sobota, 18 kwietnia 2009

Zapach ROKOKO part. 4

Lodówka to zresztą oddzielny bohater. Czasem mi się wydaje, że moja babcia myśli lodówką, stapia się z nią w jedno, przyrastając umysłem do jej półek. Babcia myśli okrągły tydzień o jej zawartości. Jak zapełnić jej przepastne przestrzenie czymś dobrym, tanim i dużym.

Bo babcia z wiekiem myśli w kategoriach wyolbrzymionych. Wszystkie te mięsa są więc mięsiwami, sery uśmiechają się półokrągłymi księżycami dziur i wykwintnych plamek, chleb nie jest już podłużnym codziennym chlebem. Z pomocą rąk babci nabiera kształtu okrągłego, staropolskiego chlebiska, które może przyozdobić wyłącznie masło-osełka, robione przez prawdziwe suwalskie gospodynie. Masło musi błyszczeć, zadawać szyku, jak krawat szyi prawdziwego mężczyzny z babci snów i rojeń nocnych. Lodówka idzie też z pomocą babci z duchem czasu i nie może obyć się bez jogurtów, włoszczyzny, cebuli, warzyw do każdego posiłku. Lodówka musi należeć do babci – musi być jej częścią, podkreślającą babciną niezbędność w każdym domu: konfitury, słoje z ogórkami kiszonymi, surówki robione wieczorem lub po odejściu ducha bratowej oraz każdego innego wroga podczas nieodpłatnej house-hold job.

[caption id="attachment_94" align="aligncenter" width="200"]Dom staruszek Dom staruszek[/caption]

House-hold. Samo to słowo nadaje się bardziej dla staruszek-babć niż dla matek. Podtrzymywanie domu – kto inny może do tej roli pasować? Tylko staruszka, której atutem jest właśnie wiek, doświadczenie i obiektywny stosunek do rodzinnych sporów, dystans do konfliktu pokoleń. W słowniku staruszki nie ma zresztą czegoś takiego, jak różnica pokoleniowa. Staruszka lepiej zrozumie wnuka niż własną córkę, ma już bardziej liberalny, bardziej wyrozumiały stosunek do „tych” i innych spraw. Widzi coś, czego matka nie dostrzega, zaślepiona własnym instynktem macierzyńskim. Matka to jeszcze maciora ograniczona do swoich własnych dzieci, a staruszka-babcia jest matką uniwersalną, słuchającą każdego, stającą po stronie tego, kto ma rację obiektywną. Wiek staruszek to wiek filozofek, poszukiwaczek poznania czystego, nieograniczonego rolami i maskami, jakie na co dzień przywdziewają matki i córki, wiek analizatorek i orędowniczek. Wiek emocji i wiek potrzeby kontaktu z nieskończonym, najczęściej w formie Boga. Wiek więzi z czymś, co wykracza poza człowieczeństwo.

Kiedy babcia cichnie, lubi poskamleć sobie przy robieniu, aromatycznej, sypanej kawy, obowiązkowo w przezroczystej szklance. Obficie okrasza szklaną materię brunatnym proszkiem. I z każdym jego niuchem jej mina tężeje, a potem, najwyraźniej nasycona wrażeniem, jakie wywarła na wszystkich obecnych i nieobecnych, a nawet na spikerze radiowym, babcia znajduje ukojenie. Lubię patrzeć, jak napełnia uroczyście swoją archaiczną szklankę gorącą wodą i jak z lubością nakłada nań denko od spodeczka. Tymczasowo kuchnię wypełnia mocny, kwaśnawy aromat jej stymulatora i wiem, że wtedy babci także nie wolno przeszkodzić. To wstęp do rytuału oprawiania mięsa, które zerka niecierpliwe z folii sklepowej, gotowe zrzucić niewygodną metkę z ceną i swoją wagę, byle tylko dotknęły je wieszcze ręce.

