblu swoim kocim sykiem z wieczną chrypą, pytając jej, bo naturalnie wysłała T. na zwiady, czy oni szepcą, czy wszystko wróciło do normy. Uśmiechała się wtedy jeszcze bardziej łasząco do dejota, żeby nieco mocniej wyprężył dźwięk, zwiększył tempo i pomógł proszkowi amnezji zadziałać. A T. stała przy nim, mając jak na dłoni tańczącą masę.

Sala wrzała. Opary proszku unosiły się nad głowami, parowało napięcie, zamykały się oczy, unosiły ręce, skracając i tak krótkie koszulki. Włosy puszyły się w opętańczym szamotaniu głów. Wirowały kolory. Odbywało się pranie w temperaturze stu stopni. Do bębna wskakiwały ochoczo kolejne zwitki pyłu tego wieczoru, zostawiając piwo. I kiedy P. wyłaniała się łazienki, po drobiazgowej toalecie, ze złotym połyskiem władzy w oku, tłum ciężko oddychał w przerwie między osuszaniem, a płukaniem. Wtedy  ona, niczym nieskrępowana, popijała w swoim majestacie złoty napój, za uśmiechniętym przyzwoleniem jednej z parujących głów, skinającej do niej z przeciwległej strony parkietu. Wtedy T najmocniej zaczęła ją podziwiać, zazdroszcząc jej powodzenia i nawet nienawidząc skrycie do szpiku kości. Może dlatego, że miała inspirację we wspólnie czytanej literaturze? Może dlatego, że dowiadywała się, czym jest miłość? Bo czym jest miłość, jeśli nie oddaniem pełnym ukrytego jadu? Czytały sobie wtedy na głos Sachera-Masocha, który docenił ich formę miłości. „Miłość jest tajemniczą drogą i rozkoszną potęgą, która nas porywa, gdzie sama chce. A my się nie bronimy, nie pytamy nawet, dokąd nas prowadzi i co z nami uczyni”[1]

Ale to przecież P. wygrała. Odtrąciła ją tak bardzo, jak tylko mogą nie dość kochani. Gardząc przyjaciółką, pokazała, że ona, T. jest dla niej tą kolorową masą amnestyków, wychodzącą z klubu ze zwielokrotnioną fazą plateau i pozdrawiającą dejota, że dokonał cudu. A zostawiona na pastwę ulicy T. sama musiała dokonać swojego cudu. Wypatrując rozwiązania w uciekającej jej pod stopami kostce brukowej, wsłuchując się w tupot stóp. Sięgnęła po środki najprostsze, dzięki przemyślności architektów co dwa metry deptaku rozkwitała ławka, na której mogła położyć ciężką głowę. Wirowało jej w mózgu, huczącym głosem ktoś dudnił, że na rogu otwarto nowy salon odnowy biologicznej. A gdzie odnowa mentalna? - pytała siebie. Takie miejsce nie powstało, chyba, że uznamy za nie szpital psychiatryczny. Ale to przymusowe wakacje, na które stać tylko zdesperowane rodziny, odarte z miłości, a może heroiczne w swoim buncie. Po co trzymać w domu pasożyta? Tak samo robi się ze starcami, upośledzonymi. Wyklucza się, izoluje, by odnowa mogła dokonać się bez udziału matek, ojców i rodzeństwa. Kto z tych sunących w pośpiechu ludzi będzie tym usuniętym? Menel, słaniający się wzdłuż krawężnika i odganiający niewidzialną muchę? Biznesmen, mówiący do swojego ucha i wymachujący teczką, a może kręcąca wydatnym tyłkiem opływowa i obcisła, zawsze gotowa blond szpetność w zbyt krótkiej spódniczce? Albo ten, który na nią patrzy, oblizując wargi, jakby właśnie zjadł loda o smaku obietnicy. Skierował wybałuszone gały na nią. Ale tu nie ma nic do patrzenia. Przecież spędziła popołudnie w szafie, a nie w odnowie biologicznej i ani myślała wpasowywać się w kanon. Odbijało jej się czkawką. I napawała się tym swoim brzydzeniem. Do P. Do świata, Do siebie. Jej miłość-nienawiść pęczniała. Głowa huczała od niej, aż zczerniał jej ten deptak ech i jaskrawych kolorów przed oczyma. Chciała do domu. Ale nie potrafiła ruszyć ani ręką, ani nogą. Zastygła w pozie urzeczenia, znieruchomiała. I na koniec spojrzała na siebie z zewnątrz. Zostawiła siebie-ją na tej smętnej enklawie odpoczynku po zakupach w piętrzących się w gorę ulicy butikach. I poszła, skacząc po górach głów. Nie ona-nie „ja”.







