poniedziałek, 20 grudnia 2010

Łajza part V

Chuda została jej psem. Wiernym towarzyszem widowiska. Będzie to więc opowieść o psie. Poskładana gdzieś między skomleniem, a włóczęgostwem. Między upojeniem, a obrzydzeniem. Będzie to życie, w którym w każdej sekundzie zawarta jest minuta, a w każdej minucie – wieczność. Jak w serialu, który graweruje życie aktora i sprawia, że jest bardziej „Anią”, niż Zofią ze sceny teatralnej. Albo jak w sztuce, którą reżyseruje P. a chuda. gra główną rolę. Taką niekończącą się i nieprzewidywalną.

Jej życie w zasadzie trwa i się kończy, ilekroć pisze, mówi i jest z P. Wystarczy, że przyjaciółka zniknie jej z oczu, a ona nie ma po co istnieć. Bo co, ma patrzeć na siebie? Ona od siebie ucieka, zasłaniając się widowiskową przyjaciółką. Jest tym bardziej szara, im ta druga błyszczy w światłach reflektorów. Fakt, że P. nie zadałaby się z kompletną szarzyzną, ale jej szczypta w chudej była od zawsze. Kiedyś nawet chuda jak patyk Dziewczyna z Zielonymi Włosami, znana ze striptizu po pijaku na stole, w zaufaniu powiedziała, że nie zrobi w ich środowisku kariery, bo jest za mało ekstremalna. I tego się trzymała. Z P. było jej więc dobrze, bo ani nie szydziła z jej doboru garderoby, ani nie żądała jakiegoś kategorycznego wyróżnika. Oklaskiwała za to wszystkie jej pomysły i potrafiła wycedzić przez zęby idealną ripostę. Tym zdobywała sobie szacunek P. i reszty klubowych modeli.

Był między nimi jeszcze tylko trzeci bohater, który teraz chce pozostać anonimowy. Miasto. Wieloskładnikowe danie złożone z czynnika ludzkiego i kamieni. Ono definiuje wszystko, co się wydarza. Oddziałuje swą magią na każdego. Nie, chuda nie zna właściwie nikogo, kto byłby niewrażliwy na sygnały wysyłane przez nie. Można być tylko mniej lub bardziej czułym na te subtelne, podskórne wiadomości.

Kiedy więc zbliżyła się do P. odkryła, że szczególnie ona jest tym, gdzie jest. Jej radar był na miasto zawsze wyczulony. Dlatego P. zawsze już będzie jej się kojarzyć z przestrzenią. Z przestrzenią, w której pełno niespodzianek i w której cel wędrówki jest tak odległy, jak ostatni łyk alkoholu ze świeżo otwartej butelki. P. pozostanie dla niej personifikacją szukania i oswajania doznań, płynących z jej głowy w kierunku miasta jak wartka rzeka do wielkiego, bezkresnego oceanu. Jest czekaniem na wieczór w parku, w klubie i w miejskich zakamarkach. Oczekiwaniem dyskretnym, bo gdzie ona będzie pokazywać ekscytację wieczorem, skoro ten wydarza się codziennie? Co tu dużo mówić: P. była od miasta uzależniona.

Teraz na przykład chuda widzi taki epizod: P. jest w zielono-burym płaszczu. Wtapia się w krajobraz. Kiedy opiera się o szary i odrapany mur, wprost nie może uwierzyć, że właśnie pije z zielonej butelki i że za chwile zachłyśnie się ciepłym piwem. I zaśmieje, że znów jej się to przydarza. Tylko jej duże, jeszcze kształtne i białe zęby dadzą jej przyjaciółce poznać, że właśnie się obudziła ze swojego uśpienia. Że za chwilę skończy swoją alkoholową mantrę. I pójdzie do klubu, gdzie znów spotka ludzi, których wcale nie ma zamiaru dobrze poznać.

Ona to miasto, ale w swojej lichej, niezrealizowanej egzystencji. Kiedy tak siedzi na połamanej ławce i ćmi papierosa, lekko strzepując popiół na chodnik i sięgając po piwo, mogłaby być pomnikiem przodowniczek pracy po nocnej zmianie. Jest miastem, kiedy przechodzi obojętnie wokół alejek parkowych, ożywiając się, gdy już znajdzie dla siebie kawałek spróchniałego drewna, na którym się zawiesi na kilkadziesiąt minut. A potem, zamienia się w miejskiego kociego demona, przenikając przez tłum rozkrzyczanych twarzy do środka budynku, drgającego pulsacyjnym rytmem. Tak, wtedy objawia się jej kocia natura. Nie będzie potrzebować T. w swoim zwiedzaniu zakamarków. Będzie obwąchiwać kibel, bo co jak co, ale tam, gdzie trafi, oczekuje czegoś wręcz przeciwnego do parkowych realiów. Ma to być jej bajka, więc nie włoży swojego drobnego obcasika w plamy po kimś, w wydzieliny kiepskich tancerzy i kiepskich kochanków toaletowych, na jeden użytek, jak prezerwatywa. Sprawdza umywalki, gładząc dłonią leniwie po kafelkach i porcelicie. Interesuje się każdą wypukłością i każdym uchybieniem powierzchni. W końcu zaczyna obsesyjnie czyścić umywalkę i lustro. Ono musi zasłużyć na jej spojrzenie. Tym bardziej, że przyszła tu zmienić swoją maskę na inną, nakładając wraz ze szminką odrobinę uśmiechu. Jest wtedy bóstwem o wielu twarzach. Gdyby mogła, pewnie zaimplementowałaby sobie oczy z każdej strony, jak Światowid, którego kiedyś widziała na zdjęciach.

Nareszcie skończone. Puszcza do siebie oczko i trenuje miny. Liże powierzchnię lustra. Nie po to je myła, by zostawiać je komuś w stanie czystym. Ona tu w końcu JEST i zamierza być przez najbliższych kilka godzin. Poprawka bluzki, szybka ocena wyglądu. Tak dobrze. Ma zadowolenie najedzonej kotki wypisane na swojej pełnej twarzy. Brakuje jej wąsów, którymi mogłaby badać teren jeszcze wnikliwiej, niż teraz. Ale pazury wiją się na jej delikatnych dłoniach. Mają kolor pomarańczowej rewolucji. A może pomarańczowej alternatywy, ona woli to wyrażenie. Przy wymawianiu go uśmiecha się nieco szerzej. Al-ter-na-ty-wa.

Nie ona jedna jest tu dla poczucia inności, odmienności. Nie tylko ona pragnie zwierzęco nowych doznań. Wokół niej szybko zbiera się najpierw garstka, potem cała horda spragnionych wrażeń przybyszy. Niekiedy tak odlegle dryfujących po swoich światach, że są prawie z innych planet. Widać to po rozedrganym, pląsającym po ścianach spojrzeniu.

Muzyczni współplemieńcy wiją się na podestach, wieńczących stoły, okręcają swoje wychudzone ciała na rurach. Ich stopy pracują w rytmie nadanym przez tak samo spragnionego wrażeń konstruktora. Budowniczy nastroju, ukryty w kącie sali i od czasu do czasu błyskający do gawiedzi najnowszym winylem ze swojej kolekcji, szuka kąska, zaspokajającego głód uniesień. Widać, jak puszcza swoje świńskie oczka do dziewczyny, która na mgnienie oka zamienia się w kobietę-panterę, szczerzącą doń w odpowiedzi swoje kły z niecierpliwością samicy w rui.

P. znów rusza na podbój tej niesamowitej dżungli. Podnosi ręce do góry, błyszcząc pomarańczowym lakierem do paznokci. Przymyka oczy, w końcu przeciąga się leniwie, niby na nic nie czekając, a wypatrując spod przymkniętych kocich oczu jakiegoś absztyfikanta. Czar działa. W kilka minut opędza się od jakiś dwóch myśliwych, wodzących za jej ciałem powykręcanymi rękoma. Ale wystarczy moment, kiedy ręce lądują w niewłaściwym miejscu. Wtedy P. natychmiast przywołuje przyjaciółkę. Na użytek tej sceny grają lesbijki, żeby odstraszyć napalonych młodziaków. Ona nie gustuje w nieproporcjonalnych sylwetkach.

