sobota, 5 lutego 2011

Łajza part VI

Żeby ją zrozumieć, trzeba wiedzieć, że do rozrywki potrzebowała zamknąć się na jakiś czas w klatce zwyczajności. Potrzebowała mundurka, reguł, zasad i lekcji, które trzeba odrobić, jak pańszczyznę. Stan 'po', kac i amnezja, przypominały jej o tym, że ma do załatwienia jeszcze tyyyle spraw niecierpiących zwłoki. I jeśli nie spotkała na imprezie kogoś, kto wyręczy ją w jej niedoli, sumiennie i ze spuszczoną głową dawała sobie założyć najtrywialniejszy z kagańców. O-światy. Ale i wtedy nie było to zwykłe studiowanie, uczenie się, wkuwanie i przyswajanie. Ona nawet z tego musiała zrobić spektakl. Przecież nie wejdzie do sal wykładowych bez wojowniczego spojrzenia, bez tej krzty bezczelności, jaką lubią rozsądni i wyluzowani wykładowcy. Nie dość, że spóźniała się bardziej od profesora, to jeszcze zwykle i w tej sytuacji się maskowała, wchodząc jak nie bocznymi drzwiami, to oknem. Albo, dyskretniej, w przerwie. Sala wykładowa, wydawałoby się, daleka w asocjacjach do imprezy, była dla niej polem walki. P. zrzucała swoje muślinowe, satynowe spódnice, zmywała koci entourage obficie wyrysowany na oczach, układała włosy na żel i wkładała jakieś spodnie, pamiętające czasy liceum. Pozbywała się wszelkich śladów 'wczoraj' i oburzała się na zdziwienie takim kamuflażem, jakby posiadała zakazaną księgę ujawniająca, gdzie była i co robiła. Tak anonimowa, dziarsko, a mimetycznie przemykała między stołami. To dla niej sprawdzian gracji po tym, jak musiała wysilać swój staw biodrowy.

Na sali wykładowej była zadziwiającą terytorialistką. To MOJA ławka – warczała od progu. Nie widzisz? Głowa bezbronnej ofiary kierowała się za wskazaniem P. DO NOT COVER THIS CHAIR! Podpisano – P. Ozdobnie, drapieżnie. Płowa głowa przepraszająco się kiwnęła. Na szafot – tego tylko P. brakowało do pełnej satysfakcji. Królowa jest miłosierna – możesz odejść – myślała nawet jej przyjaciółka, widząc P. A ona milczała i patrzyła złowrogo na płową głowę. Płowa głowa zabrała posłusznie zeszyt i książki a pod spodem, hmm, magazyn z samochodami i usunęła się z pola widzenia. P. siadła, celebrując majestatycznie akt uczęszczania na wykład. Patrzyła z uwagą na wykładowcę, czy aby docenił jej obecność. Padło kilka słów komentarza z jej strony. Sala w śmiech. W takich chwilach chuda T. miała ochotę wstać i wylać kawę, którą P. kupiła jej po drodze, kiedy biegły korytarzem, totalnie zadyszane. Niech się buja. Przecież gdyby nie przyjście P. większość usnęłaby niechybnie na ławkach. Chwilę później zresztą sam wykładowca niemal usypiał na stojąco, bujając się miarowo w takt swojego wywodu. Ra-tata-tam. Ta-tam. Ta----tam. Ta-------------taaaamm.

P. uśmiechnęła się dobrotliwie. Koniec nudnego elaboratu. Ociągają się, ale wstają. Przeglądają się w szybie sali. Stan: atrofia. A-trofia. Są jak trofea, szczerzące zęby w gablotach. Oczy musiały się ze zmęczenia wytoczyć z gałek, bo nawet przewracając je, nie widzą siebie. Czarna dziura. T. wpadła na pomysł zatknięcia zapałki pod powiekami, ale za bardzo bolało. A gałka oczna i tak była jamą, gdzie nic już nie widniało. Skoro oczy są zwierciadłem duszy, to duszy nie ma. A skoro jej nie ma, trzeba ją czymś zastępczym wypełnić. Konglomeratem, który uczyni je boskimi i niewidzialnymi. Wyobrażają sobie na głos, w kogo mogą się w naszym stanie zamienić. W takim skończeniu materiału, nie są już ludźmi, a omnipotentnymi androidami, nie dotykającymi ziemi, przesuwającymi się po niej powoli, jak w niewidzialnej lektyce. Widzisz? Mówiła P., właśnie ta szyba jest naszym zwierciadłem. My wcale nie jesteśmy ludźmi. Jesteśmy ponad podziałami płci. Ponad wszystkimi kategoriami. Nie musimy nawet wysilać wzroku. Wystarczy czuć powierzchnię ziemi.

