środa, 14 lipca 2010

Łajza part 1 - nowy cykl

1.

Zza drzwi wejściowych mieszkania po starej emigrantce francuskiej, Pani Marie, dobiegały szmery. Szuranie stóp w kapciach po posadzce klatki. Potem pukanie. Jedno, nieśmiałe, potem drugie. Dwa świdrujące dzwonki. Wreszcie odzywa się głos starszej Pani z dołu: czy tam ktoś jest? Otwierać! Cisza. Raz jeszcze szuranie kapci po podłodze za drzwiami. Przyciszone głosy. W końcu i to niknie gdzieś w przestrzeni schodów.

A na podłodze skromnego, prawie pustego i sromotnie osmolonego mieszkania leży ciało. Bezwładne, wychudzone. Suchy kłębek z zaciśniętymi pięściami. Ubrany w ledwie przykrywającą goliznę, podartą koszulę. Poza tym, nie ma na sobie nic innego. Żadnych butów, spodni czy nakrycia głowy. Obok wala się tylko gruby, bury koc. I książka, na oko pamiętnik, ozdobny zeszyt z przyklejonym na okładce zdjęciem dwóch kobiet. Jednej pulchnej, roześmianej wesoło rzędem białych, dużych zębów i drugiej, nieco chudszej, o bardzo jasnych oczach. Ta druga nie uśmiecha się. Stoi oparta o pierwszą. Wygląda na smutną.

Wokół ciała unosi się jeszcze zapach spalenizny. Półki z książkami są kompletnie spalone, wyglądają jak duby wyjęte z kominka tuż przed spopieleniem. Część resztek książek leży na łóżku, także osmolonym. W kącie pokoju leży zwinięty dywan, jego jednego nie dotknęły płomienie. Zostało jeszcze lustro, co prawda o tafli czarnej, ale można jeszcze je uratować. Wisi na środku pokoju, ustawione krzywo względem podłogi, a daleko od reszty sprzętów.

Ciało chudej dziewczyny stopniowo się unosi. Niezgrabna i nieproporcjonalna, podchodzi do lustra. Trzeba na siebie patrzeć, trzeba obserwować. Pielęgnować nowe wcielenie, które powstało na zgliszczach. Wyobrazić sobie, że cały nędzny i czarny pokój jest przejrzystą tonią, w której można się przejrzeć. Co widać w odbiciu? Kępki brązowych włosów, przerzedzone, bo nierównie powycinane. Wielkie, płowe oczy, które chcą niemal wyskoczyć z gałek. Kształtną głowę, z wydatnymi kościami policzkowymi i dużymi ustami, wylewającymi się z wątłej twarzy.

Wątłe ciało ćwiczy teraz mimikę. Napina mięśnie. Przyjmuje pozę czarnej pantery gotowej do skoku, to znów się uśmiecha. I tak na zmianę, aż do zautomatyzowania czynności. Oddech staje się przyspieszony, głowa opada na posadzkę. Ale nie potrzeba snu. Nie potrzeba nawet budzenia się. Tylko lustro. Niech ono uśmiecha się zamiast tej wychudłej twarzy i tego wszystkiego, co definiuje mieszkanie w tym domu. Płyty, książki, stoły i krzesła, łóżka, półki i półeczki, pudła i puzderka, miękka ostoja dywanu, na którym składa się głowę w pijane dni.

Ciało powtarza rytuał. Wygina się do taktu sobie tylko znanej muzyki, szeleszczą spopielone kartki pod stopami. Wskazuje na lustro palcem. W końcu staje milcząco przed nim, wpatrując się w siebie w bezruchu.

*** *** ***

Przedtem, druga bohaterka fotografii postanowiła milczeć. Usiadła na łóżku, owinęła się kocem i popijała łyk po łyczku tajemniczą miksturę. Mikstura miała takie właściwości, że pozwalała się wypocić. Dziewczyna więc hojnie dolewała sobie wywaru z imbryczka do szklanki, aż do upojenia. Potem poszła wolno do łazienki, stawiając kroki baletnicy na panelowej posadzce. Najpierw nożyczki. Precyzyjnie przycięła swoje długie, rude pukle, zostawiając krótkie pasma. Resztki włosów zrosiła wodą, by sprawiały wrażenie równych w swojej asymetrii. Potem rozchyliła opakowanie po farbie do włosów. Nawet nie drżały jej ręce, kiedy nakłada brązową maź na białą skórę. Szczypało. Dziewczyna krzyczała żałośnie. Trzeba tak krzyknąć, by znów poczuć, że się stoi przed lustrem własnego domu. Pamiętała, że dawniej, krzyczała ze swoją przyjaciółką P. do absolutnego rezonansu ich krtani, a sąsiadka stukała w sufit, żeby mieć litość nad starszą osobą.