Nareszcie pojawia się on. Zbliża się z siłą wodospadu, przewracając jednego z poprzedników. Proporcje ma jak należy: długie nogi, figurę w Y, kogucika na głowie wyrzeźbionego ręką stylisty. A przede wszystkim, bije od niego nieskrępowana spontaniczność. Natychmiast stawia P. Piwo. Po chwili piją z niego oboje. To dla niego przepustka do łazienki, gdzie normalnie wchodzi tylko ona albo ja. Wreszcie znikają. Te ścieżki powtarza mniej więcej trzy czwarte klubu. Głód doznań jest tak dojmujący, że zapominasz o tym, co mówili ci pedagodzy na lekcjach Wychowania seksualnego. Zapominasz o swoich zasadach nawet, jeśli w ciągu dnia wiedziesz w miarę spokojne życie i jeśli definiuje Cię PRZYZWOITOŚĆ. W miarę przyzwoite poglądy, przyzwoita praca. I przyzwoite wykształcenie. Kilkanaście godzin później zasady się dezawuują, jak ubrania z poprzedniego sezonu. Zostają w szafie i przez noc złośliwie się kurzą i gniotą. I rano trzeba je potem troskliwie wyprasować. Więc przy przyzwoitym śniadaniu prasujesz swoje poglądy i na nowo restaurujesz swoje cnoty.

Nadal obie są w klubie. Po kilku chwilach w kiblu P. Wraca na parkiet. Znów ma kamienną minę. Przywdziała maskę, pod którą coś zaczyna bulgotać, zaburzając zwykłą dla niej apatię. Nie udało się tym razem. W łazience była ładniejsza i łatwiejsza. A przecież nie chodziło o seks. Chodziło tylko o dobrą zabawę. Rytuał zdobywania trzeba więc powtórzyć od początku. Jeszcze nie wszyscy widzieli wściekłą pomarańcz paznokci i prężenie klatki piersiowej. P. faluje pierś. Triumfuje, unosząc brwi i spoglądając na przyjaciółkę z aprobatą. Ona jednak patrzy w bok. Tam, w kącie sali, ale niedaleko P. przeciąga się teraz konkurencja – długowłosa, długonoga, długorzęsa i długa w ogóle, a szczupła, jak patyk laska ubrana jak nimfa. Skórzana spódnica trzy czwarte, bluzka na ramiączka w secesyjne wzory, o wściekle turkusowym odcieniu. Nie, przypomina syrenę, bo biodra są szerokie i tańczy w skromnej pozycji ze skrzyżowanymi stopami. Cała wygląda nieziemsko i nieco nie pasuje do rozwlekłego i pobudzonego chemią otoczenia.

To przeważa w jej wzięciu. Bywalcy miejsca, nim nie zamroczą się całkowicie, wypatrują świeżego mięsa. Nimfa znika z horyzontu, opleciona niezliczoną ilością męskich dłoni i unoszona tłumnym westchnieniem. P. zostają ochłapy. Jacyś nieliczący się kurduple, którzy raczej nadawaliby się jako krasnale do ogrodu.

Jeden znalazł odwagę i przywarł do P. Ciałem. Pulsował z nią, symulując pieszczoty. P. lekko go odepchnęła, patrząc spode łba i kazała się oddalić. Skrzat jeszcze wił się kilka minut, ale posłusznie zrezygnował z przygody.

Znów objawił się talent aktorski P. Potrafiła zagrać każdą rolę. Kiedy ktoś nie przypadł jej do gustu, po chwili zapomnienia z nim odstawiała taką komedię, że biedak kładł uszy po sobie i czmychał w poszukiwaniu bardziej uległej partnerki. Teraz wystarczył grymas niezadowolenia. Widocznie trafiła na faceta o niskim poczuciu wartości. Ale bywały chwile, kiedy wylewała na niego piwo albo łapała za twarz, rysując jej powierzchnię jak dobry papier ścierny. Zwieńczeniem komedii było ostentacyjne wyjście, z półgodzinnymi pożegnaniami znajomych, żeby na pewno to zarejestrowali i opowiadali sobie, jak dała popalić naiwniakowi.

Kiedy krasnal zniknął, P. wreszcie zaczęła interesować się muzyką. Nie zależało jej już na żadnym tandetnym wielbicielu. Przepatrzyła już chyba wszystkich. Zostali sami znajomi. Na parkiecie sześć, może siedem osób plus cztery w barze. Z nimi nie zamierza stracić głowy. Straci najwyżej kilka złotych na piwo. Ale dźwięki jakoś jej nie satysfakcjonują. Lichota ten dejot, bo nawet nie didżej. Jest do dupy, mógłby grać w kiblu dla papieru toaletowego w jakiejś zapyziałej pipidówie. Znajomi też kwaśnieją. Spoglądają po sobie i sala pomału pustoszeje. P. Postanawia wyjść i nakreślić krąg trasy przez park do domu, zahaczając o sklep nocny. To kolejne miejsce stałe w jej eskapadzie. Znajome kluby, sklepy z alkoholem i trasa do domu.

A jednak twierdziła uparcie, że miasto to najkapryśniejsza z rzeczy, jakie mogą się przydarzyć. Że lepiej żyć na wsi. Tak samo jednostajnie, ale chłonąć dni, a nie zatruwać się skisłym oddechem ludzi wokoło. Wieś jest bez tych wszystkich twarzy. Tylko z samą sobą. Bzdura, zaraz się poprawia. Jak coś takiego mogło jej przyjść do głowy. Po kolejnej butelce alkoholu i kęsie kebaba nie widzi innej możliwości niż życie w mieście. Z rozrywką od rana, do rana. Z niekończącą się pokusą. A ona w samym środku wszystkich wydarzeń.

wtorek, 7 grudnia 2010

Łazja part. IV

Zaczęło się tak zwyczajnie. Jak w Aimee i Jaguar. P. podeszła do niej na imprezie i zapytała, czy ma papierosa. Chuda od razu wiedziała, że coś je do siebie zbliża. Już tak ma. Albo kogoś nie akceptuje, albo kocha. Po co udawać, decydować się na gadkę, jeśli i tak punktów zbieżnych nie ma? Jeśli otwierasz usta tylko po to, by wydychać powietrze bez potrzeby, lepiej nic nie mów. Zresztą ona nie należy do ludzi mównych. To o niej mówią, jak ją widzą. Ona woli działać, niż dawać swoją energię komuś, kto i tak ją zamieni w odpady. Po co komuś mówić, a już nie daj boże powtarzać, na czym jej zależy, co ją bawi, co robi w wolnym czasie i gdzie chodzi do fryzjera. A, szufladka, w którą lubią wkładać ją ci, którzy i tak za chwilę zapomną albo przekręcą: co ją kręci w życiu? Płytkie pytanie, płytka odpowiedź. W takich momentach lubi pomilczeć. Wtedy jest dla nich tłem, stara się przemknąć jak ocelot po dżungli i w końcu tylko patrzą na nią bez słów.


P. instynktownie wiedziała, jak ją podejść. Nie zadawała zbędnych pytań. Miała więc dla niej papierosa. Miała potem czas na rozmowę przy barze. Miała czas na piwo w parku. Zresztą to był jej pomysł. Wreszcie jechały razem tramwajem mimo, że tak naprawdę jej odjechał w drugą stronę. Coś zwierzęcego pchało ją do niej. Jakaś siła, która nakazała być jej cieniem. Pierwszy raz doświadczyła czegoś tak niepodobnego do wszystkich uczuć, jakie jej mózg potrafił z siebie wykrzesać. Czuła się przyjemnie zależna od jej uroku. Od jej spojrzeń, sposobu prezentowania sylwetki. Od każdego centymetra jej ciała, choć nie było ono w istocie pociągające. Pociągający był spektakl, show, jakie przygotowało dla wszystkich.


Show. Ona jest przeciwieństwem jej ideałów. W zasadzie ucieleśnia wszystko to, od czego ją w dzieciństwie odwracano mówiąc: nie patrz, to wulgarne, to niedobre. To grube. To brzydkie. To kiczowate. Tak. Właśnie te słowa chyba najbardziej obejmują jej jestestwo. Otulają jak różowe futro, włożone prosto na gołe ciało. Jest rozkosznie prostolinijna – wali między oczy i potem tego żałuje. A przy tym rozbraja miny pozakładane na nią z niebywałym wdziękiem. Wdziękiem przystosowawczym. Takim, który pozwoli na zwrócenie się do tej samej osoby ponownie z dialogiem, a nie z inwektywami. Taka już jest. Różowa, próżna, drapieżna.