Łyk kawy zwiastuje dobrą nowinę, babcia, uspokojona, zaczyna nucić swoją ulubioną piosenkę, zasłyszaną podczas jednej z sesji tanecznych w domu kultury. Poprawia swoją misternie układaną rano fryzurę i nieznacznie pląsa po parkiecie kuchennym. Ale jak pląsa – sunie majestatycznie, przekładając ulubioną, mocną jak diabli kawę na stolik. To już nie westalka, to gracja, kusząca Pana do zalotów. Och, gdyby on mógł być realny, gdyby zszedł ze swojego niebiańskiego piedestału. Od razu przypomniałby jej te tanga, te twisty i wariacje towarzyskie, jakim się poddawali za młodu, kiedy córka była mała. Złote czasy! Czasy w kolorze najmodniejszych lakierków i szpilek, wsuwek do włosów, sztucznych rzęs i futer! Lata Mieczysława Fogga, Ireny Santor, Jerzego Połomskiego, Urszuli Sipińskiej. Lalilalala lalilala, ach gdzież ten walc, ach gdzież ten walc, ach gdzież ten walc! Kapcie babci udają czółenka, w jakich występowała na balach pracowniczych. Znów jest smukłą damą, ściśniętą w pasie szeroką wstęgą koloru butów, a więc złotą, bo babcia lubiła zadawać szyku. Znów ma na sobie tunikę w szerokokielichowe kwiaty, tak ogromne, że aż się chce je zerwać jak z wielkiej łąki, znów ma na palcu swój ogromny pierścień z herbacianym okiem, znów szuka ręki swojego partnera, a mojego nigdy niepoznanego dziadka. Mogę go sobie tylko wyobrażać, bo ani o nim dużo nie mówi, ani nie mam jego zdjęć.

niedziela, 29 marca 2009

Monolog w publikacji amerykańskiej


20080217-TeaPotOnRail
Image by *Grant* via Flickr


A jednak udało się. Czekałam 8 miesięcy na odzew organizacji, dla której napisałam monolog. W końcu napisali, że włączą opowieść o kobiecie, która dokonywała aborcji i oddała swoje dziecko innej rodzinie, w zasadzie "udostępniając" ciążę bezdzietnemu małżeństwu.

Monolog pisałam po angielsku, w ciągu jednej nocy i nie myślałam, że treść może być na tyle bezbłędna i ciekawa, że zostanie opublikowana w antologii :)

Ale do rzeczy: napisałam na konkurs organizacji kobiecej, która ogłosiła projekt: monolog matka-córka: www.womenplaywrights.org. Monolog nosi tytuł: Cup of tea(rs)i jest w zasadzie skargą niezrealizowanej, upadłej kobiety do córki, która jej poszukuje. Matka jednak nie chce jej znać. Twierdzi, że skoro córka przez 30 lat jej nie znała, nie powinna szukać kontaktu. Monolog jest czasem w formie listu, czasem w formie pijackiego bełkotu. A czasem szlochu-ironii. Tyle :)
Reblog this post [with Zemanta]

wtorek, 10 marca 2009

OLD STORIES - Zapach rokoko part 3

Kiedy w moją babcie wstępuje ten duch walki i duch krzywdy wobec ducha bratowej, której naturalnie w otoczeniu na wyciągnięcie pazura nie ma, babcia zaczyna litanię przekleństw, seans spirytystyczny, który mógłby rzeczywiście wybudzić ją z grobu, gdyby babcia miała zdolności mediumiczne. Moja babcia odczuwa perwersyjną rozkosz w wyzywaniu i wymyślaniu określeń na tamtą kobietę. W języku mojej babci ta kobieta urasta do rangi symbolu, do rangi nad-kobiety. Staje się koszmarem, przekleństwem, żmiją, która kąsa umysł babci i czyni ją niezdolną do dawania i cieszenia się ze spotkań z rodziną. Wtedy też makijaż, pielęgnacja przestają mieć sens. Lwica nie potrzebuje ozdób, tak jak nie potrzebuje ich do pracy rytualnej przy przygotowywaniu posiłku. Grymas na jej twarzy, spojrzenie rzucające iskry nie potrzebują otoczki kolorowych snów. Mają być spojrzeniem dziewczynki w „Egzorcyście”, sugestywnym odbiciem horroru, jaki przeżywa ta kochana staruszka w sobie samej. Staruszka staje się potworem.