Więc dziewczyna zdzierała gardło, wykrzywiając twarz, jak postać z obrazu Muncha. Własne, gardłowe dźwięki doprowadziły jej ciało do drgania. W spazmach kończyła się farbować, rozlewając brunatną maź po białej łazience. W spazmach znów się sobie przyjrzała. Wrzask został zastąpiony przez śmiech. Najpierw delikatny, jakby grała na harfie rzewne melodyjki. Potem gardło zadrgało i wydało z siebie urywane dźwięki. Świszczący chichot szarpał powietrze. Ciemno-brązowy dotyk jej dłoni rysował powierzchnię lustra, zostawiając zacieki. Przywarła do niego. Po gorączkowej szamotaninie z uchwytem, wydobyła z małej szufladki lustra zapomniane zapałki, które emigrantka zostawiła na wypadek wyłączenia światła w budynku. Trzask, zapałka posłusznie rozjaśniła główkę. Potem kolejna. Dziewczyna rzucała je na posadzkę, pozwoliła zająć się ręcznikom, od których z kolei stopiły się flakony z mazią do włosów. Topiły się kosmetyki, suszarki, pękały szklane szafki z karafkami emigrantki. Zapachniało lawendą, mirrą i zwykłym mydłem. Najpierw było to niezwykłe, przyjemne jak wizyta w indyjskiej świątyni. Potem dym zaczął nieznośnie gryźć w oczy. Nie było czym oddychać. Dziewczyna wybiegła więc z palącej się łazienki do salonu, po drodze zapalając kolejne zapałki.

Wreszcie siadła na podłodze, okrywając się kocem. Jej wzrok skierował się na pamiętnik ze zdjęciem. Wzięła go do rąk, zamknęła oczy i przewróciła parę kartek. Akurat trafiła na zapiski przekreślone czerwonym markerem, popoprawiane, gdzie się da. Zaczęła czytać.

14 marca, 1 rok z P.
Od kilku dni kołacze mi po głowie jedno zdanie. Nie daje mi spokoju, nie śpię i nie jem, bo ciągle wali mi po głowie głos P.
Powiedziała tak: jesteśmy ludźmi z pustego obszaru. Zdarzyło się to na parkowej ławce, między jednym, a drugim sztachnięciem jointem. Chyba gdzieś obejrzała film o takim „problemie”, ale to wystarczyło, by sprzedawać pomysł pozostałym palącym. Niech to ładne określenie zatopi się w dymie i wwierci w czaszki. Tak trafnie portretuje nas wszystkich, stojących i śmiejących się do butelek piwa w kolejny wieczór przed pójściem do klubu.
Śmiała się: biała plama to my, bo nas nikt dobrze nie napisał. Tak jak nasze babcie, które dorastały tuż po wojnie i miały tego swojego rock and rolla, jak punkowcy z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych punk-rocka i nową falę. Oni wszyscy byli wybrakowani, nie było dla nich miejsca. Włóczęgostwo, pijaństwo, wyuzdanie – to lekarstwa na nudę. Na pamięć właśnie.
P. jak ładnie pokazywałaś siebie w klubie, stylizując się na dandyskę umawiającą się z chłopakami nad Wisłą. Połyskiwały na tobie srebrne nitki, miałaś pantofelki z okrągłym noskiem i lakierowaną torebkę. A włosy w kok. Rozpleniałaś tę swoją gruźlicę minionego. I potem pomykały w swoich kieckach po babciach inne dzierlatki, spinały włosy, tapirowały je i przyklejały sztuczne rzęsy do powiek. Kaliny Jędrusik z nieznanej zony.
Ale myślę, że pusty obszar to także coś innego. To bycie każdym i nikim. My nie wiemy, kim jesteśmy. Dziś jesteśmy tacy, jutro się do tego nie przyznamy. Jutro powiemy, że trend się zmienił i będziemy z innym rodzajem upojenia mówić o nowych kierunkach w muzyce, sztuce i modzie. I nowych kierunkach w sobie, amalgamat stylu i nie-pamięci formuje się ze wszystkiego. Ale nie ma przepisu, algorytmu, ustalonej trasy. Ja pozostaje pustym obszarem do zresetowania, napełnia się chwilowo, ale ma dziurawe spojenia. I wszystko wypada tak łatwo, jak zostało pochłonięte.
Maychem – to dla nas także dobre określenie. Jesteśmy chaosem bez zasady powstawania. Nie ma dla nas nikogo, kto mógłby powiedzieć: opamiętajcie się, mnóżcie i żyjcie w dobrobycie. Nie ma żadnego pasterza, żadnego władcy umysłów. Nikt nie wygłasza orędzi. My jesteśmy bez wieku. Można nam wszystko. A zarazem, nie można nam nic. Nie widzimy efektów naszych działań. To, co widać, to tylko zmiana, jak statek pijany, pędząca z mielizny na mieliznę. Z godziny na godzinę bardziej boleśnie uderzająca w nie kadłubem, aż do zatopienia.