[1]    Leopold von Sacher-Masoch. Wenus w futrze. Łódź, 1989, s. 75


sobota, 24 listopada 2012

LAJZA part XIII

Skakała ze schodka na schodek jak mała dziewczynka. Raz, dwa, trzy. Kolana strzykają, pękają strupy. Znów stygmatyzuje. A P. patrzy przez wizjer. Tak, stoi w drzwiach i póki nie zniknie za kimś cień z klatki, obserwuje, czy T. się przypadkiem nie odegra jakimś niewłaściwym ruchem. Ma to z dzieciństwa, jak się kiedyś chwaliła, kiedy podglądała rodziców, jak się kochali, kłócili i poniewierali. Stała za zasłonką, lichym przepierzeniem. I jej oczy mrużyły się w niemym pochłanianiu chwil im wykradzionych. -Zawsze chcę mieć poczucie kontroli - powtarzała, kiedy wychodziły kiedyś z klubu, nieco chwiejnie stawiając kroki po jeszcze bardziej niż zwykle nierównym chodniku. Voyeryzm to jej specjalność i zresztą wołała T. raz, aby i ona popatrzyła. Aby nasyciła się cudzym upojeniem. Albo cudzym nieszczęściem.

Na przykład: odwróciła oczy, kiedy widziała, jak dziecko przejeżdża samochód. A P. popędziła jako jedna z pierwszych. Teraz sobie to przypomniała, porządkując pocztę. P. stanęła w szeregu, mierząc rozmiary wypadku. -Jak on pięknie umarł. Tak wymiarowo się posypał, jak manekin - udawała, że jej się to przydarza. -Tak wyglądał Piotr Curie przejechany przez dorożkę. O, tu ręka, tu noga. Tak samo, jak teraz to...

Gdyby P. mogła, patrzyłaby na świat przez panopticum. Jeśliby świat zmierzał w stronę kolektywizmu i jedności grupy, ona zbudowałaby machinę odosobnienia. Komorę absorbującą, ale nie deprywacyjną. Ona musi wiedzieć. Musi widzieć, co się dzieje. Chce się czymś zaspokajać. Pewnie byłaby to miniatura jej toalety z lustrem, bo musi na siebie patrzeć. Nie w kategoriach rozliczeń i spoglądania na siebie w geście niechcianej przyzwoitości. To zbyt oczywiste. Misteria orgazmu trzeba oglądać, by podziwiać. W kapsule więc zamknęłaby środki odurzenia, łóżko i przenośną cukiernię z czekoladą na gorąco. I nie wychodziłaby ze swojego królestwa. Może wyciągałaby rękę po dostawę łakoci. One sypałyby się jej prosto do buzi i po tej fontannie energii dalej byłaby gotowa szukać natchnienia dla swojego bycia. Jestem, kiedy patrzę. Jestem, kiedy podglądam. Gdyby miała więcej siły na prezentację siebie w innym świetle, mogłaby zostać dziennikarką. Takich wszędobylskich natrętów ciągle poszukują do jakiejś redakcji. Mogłaby pisać o gwiazdkach, które tańczą, śpiewają, śpią ze sobą i jedzą sobie wzajemnie z dzióbków. Albo kopią doły. Byłaby wprost rewelacyjna jako śledcza. Przekręty, kalumnie, zbrodnie. Czyta o nich w tych swoich kryminałach. Element zbrodni plus sława i władza pasjonują wszystkich. A ci, co się do nich nie przyznają, też w skrytości chcieliby być na świeczniku. Czy nie jest tak? W każdym razie ona w swojej kapsule wyglądałaby pewnie jak Victoria Abril w „Kice”. Opancerzona, sterylnie wymuskana, zaopatrzona w wielkie lunety i lornety. Patrzyłaby na ludzi, siedząc w swojej loży. I szydziłaby.