T. nawet nie zauważyła, jak P. otworzyła okno. Wyskoczyła przez nie, zostawiła przyjaciółkę „lecącą” przez korytarz. Pewnie obie dotknęły gruntu w tym samym momencie. Ją to zetknięcie bolało bardziej, niż gdyby skakała z ławki na ziemię i padła niefortunnie na stopy, co kiedyś już jej się zdarzyło. Spadła z parapetu, a jej ciało zachowało się tak, jakby zleciała z wieżowca. P. pewnie nic się nie stało. Zawsze spada na swoje przeklęte cztery łapy. Wbija się pazurami w przestrzeń i ląduje tak, że nawet się nie draśnie. A ona, T.? Leżała, skulona na podłodze, na widoku wszystkich. Ich oczy były straszne. Wrzynały się wprost w jej obolałą twarz. Chyba ma śliwę na czole, bo ich wzrok jest przestraszony nie na żarty. Przynajmniej pójdzie do domu z błogosławieństwem wykładowcy, bo, zdaje się, doleciała do sali, gdzie podobnie sennym głosem do poprzednika, snuł swoje liche opowieści racjonalisty podstarzały doktor, rysując na białej tablicy jakieś wykresy. Gimnastykował się dla przekonania, najpewniej siebie, że coś jeszcze zostało mu z jego wieloletnich studiów. Być może nawet myślał, że jego wywód tak silnie na nią oddziałał, że zemdlała i obiła sobie głowę. Nie wyprowadzi go z błędu. Wyleci na poszukiwanie P. Bo na pewno podziewa się gdzieś w okolicy.

O P. trzeba powiedzieć jeszcze to, że jest nieprzewidywalna. Kiedy znika, często naprawdę chce być sama. Ale bywa tak, że znika, by ją odnaleziono. To element jej strategii oddziaływania. Udaje wtedy, że się zagubiła i potrzebuje pomocy. Na chwilę role między nią, a T. się odwracają. Daje jej pałeczkę dominacji, pozwala się wodzić tam, gdzie obie poprowadzi. Jest wtedy jak kotka spragniona pieszczot: wyciszona, subtelna i bierna. Pręży grzbiet, bo nagle jej zdecydowanie i chęć rządzenia rozpływa się w przeciągłych: uhm, nie wiem, jak wolisz, dobrze, jestem tam, gdzie chcesz być Ty. T. nie wykorzystuje tego bo wie, że ją sprawdza. Sprytna P. dostrzega intencje. Jeśli wyczuje fałsz swoją zwierzęcą intuicją, wtedy wysuwa pazury. I odchodzi, z dumą pomieszaną z uczuciem opuszczenia. Chciała zdać się na Ciebie, nie decydować za dwie, a pozwoliłaś się wyprowadzić w pole jej podstępowi. Zagrałaś tanim chwytem, którego ona nie toleruje. Więc T. słucha jej gierek z uwagą, jej głos, tak nieznośnie przymilny i mruczący głaszcze aż do krwi i kiedy przyjaciółka spływa nią aż po same uszy, nagle twarz P. jaśnieje. Nareszcie zdecydowała, co robią! A krew T. spływa dalej, aż po same stopy, które niosą ją, dokąd ona, czyli T, zechcą iść.

*** *** ***

Wpis do pamiętnika. Pierwszy tydzień znajomości. 72 godziny razem bez przerwy:

„Marzec, roku nie wiadomo.
Jestem w stanie błogosławionym. Ten pierwszy wpis od wielu lat, kiedy byłam w uśpieniu uświadamia mi, jak bardzo byłam samotna. Jak bardzo potrzebowałam przyjaciela. Nie takiego łaty. Kogoś, kto pokieruje mną i powie, co jest dla mnie dobre.
Przecież zawsze byłam niezdecydowana. Nie wiedziałam, kim chcę być, co chcę robić. Byłam bezsensu. Wczoraj P. pokazała mi, jak licha była jej egzystencja bez niej. W swoim zaślepieniu nie wiedziałam, że laska, którą zawsze pragnęłam być i której zazdrościłam przebojowości, laska, która zwróciła w końcu na mnie uwagę, studiuje ze mną. A raczej obie udajemy, że jest nam to potrzebne :) Bez tego jednak ja bym się tu nie znalazła i nie miała szans życia w tym megacity. Nie czułabym swojej zmiany tak bardzo, jak teraz.
W mojej zmianie najwięcej jest przyjaźni z nią. Daję się jej prowadzić, jak wierny pies, nie bez skomlenia. Czasem szczeknę. Ale może na mnie liczyć. I, mam wrażenie, nie zawiedzie się.
Tylko czy ona wie, ile dla mnie znaczy? Czasem patrzy tak jak przez mgłę. Wtedy wiem, że chce, bym się ulotniła.
Nawet, jeśli ona jeszcze nie zdecydowała, czy chce mnie traktować jak przyjaciółkę, ja już teraz chcę tej przyjaźni. Chcę frunąć. A na razie podpatruję jej ruchy. Jej stąpanie obcasem po chodnikach. Jej zachłystywanie się oknami wystawowymi, jej roztargnienie, kiedy patrzy na plakaty wołające o pożyczki. Kilka godzin temu powiedziała:
-Jutro pokażę ci pierwszy stopień wtajemniczenia. We mnie i w to, co sprawia, że jestem poza miastem. Ale musisz inaczej na nie spojrzeć. Być cały czas zresetowana.
Mruczała to z upojeniem, podkreślając wagę swoich słów.
Moja krew się cofnęła, zostawiając słabą plamę, a może to plama zachodzącego słońca, krzywo rysująca się na kałużach. Wyginałyśmy się potem, w drodze do domu, do tych brudnych i nieregularnych luster.
Teraz widzę, jak bardzo jesteśmy jeszcze od siebie różne. Ale ona o tym wie. Uśmiecha się tajemniczo i patrzy mi w źrenice. No, pokaż mi, jak potrafisz gonić swoje pragnienie – mówią jej oczy do mnie. A potem ucieka w jakieś chaszcze, wyrastające jak spod jakieś niewidzialnej ręki ogrodnika.
Przyjaźń to labirynt, w którym do szczętu chcę się zatopić. Zapomnieć. Ale też wiem, że te wspólne chwile to tylko wstęp do wszystkiego, co mi przygotowała. Jakieś mdłe preludium, w którym będę grała pierwsze skrzypce. Pozwalam więc się jej oddalić. Jeszcze nie czas na ostateczne kształty tego, co przed nami”.