Dlatego ani ona, ani większość przygodnych twarzy, które znikają w mroku szybciej, niż się pojawiają, nie odrzuca jej metody działania. Testowania innych, prowokowania. Co będzie, jak naciągnie ich granicę? Jako wytrawna aktorka P. dobrze wie, kiedy mówić, kiedy dać się ponieść emocjom. Kiedy grać na pokaz, a kiedy, innym razem, sprawić, by ktoś zrobił coś za nią. Nie lubi się wysilać. Po co robić coś samemu, kiedy wiesz, że ktoś to zrobi lepiej i mniej ubrudzi sobie sumienie zabawą, która Ciebie mogłaby dużo kosztować? Dobrze więc wychodzi jej nakłanianie do własnych projektów, planów, choć nie są to plany wykraczające poza wymiar wieczoru w mieście. Ale ten wymiar przynajmniej jest zagospodarowany jej ręką. Ręką gładko przechodzącą od spraw zaopatrzenia we wszystko, czego im potrzeba, po sprawy porządku dziennego.


Od pierwszej chwili wiedziała, kim jest ta drapieżna nocna kotka. Lwica imprez i salonów, jeżdżąca wytrwale autobusem i tramwajem, a nie taksą z jakimś przygodnym kolesiem, który udaje szarmanckiego do momentu otwarcia drzwi samochodu. Właśnie na to narzekała, kiedy chuda oddała jej te pierwsze kilkanaście minut znajomości. Ilu było tych idiotów, nie pamięta. Ale jednego musiała mocno skopać obcasem, bo zbyt gorliwie łapał ją za tyłek. Skomlenie było rekompensatą wkurzenia i strachu... Dalej musiała sobie radzić sama, bo, jak się okazało, taksa przywiozła ich pod jego blok, a nie pod klub, który jej zachwalał przy akompaniamencie pustego śmiechu taksówkarza.


Wiesz, mówiła dalej, kiedy ktoś proponuje Ci drinka i go teoretycznie znasz, bo bywasz w klubie od momentu zakończenia picia w parku, to się zgadzasz. Być może już z nim piłaś albo chociaż przypominasz sobie, jaki ma głos. Jak tańczy. Problem zaczyna się wtedy, kiedy Twoje granice po kolejnym drinku topnieją. A on się w nie wlewa, wyobrażając sobie, co będzie z Tobą robił, jak trochę jeszcze podleje Twoją głowę. Męskie kurwiszcza. Myślą, że ogródek kobiety to poletko pod ich uprawę. Ja wolę pić z kobietą, rozumiesz, bo ona mnie nie pieści w myślach, kiedy tylko zmrużę oczy przy kolejnym łyku piwa.


Wiele lasek ma głupie poczucie winy, że tak nie można, chłopaczek się stara i nadskakuje. Po wypiciu drinka mówią, że teraz chcą potańczyć i idą do kolejnego fajfusa w koszulce polo, wywijającego tyłasem. I co? Idą z nim do kibla, aby mu podziękować za zainteresowanie. Nawet ja wpadłam w te pułapkę. Nie chciało mi się samej łazić do klubu. Chciałam kogoś mieć. Kogoś trzymać za rękę, kiedy tracę grunt pod nogami. I umoczyłam z jednym takim, który potem rozpowiadał, jak mu było dobrze. Ale to mi było dobrze, bo on miał większe pole do popisu w małej kabinie. Musiałam potem odwracać kota ogonem, żeby jego koledzy i koledzy kolegów przestali się do mnie ślinić. Żebyś widziała ich jęzory. Pracowały tak, że mogłyby mi służyć za wachlarz w duchocie main floru. Chwila słabości dużo w tym mieście kosztuje. Ale wystarczy, że zmienisz na chwilę barwy klubu i zaraz masz przed oczyma nowe twarze. Które prędko wirują koło twojej głowy i przesuwają się przed tobą jakby szły w jakimś korowodzie, powykręcane, blade i tym bardziej dramatyczne, im więcej wypijesz i łykniesz. Ale wiesz, że oni wiedzą tylko tyle, ile widzą. A widzą chętną laskę, macającą się po biodrach i piersiach do rytmu jakiejś tandety, której na co dzień nie puścisz nawet własnej babci.


Tak, przypomina sobie. Wzrok to tu, w przybytku zjaw zabłąkanych gdzieś w mikrokosmosie własnych paranoi, zmysł kluczowy. Od niego wszystko się zaczyna i na nim się kończy. Najpierw musisz przecież wizualnie odpowiadać profilowi klubu, jak to ładnie brzmi w jego regulaminach. Bo selekta, jako wypełniacz postanowień właściciela lub swoich prywatnych gustów, aroganckim i wyrachowanym spojrzeniem obetnie wszelkie niemodne akcenty, zachowanie równie obcesowe, jak ich, i biedę. Bieda nie ma wstępu do miejsc, gdzie się wydaje pieniądze. Możesz być naćpany, pijany i lekko przedwczorajszy, ale wystarczy, że błyśniesz drogą metką, a zaprzyjaźnisz się z mordą selekty i masz zniżkę na imprezę. Jak Cię przeleci, masz wjazd free.


Dlatego selektą nie może zostać byle kto. To koleś, który musi się prezentować i być klubowym trend-setterem. To, jak wyglądają inni, jest efektem klonowania jego osoby. Czasem go przez to nie odróżniały od reszty klubowiczów. Kiedy przychodził po swojej zmianie na after, wtapiał się po prostu w resztę masy emulgującej do disco, electro, hausu. Chciał zrzucić z siebie kombinezon funkcyjnego, być pomimo tego, czego był sprawcą. A był w samym środku tłumnego zainteresowania. Mimowolnie pozostawał po swojej całonocnej pracy gwiazdą imprezy i przez cały czas trwania afteru można się było z nim „zbratać”. Problem tylko, czy coś zapamięta przy Twojej kolejnej wizycie na bramce.


Bo pole widzenia i kojarzenia faktów w klubach bardzo się zawęża. Jesteś w stanie skupić swoją uwagę w ograniczonym zakresie. Widzisz tylko kilka osób przed tobą, jakbyś dobywał okulary, które ogniskują się na najbliższych punktach, zasłaniając resztę. I te kilka punktów jesteś w stanie potem odróżnić, powiedzieć coś o nich. Jaką sukienkę miała koleżanka z prawej. Jak uśmiechał się do ciebie chudy blondyn, pracujący w reklamie. Wydobywasz już kolejno te twarze na każdej następnej imprezie. Obierasz z niewygodnej anonimowości jak orzech z łupiny. Wyłuskujesz z baru albo z parkietu. Resztę gawiedzi pokrywa mgła.


Nie martw się jednak, jeśli zależy ci na wydobyciu większej ilości twarzy. W zależności od podanego wcześniej specyfiku, możesz sobie wszystko wyobrazić. Pole, łąkę, po której pląsasz z wiejskimi chłopcami wplatającymi Ci we włosy kwiatki, górskie szczyty, jakie z plecakiem mozolnie zdobywają alpiniści, wodospady pachnące wanilią. Nagle świat staje się kolorowy. Lepszy, taki ostateczny w swoim kształcie. Dziejący się bez przyczyny i nie mający skutku. Wyzwalający. Przez chwilę, kiedy jeszcze zamykasz oczy, widzisz dźwięki, a twoje ręce obejmują jakąś niesamowitą nieskończoność. Wyrywasz się do niej, chcesz, aby cię nareszcie pochłonęła. W zasadzie w takich momentach żyjesz właśnie po to, by się rozpłynąć w nieskończoności. Widzisz Boga i stajesz się nim. Możesz stwarzać wszystko dokoła. Albo wszystko unicestwić. Byle nie pójść za daleko. Nie zanurzyć się w swój siódmy dzień, przeskakując mozolnie wypracowane sześć dni. Wtedy tylko wieczny odpoczynek. W każdym sensie. Chwile zatracenia trzeba celebrować.


Zresztą, każdy ma tu takie chwile prędzej, czy później. Fosforyzuje. Rozszczepia się na miliony molekuł, które gdzieś sobie pląsają i nagle, kiedy otwiera się oczy, przybierają kształty twarzy. Czasem są to piękne twarze, czasem zniekształcone ryje, bardziej zwierzęce, niż ludzkie. Kiedyś chudej wydawało się, że szczerzą się do niej hieny. Ich zęby wydłużały się, aż w końcu przypominały kły słoni. Hieno-słonie kiwały się do taktu jakiegoś hiciora electro. Fuck me, squeez me. Jedna z nich naparła na nią swoim pręgowanym cielskiem. Wyprężyła pysk i chuda czuła, jak ją podgryza. Aby nie krzyknąć, jakoś się uwolniła z uścisku i uciekła do kibla, zaglądając w paszczę muszli klozetowej. Niewinny porcelitowy kibel przypominał łeb rekina ludojada, przytwierdzonego za szczęki do chwiejnej podłogi. A ona sama była bohaterką remake'u „Szczęki”, nurkującym nie w morzu, a w brudzie wydzielin innych ludzi. Następnego dnia na jej ramieniu widniał ślad czyichś zębów.