Wracamy do przeszłości. T. próbuje skakać na obolałych nogach. Jedna przecznica jeszcze równo idzie. Z drugą ma poważne trudności. Płyty chodnikowe się piętrzą, jakby miały się rozstąpić. Już kiedyś coś takiego przeżyła. W starej dzielnicy, podczas jednej z niekończących się ulew, płyty pływały pod krokami. Rozsuwały się, a kiedy ona chciała poznać przyczynę tego niezwykłego poruszenia, nie mogła wybadać podłoża. Jakby nie istniało, a płyty lewitowały! Właściwie podobnie działo się teraz. Tylko przyczyna była znowu w niej. Kolana uginały jakby były nasmarowane oliwą, nie pozwalając na płynne ruchy. Czy Pani pomóc? Usłyszała nawet od starszej Pani, szczerzącej się w przymilnym, tak zwanym życzliwym uśmiechu. A ona, tak samo jak P., nienawidzi „życzliwości”. Kiedy ktoś pisze lub mówi: „życzliwy”, oznacza to kolaboranta, donosiciela, starą wygę. Odprawiła więc starowinę szczerząc się z równie życzliwym uśmiechem, że najwyżej się połamie, ale nie potrzebuje pomocy. Niech lepiej uważa na światłach. P. ją natchnęła do tego ruchu. Byłaby ze niej dumna. A starsza Pani zaczęła jęczeć i buczeć, wylewając potoki śliny.

-Jaka pyskata gnojówa! Jak śmie coś takiego mówić starszej kobiecie! A połam se te kolana na amen! Połam nogi, niech Cię powykręca!

Ot, taka wylewność się z Pani wypluła. T. zmiękła do szczętu i już pokorniej stawiała kroki. Ta P. Musi jej być żal przyjaciółki. Bo wypuściła ją na pastwę niekochanego świata, samą i nakrapiającą bruk deptaku kwiecistymi plamami. P. pozwoliła T. wtopić się w przykrą i przestymulowaną doznaniami masę, w najlepszym przypadku spoczywająca w ogródkach kawowych. Leniwie, byle popatrzeć na gawiedź i pokazać się.

Właśnie widzi jakąś energicznie poruszającą się ruchem wahadłowym, szczupłą rękę. Potem z przestrzeni knajpy i szarych murów wyrysowuje się twarz. Blada, chuda, z zapadniętymi policzkami i nierównym zarostem po bokach, które chyba udawały bokobrody. Wąskie, nieco wykrzywione usta, jakby właściciel ciągle grymasił przy jedzeniu, próbują się nieudolnie uśmiechać. Wreszcie rysują się oczy. Kompletnie bez wyrazu. Szklane, miałkie. Haaaalo! No chodź tutaj! Zapraszam! Niby kordialnie ją przywołuje. Znowu coś? Przecież nic nie ma do powiedzenia o P. i tamtym wieczorze, kiedy tańczyli ze sobą. Ale podchodzi. Może zasłuży na łyk kunsztownie przygotowanego cappuccino w trendy knajpie?

-Siadaj – słyszy od właściciela, jak się okazuje, przynajmniej ładnych zębów. Napijesz się kawy?  Co zrobiłaby P. na jej miejscu – zastanawia się, przyglądając się zębom chudzielca. Jego pytania stają się męczące. -Telefon? Jakiś mail? Kim jest Twoja koleżanka? Będzie w sobotę? Na każde pytanie T. spuszcza oczy. Nieśmiałość dobrze jej wychodzi, ćwiczyła to z P. przy każdej okazji. Udaje, że rozmowa smakuje jej na równi z mlecznym, przesłodzonym napojem. Właściwie przez cała rozmowę miesza zawartość kartonowego kubka, jakby czuła się zakłopotana. Świdrujący bezosobowy twór przed nią uśmiecha się szerzej.

-Tajemnica? No to przynajmniej powiedz, jak ma na imię!