Chudy Sobo-twór podnosi się z podłogi. Ma niejasne przeczucia, krząta się po kuchni. Jeden papieros, potem drugi. Prawie przypala sobie palce. W końcu kończy na nerwowym zczytywaniu wiadomości w skrzynce mailowej. Nowa wiadomość:

Sent: April 15, 1:34
Jesteś psychicznie chora. Nazwijmy rzecz po imieniu. P. przyszła do mnie w stanie rozpadu i musiałem zareagować. Kim ty jesteś? Kto pozwolił ci z niej drwić? NIE JESTEŚCIE TĄ SAMĄ OSOBĄ! Masz jakieś wartości? Ona cierpi i pomogłem jej wyjść z tego bagna, w jakie ją wpędziłaś! Nigdy więcej nie zapraszaj jej do siebie. Chyba, że w mojej obecności.
Pozdrawiam, M.

Dialog wygląda tak:
Sent:
Mailer Daemon. This recipient does not exist.

Sobo-twór spokojnie, metodycznie, jakby był w transie, odłącza zasilanie.

Mężczyzna. Nowe zasilanie P. Prędzej, czy później każda wpada w wir takiego vira. Mężczyzna to wirus, zaraza, która chętnie wejdzie do ciebie i zainfekuje nie tylko drogą płciową. Ale mentalną i intelektualną. Udało mu się. Więc nie ma tu miejsca na nikogo innego.

Sobo-twór musiał odejść. W furii rozbił lustro pokrywające osmoloną ścianę. Fragmenty szkła dostały się w jego dłonie i twarz. Krew spłynęła na koszulę, jak wierzył Sobo-twór, oczyściła ciało i ofiary mogło stać się zadość. Chuda znów osunęła się jak manekin na podłogę, zostawiając po sobie smużki krwi, sięgając z wysiłkiem po pamiętnik. Zaczęła pisać, maczając długopis w czerwonych kałużach.

„Kwiecień, rok nieważne.
Nie jest prawdą w to, co wierzy ten Twój M. Macho. Czcza fenomenologia nie istnieje. Nie może być prawdą, że w ciągu całego życia jesteśmy jednym, niepodzielnym indywiduum. To pięknie naiwne, bukoliczne, ale nie ma tego samego człowieka o niezmiennej naturze. Te bzdury przewijają się w każdym poradniku, podręczniku, wymawiają je co większe i szersze usta, które zdążyły zjeść sto rozumów. Ci pożeracze dusz i umysłów są najlepszym dowodem, że nie ma jedni. Jesteśmy ciągłą pustką. Rzeką, co nie zna swojego ujścia do czegoś większego. Możemy w swojej lichocie tylko połączyć się z brakującą częścią. Zmienić stan skupienia w swojej ekstazie. Amalgamat ciągle się przelewa żądny nowych dostaw myśli i idei. Ale jesteśmy zarazem nieskażeni myślą, mkniemy niczym cienie, echa, co właśnie przechodzą koło nas, zwyczajnie, ulicą. To chcę powiedzieć na swoją obronę”

Proste kategorie możecie wsadzić sobie pod przyzwoite pazuchy – krzyczy do ścian. Potem już, cicho: nigdy nie będziecie czystą materią, gotową na chłonięcie doskonalszego umysłu. Nie inkorporujecie, nie wiecie, co znaczy wysiłek transparencji. Zaniku „ja”, by mogło się na nowo odrodzić. Sobo-twór, przejściowe 'ja', musiał sam dać sobie radę, musiała mu wystarczyć ta jedna chwila zbliżenia, jedna chwila iluminacji z Innym umysłem. Potem wiedział, że musi siebie przekroczyć i zmienić znów swoją postać. Wyjść z opalonego ogniem kokonu. I dokonał przemiany. Dlatego jestem JA! Słyszycie – jej głos rezonuje w pustej przestrzeni. JESTEM!
Krzyczy tak raz po raz, aż z dołu słychać dźwięk pukania. Sąsiadka z dołu raz po raz wali w sufit.