Czasem jednak bywa zwyczajnie. Lądujesz bezpiecznie i twarze ogłuszonych dźwiękiem stworów zmieniają się na powrót w twarze twoich przyjaciół. Choć tu nie możesz tak o nich mówić. Poznajesz taką P. dopiero później, właśnie w autobusie, kiblu, tramwaju, sklepie osiedlowym, gdzie, jak ty, kupuje tabletki na kaca. Kategoria przyjaciela powstaje w twojej głowie dopiero wtedy, gdy wyabstrahujesz osobę z miejsca, w którym obie przebywacie. Wtedy dostrzegasz, że P. to zwitek podobnej energii, której nie masz szans poczuć na skażonym terenie wszystkich klubów, jakie odwiedziłaś.


Twój klub to Czernobyl, gdzie są małe szanse na oddziaływanie non-toxic. Aby nie bolało, musisz się zaimpregnować, przygotować pancerz i symulować akcję przekradania się w zanieczyszczone tereny. Jak Stalker. Inaczej nie opuścisz klubu o właściwej porze lub o własnych siłach. Klubowe Syreny zamienią cię w świnię, nim się obejrzysz. A przecież nie możesz włożyć zatyczek do uszu.


Syreny to oddzielny temat. P. do nich należy, ale nie daje tego po sobie poznać. Najchętniej utopiłaby naiwnych śmiałków w swoim drinku. Nie robi tego tylko dlatego, że ma garstkę PRZYZWOITOŚCI, którą, jak siewca z przypowieści, sieje wokoło. Czasem to ziarno ma niepokojąco biały kolor i P. rozpyla go delikatnie na twarze zgromadzonych, strzepując pył z paznokci. Jest benandante – wiedźmą strzegącą swojej wioski przed demonami. Gawiedź wtedy radośnie mlaszcze i wpada w jeszcze większe uniesienie. Rozlegają się brawa. Tłum wynosi swoją wybawicielkę od nudy na parkiet i trzyma za ręce, póki nie nastąpi zmiana nastroju. Bo kiedy na parkiecie resetują się dane, trzeba rozpylanie proszku albo powtórzyć, albo zmienić otoczenie. Nudny poszukiwacz to kandydat na świnię.


Można też tak. Ukrywać się gdzieś w kątach klubu, by ujawnić się w kluczowych momentach imprezy. Przypływać i odpływać swoją łodzią, wachlując duszną powierzchnię nieklimatyzowanego pomieszczenia. Ale to tylko dla wytrwałych, podsłuchujących najświeższych ploteczek. Taki ktoś zwykle pyta: co słychać? Co się dzieje na dole? Ale jego mina świadczy o tym, że interesuje go tylko sąsiad/sąsiadka, z którym/którą akurat zamienia kilka zdań. To przerysowany bard, konsument nowinek. Jego zasadność istnienia w klubie wyjaśnia tylko pikanteria opowieści. Inaczej, nie ma z niego żadnego pożytku.


Obie nie gustowały w tej strategii. Wolały zmienić klub. Zmiana dodaje napędu, wyostrza optykę. P. była pod tym względem mistrzynią. Musiała w poprzednim wcieleniu być kotką. Niezależną, wyciągającą pazury, kiedy czuje się zagrożona. Jak się zarzekała, od dzieciństwa obserwowała koty i starała się tak zachowywać: pilnować granic, pielęgnować humory, być nieprzewidywalną. A może tylko zmieniała się w kota, by zostawili ją w spokoju wszyscy nadęci inkwizytorzy, wpajający do znudzenia dobre wychowanie i skromność, życie w czystości i inne brednie.


Więc lądowały w innym klubie. Im mniej znanym, tym lepiej. Doskonale czuły się jako anonimowe obserwatorki. Kilkanaście minut szoku i gawiedź już wprowadzała je na salony. Poznawały wtedy kluczowe postacie, pochlebiały bardom zanurzonym po dekolt w pieprznych dowcipach. P. nie ustępowała im pola i po chwili taki wynudniały cynik chował się w innej sali. Była głośna. I nie znosiła sprzeciwu. Musiała dominować, dlatego szukała w krzykliwej gawiedzi swojego przeciwieństwa. Wyznawcy, posłusznego poleceniom. Kogoś, kto zrozumie bez słów, kto będzie kroczył za nią jak cień. Kogoś, kto jest w ciągłym pogotowiu i czeka na sygnał do działania. Kiedy powie: impreza, narzuci kurtkę i bez słowa będzie czekał pod klubem. Kiedy powie: drink w parku, zostawi gawiedź i przytuli się do drzewa. A kiedy powie: zostaw, na jakiś czas pozwoli jej odejść. Chciała mieć, posiadać kogoś, kto będzie nosił mentalną obrożę.

niedziela, 21 listopada 2010

Łajza part III

- Wejdź, otwarte – Chuda przeciera oczy i podnosi się z podłogi. Do pokoju właśnie wchodzi jej przyjaciółka. Była przyjaciółka. Stąpa powoli po posadzce, patrząc na osmolony salon. Skrzą się jej starannie podmalowane oczy, przyczernione dyskretnie kayalem. Błękitny bucik niepewnie wyszukuje nieosmolonej powierzchni. Jest taka jasna na tle czarnych ścian. To piękny kontrast, jak z obrazów kościelnych. Chuda ma ochotę zrobić zdjęcie. Ale tylko patrzy bez ruchu. W oczach P. rośnie znak zapytania.

Przed jej przyjściem chuda napisała dla niej instrukcję. Tu jest biurko, w nim pamiętniki. Obok – półka ze spalonymi książkami i wieża z głośnikami. Zaraz obok – łóżko. Lekko nadpalone. I wielkie lustro. Tak samo, jak u Ciebie. Zrobiłam kopię Twojego mieszkania.

Podaje jej kartkę bez słowa. P. przypatruje się to chudej, to pokojowi. Chuda podchodzi do niej, łapie lekko za rękę i przygarnia do siebie. Jak pięknie! Ale widzi, że P. to się nie podoba. Blednie jeszcze bardziej i zaczyna szlochać. Co się z Tobą stało, czy to ja cię skrzywdziłam, ja, ja, ja, ja, jej usta w końcu wymawiają jeden wyraz. Odwraca się do chudej plecami, próbuje ogarnąć ramionami przestrzeń, jakby to ją chciała przytulić. Ty...ty...ty..., chuda słyszy między jednym, a drugim szlochem. W końcu P. odwraca się przodem do drzwi wyjściowych. Cisza.

Nie była tą samą P. Według chudej była obca. Nijaka. Zimna w dotyku jak manekin. I tak wstrętnie płakała.
-Wcześniej nigdy byś sobie na łzy nie pozwoliła – mówi chuda do tej nieznośnej ciszy.
-Wiem - odpowiada P., ale to nieludzkie nie płakać. Moja zmiana polega na tym, że uczę się uczuć. Marek mnie otworzył. Byłam jak zaciśnięty małż, nie czułaś tego?

Ależ jest ordynarna! Nie ma w sobie żadnej magii. Żadnego magnesu. Jakby uśpiła swoje uczucia, jakie miała do świata – chuda patrzy na nią badawczo.

-Może mi powiesz, że nic nie znaczyły dla Ciebie te wszystkie chwile?
P. czyta w swojej chudej towarzyszce. Chuda widzi to spojrzenie. Co ona sobie myśli, co knuje, pytają umalowane na pastel oczy P. Nigdy wcześniej nie próbowała „czytać”. Ona wiedziała bez zająknięcia, co czuje druga.

I jeszcze te oczy. Pastelowe. To one sprawiają, że świeci jak święta niepokalana. A przecież zgrywała się z czasopism dla mężczyzn, że „dyskretny makijaż to najlepsza oprawa dla oczu kobiety”. Zmiana jej wizerunku jest taka trywialna.

W końcu chuda nie wytrzymuje świecenia pastelowych oczu towarzyszki:
-Czytaj! Jestem twoją otwartą książką! Jestem jak Ty! Jestem jak Ty!