-Na imię ma Kawa – T. cedzi po wypiciu części płynu, który ląduje na spodniach absztyfikanta. Tak smakuje zazdrość.

Nawet nie udawała, że będzie P. strzec przed natrętami. P. to zainicjowała i dlatego ich układ miał sens. Gdyby o tym incydencie wiedziała, byłaby wdzięczna i pozwoliła wrócić do siebie. Byłoby jak dawniej. Znowu razem - teraz, z perspektywy swojego wyjścia do klubu, T. robi się sentymentalna - bo dawniej byłoby tak: nieprzyjemny twór spotkany przy stoliku kawiarnianym miałby dwa wyjścia. Albo próbowałby się poskarżyć P., przy całkowitej jej aprobacie i przepraszającym wzroku, albo udawałby, że ich obu nie dostrzega. Czyli panowałby doskonały spokój na ich wodach.

poniedziałek, 5 listopada 2012

LAJZA part. XII

A potem było już tylko szybciej, mocniej. Każdy dzień był dla niej razem, dawanym z całej siły na gołą skórę. Ostatniego dnia siedziała w jej domu, nabitym ćwiekami i szpilkami i płakała. Czuła, jak kiedyś mawiała P., swoje jestestwo całą dupą. Rozdrapała strupy, żeby P. widziała, że ją zraniła i upokorzyła. Krew nakapała na podłogę. Niech P. ściera, co narobiła. Więc T. siadła w szafie przyjaciółki, jak mała dziewczynka, co nabroiła i chroni się, by nie być widzianą, a znalezioną. Wdycha zapach jej ubrań. I poci się tą relacją. Bo nie wiedzieć, dlaczego dalej się to wszystko ciągnie. Bez ostateczności, takie niekształtne.
-Widzisz, mam teraz powód, by oryginalnie się stoczyć - zapach perfum, wylanych na sukienki, spodnie i tony chust, jakimi P. się otula, usypia ją i zostawia w osobliwym letargu. Raz, dwa, trzy – już nie iskrzy - liczy na głos. Powinna już wyjść -cztery, Pięć - czuję niechęć. Sześć, Siedem, Osiem -zapadam się. Dziewięć, dziesięć - widzę siódmą pieczęć.

W tej czeluści wszystkiego jest więcej. Jakby wpadła w szczelinę świata, gdzieś na pustkowiu, rodzącym nagle tysiące myśli i tysiące rozwiązań. Pełen wgląd w przeszłość i teraźniejszość. Jak w filmie „Fando i Lis”, kiedy bohater porzuca swoją ułomną ukochaną, tak naprawdę będąc z nią nierozdzielny. I im bardziej jest o tym przeświadczony, tym mocnej ją rani. Aż do agonii. Tak samo jest między nimi. Porzucenie-oddanie, separacja-zjednoczenie. Im więcej w P. okrucieństwa, tym więcej w T. tolerancji na zachowania przyjaciółki.

Zresztą w ostatnich ich momentach P. zdołała z siebie wykrzesać tylko zimno, obojętność. Kiedy zobaczyła rozmazane ślady krwi na podłodze, tylko wzruszyła ramionami:
-Przecież powiedziałam Ci, że lepiej, jak będziesz tu siedzieć i wydobrzejesz. A i tak nie można Cię zostawiać, bo sobie krzywdę zrobisz. I potem jeszcze, kiedy T. uchyliła ostrożnie drzwi szafy: -Najbezpieczniej jest zwykle w szafach. Otulisz się moim szalem i zapomnisz, że mnie nie ma. Kto by pomyślał, że stać cię na takie zachowania – i tymi słowy przekręca kluczyk drzwiczek, zamykając ją na dobre. - Idę, to była kontrola. Ale nie płacz. Nie będę długo zabawiać się w naprężoną do granic uwagi studentkę. I przyjdę z obiadem, ciao!
Trzask drzwi. Znów jej nie ma.

Tak się nie robi nawet własnemu cieniowi. Może tu i bezpiecznie. Ale słyszeć szemranie własnych myśli i nie móc uciec to najstraszniejsze rozwiązanie. Ostateczne rozwiązanie dla skołatanego mózgu. Wojna błyskawiczna komórek. Świst w uszach i bum!  Szafa to komora tłumiąca. Całkowita deprywacja zmyslow.

T. widziała więc w swojej grozie jakieś linki, jakieś pogmatwane oponki, jak się wiją i czernieją. W tej złowieszczej ciszy poczuła głuche butwienie wypalonych gałązek mentalnych. Głupiała w mgnieniu sekundy. Najpierw słyszała wszystkich sąsiadów P. Potem wydawało jej się, że mówi do niej jej własny żołądek. A potem widziała, jak jej mózg układa się w literę O. O jak obłęd.
-Gratuluję. Wygrała Pani wycieczkę autokarem prosto w przepaść! - mówiły jej wyolbrzymione i wyabstrahowane usta P., tkwiące w jej głowie jak na ironię, do dobicia. Czuła degradację rozszczepionych molekuł, memów, czy jak im tam. Brakowało jej powietrza. Szale nie były już ukochanymi maskotkami. Dusiły jak węże, dodatkowo zmniejszając możliwość manewru. Tak bardzo chciała wyjść. Wyjść. Wyjść! Wyyyjjjśśććć!

-Otrzymuje Pani od nas nagrodę: wycieczkę na kanapę. Smacznego - Woń spaghetti i wystudiowany na spikerkę tivi głos P. wydobywa T. z otępienia. Przecież tak niedawno pojechała z nią tramwajem, który je złączył w tę parszywą całość! A teraz jest dobrowolnym zakładnikiem. Ślepym na uwagi, niemo przywiązanym do nogi swojej Pani. P. otwiera drzwi swojej wielkiej szafy. I głaszcze ją po brodzie.
-Zasłużyłaś na obiad. Wiesz, nie chcę Cię krzywdzić. Coś się ze mną stało, że bawię się i eksperymentuje na tobie. Ale ty mi dajesz do tego pożywkę. Przyzwalasz, dajesz się prowadzić. A ja mam coraz mniej pomysłów i inwencji, jak urozmaicić eksperymenty. Wszystko mnie nudzi i idę dalej. Ty się jednak jak na złość sprawdzasz w każdym zadaniu, wprost nie mogę od Ciebie oderwać oczu. Jesteś w centrum mojej uwagi mimo tego, że mnie z tobą nie ma. I razem sobie tak orbitujemy, będąc de facto osobno. Ale mam wrażenie, nie, wiem, że mnie zniszczysz. Zemścisz się i nie będzie jak w powieściach, jakie cytowałyśmy. Hmm? Odpowiesz?

-Powieść. Życie to taka nieudana narracja, którą ktoś dopieszczał, a okazała się czczą grafomanią. Powieść potrzebuje jednak bohatera, jego dramatu i konfliktu. I co? Właśnie po to dzieje się to wszystko? Po co komu dramat, figle, eksperymenty? Żeby się zabawić? Żeby znaleźć swoją a-muzę i amuzowywać się do ostatku? - w końcu zdobyła się na odwagę i wystrzelała do P. te słowa.

A potem żuła spaghetti. Spaghetti z kiszką kiełbasy pośrodku.
-Kocham Cię – wymknęło się jej między jednym uderzeniem widelca o zęby, a drugim. Wymlaskała wyznanie. - Nie-nienawidzę – wróciła do zlizywania z talerza sosu bolońskiego.
Kątem oka widziała, że P. to wyznanie śmieszy. Ale śmiała się jakoś dziwnie. Inaczej. Jej kąciki drgały, jakby dostawała spazmu. Wszystko działo się bezgłośnie i kiedy ona, dla kurażu, zaczęła uśmiechać się najserdeczniej i najszczerzej, jak umiała, P. zaczęła płakać. -Co Ci jest – wymknęło się T. cicho. To było nie na miejscu. P. zanosiła się szlochem i odgoniła ją jak natrętną muchę. Odejdź. Spadaj. Wypierdalaj!!!

To był ten moment. Wypadła z ich rozgrywki. Za nią, jak z katapulty, wypadł jej plecak, po nim dwie zabłąkane książki, które pootwierały się na jakichś stronach. Tyle jej było w tej przyjaźni.