P. to ruszyło. Stanęła przed lustrem obok chudej. Przyłożyła swoją głowę do jej głowy. Ale nadal płakała jakimiś kanciastymi łzami. Wyglądały komicznie na jej pełnej twarzy. Przytyła. Twarz chudej przy niej przypominała Oświęcim w swoim rozkwicie. Wielkie oczy. Liche kępki włosów, które wielką głowę P. porastały obficie. Czerń bluzki z osmolonymi brzegami muskała białą tunikę P. A kiedyś unikała bieli. Przecież ona pogrubia, powtarzała do znudzenia. I teraz stoi jak przebrana, jakby ktoś wepchnął do pokoju jakąś nieznaną ciotkę, która udaje przyjaciółkę. Jakby do chudej. zapukała pracownica Opieki Społecznej z misją resocjalizacji.

-Nie zostawię cię. Będę teraz twoją prawdziwą przyjaciółką. Ale dlaczego spaliłaś cały dom, dlaczego ułożyłaś meble zupełnie tak, jak ja miałam w pokoju? - P. pyta z płaczem.
-Dlaczego? Dlaczego.
-Zostańmy prawdziwymi przyjaciółkami. Obiecaj, że przyjdziesz do mnie.
-Obiecaj, że przyjdziesz do mnie – powtarza.
-Co się z Tobą dzieje? - P. gwałtownie odwraca głowę. - co się z TOBĄ dzieje?! - powtarza głośniej i bardziej dobitnie, po czym dodaje spokojnie:
-Ja się mam dobrze. Pisałam ci, że się zmieniłam.
-Ja się mam DOBRZE. ZMIENIŁAM się – chuda powtarza za nią. Nie próbuje nawet ukryć szyderczego uśmiechu.
-Niee, nie mogę tego słuchać! Z tobą naprawdę coś się stało!
P. nie czeka na ripostę. Wybiega, zostawiając drzwi otwarte na oścież. Płacz zagłuszają jej kroki, tak chaotyczne i głośne, że chuda ma ochotę wyjrzeć na klatkę i zobaczyć, czy po drodze sobie czegoś nie zrobiła. Co odpowie, jak zaczepią ją koledzy z bramy?

Ale jej ciało jest zbyt słabe. Tak liche, że kładzie się z powrotem na chłodnej podłodze.

piątek, 22 października 2010

Łazja part II

-Z pustego obszaru – powtarza jak pozytywka chuda dziewczyna i zamyka pamiętnik. Rozgląda się po pokoju i przemyka do kuchni, żeby tylko nie zatrzymać się w płonącej łazience. Tam, na dużym drewnianym stole, wśród okruchów i starego chleba, stoi ekran komputera. Pod stołem kurzy się reszta. Grat pamiętający czasy pierwszych Pecetów. Dziewczyna zaczyna pisać. Klawiatura trzęsie się pod jej placami.

Sent: April, 12, 14:08
Miałam w ręku pamiętnik i twoje myśli, które zapisałam o pustym obszarze. Czy w nim w ogóle istnieje przyjaźń? Przychodzą mi do głowy twoje inne słowa. Pamiętasz, jak nazwałaś przyjaźń? Dla ciebie to tylko gra społeczna, gwarantująca pomnażanie dobra intelektualnego. Ceniłaś ją, jak się ceni dzieło sztuki, nim nie pozbawi się jego uroku na aukcji.
Na ile więc wyceniłaś przyjaźń? Kalkulowałaś w głowie, czy znajomość warta jest inwestycji energetycznych?!

Potrafiłaś w mig powiedzieć, kto jest „materiałem na przyjaciela”, a kto tylko na piwo. Po kim zostanie smużka jointa, a kto zostawi ci prezent w pamięci. Musi mnie zaintrygować – szeptałaś w ucho. Patrzyłam przed paroma chwilami na ciebie utrwaloną na zdjęciu z jakiejś imprezy. Na roześmiane oczy, na figlarne spojrzenie, na rozwiane, brązowe krótkie włosy i kolorowe paznokcie, wirujące jak światełka kontrolne na dworcu. A raczej – spoglądał na Ciebie z miłością twój Sobo-twór.
Bo dla mnie przyjaźń oznacza posiadanie. Stopienie dwóch istot w jedno. Nawet, jeśli odbywa się wbrew woli jednej ze stron. Przyjaźń rani. Wysysa soki jak pasożyt. Jesteś wysuszonym strzępkiem uczuć, wypalonym w starciu wiórem. Składasz się w ofierze, bo sama już nie wiesz, kto zadaje Ci ból. Czy ty, czy ja?
Sobo-twór mówi: nie dopełniłaś mnie. Ale ja dopełniam Ciebie. Jeśli masz odwagę zadzwonić, czekam..
T.

Chuda staje w oknie i ogląda podwórko. Nic nowego. Stare kamienice ze szczerzącymi się cegłami zamiast szarego tynku. W rogu bramy grupka ludzi krzepiąca się wódką. Słychać gwizdanie. Potem któryś z chłoptasi w bejsbolówce woła tak, że nawet mimo zamkniętych okiennic chuda słyszy nawoływanie: pijem?

Dziewczyna przez chwilę wodzi wzrokiem za głosem z bramy. Otwiera się okno na ostatnim piętrze, po przeciwległej stronie dziedzińca. Widać jakąś bladą pięść, wygraża, że to chyba niewłaściwy adresat zaproszenia. Chuda uśmiecha się lekko do chłopaka w czapce. Chętnie by się z nimi napiła. Zwykle zaczepiali ją po przyjściu z klubu, nad ranem. Miała drink złożony z „Balsamu” w akompaniamencie soku wiśniowego. Ohyda. Przy pierwszym razie mało co nie wypluła zawartości. Gęby chłopców szczerzyły się uciesznie, że taka miastówa, a na hardkor nie pójdzie. Ale potem piła z nimi na wyścigi i raz po razie wracała pijana. Mogła za to szczycić się przyjaźnią największych zabijaków dzielnicy, notorycznie notowanych przez policję. Postrach ulicy kłaniał jej się przy każdym spotkaniu, robiąc słodkie oczy i po wymianie zdań, jaki towar ma i kto teraz siedzi, częstował swoim zabójczym balsamem. I śmiał się, patrząc, ile popija, że wymyślił dla niej nowego drinka. Zawsze, kiedy ze skwaśniałą miną odstawiała butelkę, wykrzykiwał razem z kolegami: dzień dobry! I nazwa się przyjęła.

Patrząc więc z rozmarzeniem w bramę, chuda zapala papierosa. Czuje zapach dymu bijącego z łazienki, ale nadal nie otwiera okiennic. Stoi, jak stała przed chwilą, sondując jeszcze, czy grono balsamicznych kolegów się powiększyło.

W końcu siada do komputera, powoli, metodycznie układając wirtualnego pasjansa. Jedno rozdanie, potem drugie. Karty wirują, układając most. Po chwili na ekranie pojawia się komunikat: Masz nową wiadomość. Na to czekała, bo jej ręce trzęsą się, jakby miała atak paniki. Klika w wiadomość. Do kuchni powoli dostaje się dym.

p.przyjaciolka Sent: April, 12, 14:57

Tu P. Smutne jest to, co zobaczyłam w liście. Zmieniłam się nieco. Nie chcę, by ktoś znikał. Byś ty znikała! Bądź, nawet, jeśli to będzie pusty obszar!
Tyle chcę ci powiedzieć. Bo wydarzyło się trochę. Straciłam czujność. Pewnego dnia po prostu nie potrafiłam się bawić nimi wszystkimi. Zeszło się towarzystwo. Tak. Ci z klubu. Obstąpili mnie i naparli tak mocno, że straciłam świadomość. Uciekłam w popłochu. A oni rzucali we mnie kamieniami. Jak w ladacznicę. Nie pamiętam, co to było. Stałam pod Twoimi drzwiami. Ale nie miałam odwagi wejść. Łaaa-jjjzaaaa!!! Krzyczeli za mną. Bałam się. Straciłam wtedy całą otoczkę swojej intrygi. Poczułam się mała. I potrzebowałam kilku tygodni na dojście do siebie.
Wtedy poznałam Marka. Jestem inna. Zobaczysz. Przyjdę jutro.
P.


Płomienie zbliżyły się do pokoju. Ale były jakieś wątlejsze, nie miały tej siły spopielania, jaka przypadła kosmetykom. Dziewczyna przebiegła bezgłośnie obok nich, padła na podłogę, okryła się kocem. Skuliła mocno, zamknęła oczy.
Ogień zajął się książkami, zostawiając podłogę suchą i bezpieczną. Te, kiedy się paliły, spadały z hukiem na łóżko, od razu rozprawiając się z materacem. Było jasno, ale dym nie dusił. Po kilku minutach wszystko wygasło, zostawiając czarne smugi na ścianach i resztkach mebli. Dziewczyna odrzuciła koc, zasnęła na dobre, skulona jak skrzywdzone dziecko. Wprost na posadzce.

środa, 14 lipca 2010

Łajza part 1 - nowy cykl

1.

Zza drzwi wejściowych mieszkania po starej emigrantce francuskiej, Pani Marie, dobiegały szmery. Szuranie stóp w kapciach po posadzce klatki. Potem pukanie. Jedno, nieśmiałe, potem drugie. Dwa świdrujące dzwonki. Wreszcie odzywa się głos starszej Pani z dołu: czy tam ktoś jest? Otwierać! Cisza. Raz jeszcze szuranie kapci po podłodze za drzwiami. Przyciszone głosy. W końcu i to niknie gdzieś w przestrzeni schodów.

A na podłodze skromnego, prawie pustego i sromotnie osmolonego mieszkania leży ciało. Bezwładne, wychudzone. Suchy kłębek z zaciśniętymi pięściami. Ubrany w ledwie przykrywającą goliznę, podartą koszulę. Poza tym, nie ma na sobie nic innego. Żadnych butów, spodni czy nakrycia głowy. Obok wala się tylko gruby, bury koc. I książka, na oko pamiętnik, ozdobny zeszyt z przyklejonym na okładce zdjęciem dwóch kobiet. Jednej pulchnej, roześmianej wesoło rzędem białych, dużych zębów i drugiej, nieco chudszej, o bardzo jasnych oczach. Ta druga nie uśmiecha się. Stoi oparta o pierwszą. Wygląda na smutną.

Wokół ciała unosi się jeszcze zapach spalenizny. Półki z książkami są kompletnie spalone, wyglądają jak duby wyjęte z kominka tuż przed spopieleniem. Część resztek książek leży na łóżku, także osmolonym. W kącie pokoju leży zwinięty dywan, jego jednego nie dotknęły płomienie. Zostało jeszcze lustro, co prawda o tafli czarnej, ale można jeszcze je uratować. Wisi na środku pokoju, ustawione krzywo względem podłogi, a daleko od reszty sprzętów.

Ciało chudej dziewczyny stopniowo się unosi. Niezgrabna i nieproporcjonalna, podchodzi do lustra. Trzeba na siebie patrzeć, trzeba obserwować. Pielęgnować nowe wcielenie, które powstało na zgliszczach. Wyobrazić sobie, że cały nędzny i czarny pokój jest przejrzystą tonią, w której można się przejrzeć. Co widać w odbiciu? Kępki brązowych włosów, przerzedzone, bo nierównie powycinane. Wielkie, płowe oczy, które chcą niemal wyskoczyć z gałek. Kształtną głowę, z wydatnymi kościami policzkowymi i dużymi ustami, wylewającymi się z wątłej twarzy.

Wątłe ciało ćwiczy teraz mimikę. Napina mięśnie. Przyjmuje pozę czarnej pantery gotowej do skoku, to znów się uśmiecha. I tak na zmianę, aż do zautomatyzowania czynności. Oddech staje się przyspieszony, głowa opada na posadzkę. Ale nie potrzeba snu. Nie potrzeba nawet budzenia się. Tylko lustro. Niech ono uśmiecha się zamiast tej wychudłej twarzy i tego wszystkiego, co definiuje mieszkanie w tym domu. Płyty, książki, stoły i krzesła, łóżka, półki i półeczki, pudła i puzderka, miękka ostoja dywanu, na którym składa się głowę w pijane dni.

Ciało powtarza rytuał. Wygina się do taktu sobie tylko znanej muzyki, szeleszczą spopielone kartki pod stopami. Wskazuje na lustro palcem. W końcu staje milcząco przed nim, wpatrując się w siebie w bezruchu.

*** *** ***

Przedtem, druga bohaterka fotografii postanowiła milczeć. Usiadła na łóżku, owinęła się kocem i popijała łyk po łyczku tajemniczą miksturę. Mikstura miała takie właściwości, że pozwalała się wypocić. Dziewczyna więc hojnie dolewała sobie wywaru z imbryczka do szklanki, aż do upojenia. Potem poszła wolno do łazienki, stawiając kroki baletnicy na panelowej posadzce. Najpierw nożyczki. Precyzyjnie przycięła swoje długie, rude pukle, zostawiając krótkie pasma. Resztki włosów zrosiła wodą, by sprawiały wrażenie równych w swojej asymetrii. Potem rozchyliła opakowanie po farbie do włosów. Nawet nie drżały jej ręce, kiedy nakłada brązową maź na białą skórę. Szczypało. Dziewczyna krzyczała żałośnie. Trzeba tak krzyknąć, by znów poczuć, że się stoi przed lustrem własnego domu. Pamiętała, że dawniej, krzyczała ze swoją przyjaciółką P. do absolutnego rezonansu ich krtani, a sąsiadka stukała w sufit, żeby mieć litość nad starszą osobą.

Więc dziewczyna zdzierała gardło, wykrzywiając twarz, jak postać z obrazu Muncha. Własne, gardłowe dźwięki doprowadziły jej ciało do drgania. W spazmach kończyła się farbować, rozlewając brunatną maź po białej łazience. W spazmach znów się sobie przyjrzała. Wrzask został zastąpiony przez śmiech. Najpierw delikatny, jakby grała na harfie rzewne melodyjki. Potem gardło zadrgało i wydało z siebie urywane dźwięki. Świszczący chichot szarpał powietrze. Ciemno-brązowy dotyk jej dłoni rysował powierzchnię lustra, zostawiając zacieki. Przywarła do niego. Po gorączkowej szamotaninie z uchwytem, wydobyła z małej szufladki lustra zapomniane zapałki, które emigrantka zostawiła na wypadek wyłączenia światła w budynku. Trzask, zapałka posłusznie rozjaśniła główkę. Potem kolejna. Dziewczyna rzucała je na posadzkę, pozwoliła zająć się ręcznikom, od których z kolei stopiły się flakony z mazią do włosów. Topiły się kosmetyki, suszarki, pękały szklane szafki z karafkami emigrantki. Zapachniało lawendą, mirrą i zwykłym mydłem. Najpierw było to niezwykłe, przyjemne jak wizyta w indyjskiej świątyni. Potem dym zaczął nieznośnie gryźć w oczy. Nie było czym oddychać. Dziewczyna wybiegła więc z palącej się łazienki do salonu, po drodze zapalając kolejne zapałki.

Wreszcie siadła na podłodze, okrywając się kocem. Jej wzrok skierował się na pamiętnik ze zdjęciem. Wzięła go do rąk, zamknęła oczy i przewróciła parę kartek. Akurat trafiła na zapiski przekreślone czerwonym markerem, popoprawiane, gdzie się da. Zaczęła czytać.

14 marca, 1 rok z P.
Od kilku dni kołacze mi po głowie jedno zdanie. Nie daje mi spokoju, nie śpię i nie jem, bo ciągle wali mi po głowie głos P.
Powiedziała tak: jesteśmy ludźmi z pustego obszaru. Zdarzyło się to na parkowej ławce, między jednym, a drugim sztachnięciem jointem. Chyba gdzieś obejrzała film o takim „problemie”, ale to wystarczyło, by sprzedawać pomysł pozostałym palącym. Niech to ładne określenie zatopi się w dymie i wwierci w czaszki. Tak trafnie portretuje nas wszystkich, stojących i śmiejących się do butelek piwa w kolejny wieczór przed pójściem do klubu.
Śmiała się: biała plama to my, bo nas nikt dobrze nie napisał. Tak jak nasze babcie, które dorastały tuż po wojnie i miały tego swojego rock and rolla, jak punkowcy z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych punk-rocka i nową falę. Oni wszyscy byli wybrakowani, nie było dla nich miejsca. Włóczęgostwo, pijaństwo, wyuzdanie – to lekarstwa na nudę. Na pamięć właśnie.
P. jak ładnie pokazywałaś siebie w klubie, stylizując się na dandyskę umawiającą się z chłopakami nad Wisłą. Połyskiwały na tobie srebrne nitki, miałaś pantofelki z okrągłym noskiem i lakierowaną torebkę. A włosy w kok. Rozpleniałaś tę swoją gruźlicę minionego. I potem pomykały w swoich kieckach po babciach inne dzierlatki, spinały włosy, tapirowały je i przyklejały sztuczne rzęsy do powiek. Kaliny Jędrusik z nieznanej zony.
Ale myślę, że pusty obszar to także coś innego. To bycie każdym i nikim. My nie wiemy, kim jesteśmy. Dziś jesteśmy tacy, jutro się do tego nie przyznamy. Jutro powiemy, że trend się zmienił i będziemy z innym rodzajem upojenia mówić o nowych kierunkach w muzyce, sztuce i modzie. I nowych kierunkach w sobie, amalgamat stylu i nie-pamięci formuje się ze wszystkiego. Ale nie ma przepisu, algorytmu, ustalonej trasy. Ja pozostaje pustym obszarem do zresetowania, napełnia się chwilowo, ale ma dziurawe spojenia. I wszystko wypada tak łatwo, jak zostało pochłonięte.
Maychem – to dla nas także dobre określenie. Jesteśmy chaosem bez zasady powstawania. Nie ma dla nas nikogo, kto mógłby powiedzieć: opamiętajcie się, mnóżcie i żyjcie w dobrobycie. Nie ma żadnego pasterza, żadnego władcy umysłów. Nikt nie wygłasza orędzi. My jesteśmy bez wieku. Można nam wszystko. A zarazem, nie można nam nic. Nie widzimy efektów naszych działań. To, co widać, to tylko zmiana, jak statek pijany, pędząca z mielizny na mieliznę. Z godziny na godzinę bardziej boleśnie uderzająca w nie kadłubem, aż do zatopienia.

niedziela, 7 lutego 2010

Zapach ROKOKO Part.6

Gdy damski głos zadzwonił ponownie, tym razem z wieścią, że babcia może opuścić szpital, ale ma być, zgodnie z umową, otoczona należytą opieką, to znaczy ni mniej ni więcej dobowym czuwaniem nad nią, zamknęłam się w pokoju i wtuliłam mocno głowę w poduszkę udając, że tego nie słyszę, a staruszki urządziły wieczorek powitalny. Kupiły szampana „Igristoje”, upiekły wspólnie szarlotkę i sernik i, na koniec, nalały sobie dla kurażu po kieliszku wódki, zasiadając w babcinych fotelach. Czekały, aż babcia zjawi się w swoim mieszkaniu, cierpliwie holowana przez swoją córkę i mnie, mierzącą się po raz pierwszy z progiem ciężkości starości oraz własnej ucieczki dzieciństwa. Nawet widziałam, jak ucieka w popłochu, przestraszone widokiem babci. Babcia bowiem nie miała już nic z tajemnicy, jaką nam co dwa dni przynosiła do domu. Rzadkie włosy, które tak pieczołowicie układała i spinała, opadały na ramiona. I nie były już kasztanowe. Były siwe. Oczy przypominały krecie szparki, jakby babcia bała się widoku światła dziennego. Usta wykrzywiły się w jakimś niezwykłym dla niej grymasie, co wyglądało tak, jakby wzbraniała się przed zjedzeniem kwaśnej cytryny. Może wiedziała, że za te chwile nie dostanie od nikogo Orderu Uśmiechu. No i bruzdy, ryjące twarz i czoło w pozycje równoleżnikowe, a w okolicach ust, tworzące wzór południków. Babcia była poharataną kulą ziemską, starym globusem, jaki widziałam potem w pracowni geograficznej. Nie zostało z niej nic z damy, nakładającej misternie kosmetyki i kremy i wchodzącej do domu pewnym krokiem nawet wtedy, gdy taszczyła kilogramy upolowanych zakupów. Płaszcz opadał z niej na ziemię, rysując bardziej jakąś karykaturę człowieka, niż portret mężnego rycerza, jakiego w niej widziałam. Sunęła ciężko, sapiąc i raz po raz wspierając się na ramionach córki.

W knajpie kazimierskiej_fot. Hilda

Staruszki potrafią zadusić swoją gorliwością nawet zmarłego. Wszystko w domu babci było niby takie samo, ale jakieś inne. Błyszczało jakąś nienaturalną poświatą, jakby każda staruszka z osobna pucowała każdy zakamarek, każdą wypukłość mebli i każdy sprzęt, który dostał się w ich ręce. Dywan, wyliniały i wychodzony przez 45 lat mieszkania babci w tym samym miejscu, sprawiał wrażenie nastroszonego, natapirowanego i jeszcze bardziej wyblakłego, niż był wtedy, kiedy nieprzyjemnie straszył burością i bezbarwnością podczas niekończących się uroczystości rodzinnych. Szara podłoga z płytek pecefau przypominała zapuszczone lodowisko, z nielicznymi rysami, których skwapliwe dłonie sterylnych ekspertek w gumowych rękawicach nie zdołały eksterminować pastą do podłogi. Zresztą butelka stała ukryta za telewizorem, aby w razie czego koleżanki mogły poprawić jakiś niespodziewany mankament. Wazony z kryształu, pamiątka po dziadku mojej babci, zapełniły się sztucznymi, nienaturalnie różowymi lub żółtymi kwiatami. Nie wiadomo, jakiego rodzaju. Kwiaty zresztą były tak samo bezpłciowe jak obrus, jakim przykryty był babciny stół z politurowanej sklejki, pasujący do meblościanki, również na wysoki połysk. Wszędzie błyszczało, doprowadzając oczy do zniekształceń optycznych. Ślepliśmy w mgnieniu oka. Ale to nie oczy, a powonienie, było najbardziej podatne na zmianę odbioru rzeczywistości. Odbiornik percepcji wyraźnie przestawił prób wrażliwości sensorycznej na niskie, ciężkie nuty. Zwłaszcza przy sztucznych kwiatach dało się odczuć nagłe porwanie przez ten duszny, uwodzący zapach. A może koleżankom babci o to chodziło? Uśmiechały się zapraszająco w tych swoich podomkowych sukienkach vintage, jak kilka pokoleń niżej określa coś, co jest stare, ale z nutką elegancji i unikatowości, szczerzyły rzędy sztucznych zębów: no proszę, jakaś Ty odszykowana, jak trzeba! Chodź, napijemy się! I już moja babcia, tak samo zdezorientowana, jak pozostali zebrani, pląsała w gąszczu gestów, tańczyła, zasiadając do stołu. Staruszki gładziły ją po włosach, wyjątkowo płowych po miesiącach ignorowania lustra i obiecały, że zaraz się nimi zajmą. Pokazywały, co sobie kupiły i co kupiły jej, kiedy była „tam”. Tańczyły, nalewając jej wódki do kieliszka, odkorkowując szampana i krojąc równie uwodzącego zapachem jak sztuczne kwiaty, sernika. Babcia jednak pozostała nieruchoma. Obojętnie patrzyła na festiwal, jaki przygotowały jej koleżanki. Jej mętne oczy powolnie przesuwały się po ciastach, musnęły prawie niezauważalnie kieliszek, by wreszcie spocząć na kwiatach. Babcia wstała, doczłapała się w nowych kapciach od jednej z koleżanek do kryształowego dzbanka, ujęła w dłonie jeden z kwiatów-koszmarków i powąchała esencję, w jaką jego płatki były obleczone. Staruszki zastygły w oczekiwaniu. To Twoje ulubione perfumy, pomyślałyśmy, że sprawimy Ci przyjemność. Babcia upuściła nagle kwiatek na szare lodowisko w podłodze. Po jej twarzy polały się łzy. A kiedy jedna z nich zdecydowała się skapnąć na podłogę, babcia zaczęła zawodzić. Jej ciało nagle się skurczyło. Zmalało i pochyliło się w stronę błyszczącego kredensu. Stała tak, bardzo bezbronna i odwrócona od oniemiałej widowni. Rytuał koleżanek się nie powiódł. Jakby babcia miała amnezję. A przecież powinna rozpoznać zapach, który tak lubi, powinien on doprowadzić ją do stanu sprzed pobytu „tam”. Babcia tymczasem zaczęła wyć, dusząc się od śliny i spazmów, jakie dodatkowo wykrzywiły jej ciało.

Staruszki już nie tańczyły za stołem. Powoli, jak żałobnicy składający kondolencje przed łożem zmarłego, zaczęły się wycofywać. Wolno, także pochylone, doszły do drzwi, bezgłośnie nałożyły swoje oprószone kurzem płaszcze i futra, na uszy naciągnęły berety, czapki i kaszkiety i ruszyły w stronę drzwi. Pozostała część widowni próbowała podejść do babci, wyciągali ręce jak do chorego zwierzątka, które rozczula serce myśliwego. Już prawie łapali ją za ręce, kiedy babcia, już nie lwica, a lwiątko, osunęła się na ziemię. Pod jej dłonią różowił się kwiat, raz jeszcze odurzając nutą słodkiego zapachu.

sobota, 6 lutego 2010

Zapach ROKOKO part. 5

Niewidzialny partner mojej babci ma więc pewnie smoking, a może modny garnitur w paski, płowego koloru, jaki mieli panowie z Kroniki Filmowej. Grunt, że bal trwa i że babcia do momentu odkrycia spodka ze szklanki z kawą po turecku jest prowadzona do stołu, przy którym już czekają czekoladki. Babcia musiała podczas tego pląsania wyjąć opakowane w celofan słodycze z szafki, w której zwykle jej córka chowa je przed okiem i ręką niepowołanych, za małych lub zbyt łakomych dzieci. Ale kiedy to zrobiła? Nie mam do tego gwoździa. I have no clue. Teraz babcia może zasiąść do swojego ulubionego momentu w pracy, która też nie jest tym, czym jest, i jak odbiera ją jej córka i wnuki. To moment zastygnięcia, w jaki na chwilę wpadała przez trzydzieści pięć lat pracy w tym samym miejscu, w tej samej branży, w tym samym pokoju. Moment topienia czekoladek w ustach rozpoczynał jej dzień zawsze o tej porze, punkt dziesiąta, w Centralnym Przedsiębiorstwie Planowania, gdzie dzielna lwica rodzinna liczyła kolejne zrealizowane plany i jednostki, sumowała je i dzieliła. Miała pełne samodzierżawie nad liczbami. I przez trzydzieści pięć lat była nieomylna, bo skąd by dostawała nagrody i premię od machiny liczącej, która miała wpływ na gospodarkę ludową. Babcia wiedziała, że wykonuje pracę odpowiedzialną i pożyteczną społecznie, podkreślano jej to na każdym kroku. Jej praca wymagała zatem rozgrzania komórek liczących i analizujących słodkim co nieco przy szklance kawy sypanej w ten sam sposób, w jaki robi to tu, i w jaki pewnie robi to za każdym razem, gdy nadarza się okazja takiej rozgrzewki. A najlepiej rozgrzewać mózg wspólnie, kolektywnie, Avanti Popolo! Zaraz w jej pokoju zbiera się tłum koleżanek, bo u babci i jej przełożonej księgowej stoi czajnik, z którego korzystają babci podwładne. Wywijają kokami, tiulami, podwijają żakiety, by zasiąść do kawy i plotek o dyrektorach, kolegach, których akurat z nimi nie ma, koleżanek, które popadły w niełaskę i niechętnie integrują się z resztą pokojów liczących przychody i rozchody. Przez trzydzieści minut każdego dnia, czasem licząc soboty pracujące, słychać wołanie czajnika i rytmiczne zalewanie kilkunastu szklanek kawy i powolny szczęk łyżeczek o ścianki kruchych, made in poland, szklanek z koszyczkami. Babcia-przełożona wzdycha więc do Pani Malinowskiej, opowiada, jak rozwija się jej dziecko i co wie o dyrektorze Lamberku, z nieukrywaną uciechą żuje słodką masę czekoladki, obserwując swoje podwładne, jak się droczą, przez którą ostatnio wyszedł raport tygodniowy. Taaak, moja babcia miała kiedyś dobre oko do pracownic i dobre serce do pracy. Teraz też pewnie je ma, ale ukrywa je skwapliwie, żeby nie robić więcej, niż powinna. Przecież jej spracowane dłonie nie dadzą się ożywić tak, jak jej oczy.

Dłonie. To też trzeba powiedzieć. Moja babcia należy do tej klasy staruszek, które nie ukrywają ich kształtu. Są, bo są. Jak mawia: To to nie rokoko, ale ujdzie. Pierzynka kremu zniweluje szorstkość wyżłobioną bezlitosną kranówą, bo kiedy babcia wychowywała swoje córki, nie było środków zmiękczających wodę, a jedynie poczciwy Ludwik, który pachniał nieodmiennie anyżkiem połączonym z mydłem. Ale pozostaną plamy, te niechciane piegi starości zdradzające, ile tak naprawdę babcia już działa na tym świecie. Ani skóra cytrynowa, ani ocet, nie zdołają wywabić tych plam. To nie reklama proszku, skutecznego w każdej sytuacji. Starość to proces odchodzenia, separowania się, więc o nim się nie mówi, dopóki nie znajdzie się, być może nawet podobnego do proszku do prania, proszku antystarzeniowego, w którym będzie się prało dłonie. Staruszki pewnie zapłaciłyby każdą cenę za taki specyfik, tak jak płacą za swoje perfumy. Tymczasem ich kolorowy korowód łączy pomarszczone ręce w geście modlitewnym, byle tylko nastąpiło cudowne odmłodnienie.

Pewnego razu babcia nie zawitała do szarej kuchni szarego i beznamiętnie wystawiającego swoją elewację na ulicę bloku. Nie rozświetliła korytarzy swoimi przepysznymi kolorami apaszki i płaszcza. Nie powiało słodkim zapachem. Głowa babci nie wynurzyła się zza parawanu klatki schodowej i pancernych drzwi. Nie pomogło wykręcanie i tak nadużywanego, jak jej zaufanie, numeru. Babciu, co mogło się stać, że taka heroina, jak Ty, której nie straszne ani mrozy, ani zawieje, ani złe oko kierowcy autobusu, nie uraczyłaś nas swoim zapachem? Telefon milczy. Może babcia wkroczyła w wiek buntu, powtarzając jak dawno zasłyszaną historię, schematy wieku dojrzewania? Może stara-dziewczynka zmieniła się w rozbuchaną erotycznie kokietkę, której wnuki, przypominające samą swoją obecnością uciekające w popłochu lata, są po prostu niepotrzebne do szczęścia? W słuchawce nadal głucho. Sygnał obija się o bębenki, ale nic nie zwiastuje powrotu babci.

Wreszcie aparat trzęsie się wibrująco. Nieznany numer z nieznanym głosem oznajmia nowinę. Babcia się nie znalazła. Babcię znaleziono. Widziano, jak nad ranem krążyła jak wrona nad padliną koło podwórka, snując się rytmicznie w powłóczystej szacie nieokreślonego koloru. - Ależ proszę nie pytać o szczegóły. Babcia została zabrana na obserwację. Psychiatryczną oczywiście.



Tymczasem garnki, które babcine dłonie z piegami starości niemiłosiernie obijały o blat zlewu i przypalały na kuchence, zarosły sadzą, a resztki zup spowiły się pleśnią. Tylko babcia myślała o kuchni. Teraz, kiedy jej nie było, kuchnia stała się opuszczonym pokojem, do którego pora obiadowa zaglądała tylko po to, aby wziąć ze sterty pozostawionych sztućców jakiś względnie czysty i wtłoczyć do żołądka jednakowe treści typu fast-food.

Ale babcia była gdzie indziej. Jej staruszki-sąsiadki zaopiekowały się osieroconym przybytkiem na czas jej powrotu do domu, do epoki współczesnej. Bo inny głos w słuchawce, tym razem o chropowatej, przepalonej słuszną ilością tytoniu barwie, przekazał, że babcia albo nieprędko wyjdzie, albo będzie skazana na swoje koleżanki staruszki i rodzinę. Wyrok brzmiał groźnie, ale zaraz telefon dostał szału. Między jednym raniącym bębenki sygnałem, a drugim, każda z staruszek lękliwie wyśpiewała, że jest gotowa się swoją najdroższą przyjaciółką opiekować. Ależ jesteśmy jej to winne. Ona zarażała nas swoją niepoprawnie optymistyczną wizją świata, uczyła nas cieszyć się tym, co nam zostało. I my mamy ją zostawić? Szybko więc koleżanki -staruszki wydzieliły sobie dawną manierą księgowych okresy opieki nad babcią, zakreślając trzęsącymi się z przejęcia rękoma ważne daty. W zasadzie zapełniły swoimi inicjałami cały tydzień poza weekendem. W sumie, co one mają do roboty, poza zaspokajaniem głodu rodzinnego? Zostawiły puste miejsca w weekend „najbliższym-spokrewnionym”, jak to ujęły w swojej ewidencji, ofiarując jeszcze fakultatywnie swoje niedziele, bo ich podopieczna chadzała za czasów swojej świetności do kościoła. Dostały na wszystko zgodę od skołowanej, tym razem niemającej zastrzeżeń, córki.