[caption id="attachment_73" align="alignleft" width="500"]Rokoko part 4 fot. HILDA Rokoko part 4 fot. HILDA[/caption]

Sesja analityczna gróźb może trwać i trwać. Przeszkadzanie w niej, tak jak krzątanie się po kuchni, kiedy staruszka-westalka gotuje obiad, jest nietaktem. Zresztą tylko ten, kto nie ma zdolności przystosowawczych, wchodzi w paradę zranionej lwicy. Kuchnia jest jej klatką, w której lepiej ją trzymać, aniżeli pozwolić uciec w takim stanie. Różnica polega na tym, że nie ma tutaj przynęty, mięsa na kiju, który uspokaja rozjuszone zwierze. Czasem tylko kojący głos spikera radiowego oddala staruszkę-lwicę od zamierzenia zrealizowania którejś z inwektyw i użycia narzędzi kuchennych w innym, niż przeznaczone w warunkach pokoju, celów. Bo kiedy trwa wojna w staruszce, lepiej podsłuchiwać ukradkiem, aby w razie czego odwrócić heroicznie bieg wydarzeń, niż zostawić ją samą sobie. Tego robić po żadnym pozorem nie wolno.

Można za to sobie wyobrazić, że jest się Indianinem tropiącym zwierzynę i skradającym się, by bezgłośnie ją poddusić. My dusimy konflikt, wojnę w człowieku, beznadziejnie wylewającą się na przestrzenie życia, które wcale nie muszą być zatrute. Słuchamy więc zgrzytu ścian ze swoich pokoi, by interweniować po cichu, pokazując staruszce nasze osiągnięcia szkolne, dając laurkę albo wkraczając do kuchni znienacka, w celu podgłośnienia dobrego kawałka w radiu albo ciekawej dyskusji. Takie indiańskie sztuczki mają szansę powodzenia, ale najskuteczniejsze jest podsunięcie przynęty w postaci zwierząt. Kot lub pies, tak bezbronne i czyste w swoich emocjach, koją ranę i natychmiast ją na jakiś czas zabliźniają. Ale trzeba je zmusić do zostania z babcią, choć wyczuwają, że jest ona w szczególnym, profetycznym stanie i zwykle uciekają z podwiniętym ogonem. Więc im też trzeba zostawić przynętę. Poświęcić kawałek najlepszej wędliny, baleronu, parówki i tego, co staruszka, będąc lwicą jeszcze nie tak rozjuszoną, pieczołowicie i w widocznym miejscu ułożyła w pojemnym gardle lodówki.

poniedziałek, 2 marca 2009

OLD STORIES - Zapach Rokoko Part 2

Taka właśnie jest moja babcia. Taką ją przynajmniej chcę pamiętać, widząc przed oczyma siebie kilkuletnią, z kogutkami na głowie, figlarnym spojrzeniem jeszcze niewinnego, nieokreślonego płciowo adgrogyne w za dużych spodniach koloru bordo z naszytym serduszkiem. Widzę siebie i ją, kiedy zaglądałam ukradkiem przez szparę w drzwiach łazienki, patrząc, jak moja najbliższa staruszka trwożnie rozgląda się na wszystkie strony, nim namaści się olejkami młodości i nim nie wskrzesi swojej urody. Widzę ją, jak ustawia się tyłem do drzwi, aby w razie czego zasłonić swoim ciałem niecne wybryki upiększające. Choć gdyby babcia wiedziała, że jej córka wie i wcale jej to nie denerwuje. No, może jeśli wyleje kolejny flakon drogich perfum albo kiedy zbije krem wart kilkaset złotych, czyli pół emerytury, wtedy córka, niebawem także dołączająca do grona staruszek bardziej poprawiających czas niż idących z nim pod rękę, pewnie wypomni podczas kolejnego wyczerpującego obiadu, mamo, znów mama nabroiła, tak nie można. I babcia będzie wtedy zmieniać temat, kluczyć, gotowa nawet wyjawić starannie skrywaną tajemnicę, dla kogo i czego tworzy swój eliksir. Dlatego zawsze najlepiej było mojej babci i reszcie znajomych staruszek kupować, nawet bezokazyjnie, flakon nie najgorszych, ale i nie najdroższych perfum i wód toaletowych, obowiązkowo w odcieniach bursztynu i różu, obowiązkowo o zapachu uwodzenia, obowiązkowo na wieczór. Choć moja babcia jest bystrym obserwatorem rzeczywistości i wie, że takie ciężkie krople tylko dodają lat i ostatnio wybiera zapachy sportowe. Może dlatego, że dużo pracuje dla córki i ciągłe chodzenie po supermarketach wyrobiło w niej kondycję i ducha sportswoman?

[caption id="attachment_39" align="aligncenter" width="400"]Wszedzie i nigdzie Wszedzie i nigdzie[/caption]

A może po prostu wie, czym pachną młodsze kobiety – takie, które nie muszą dokładać żadnych starań do powiedzenia światu: bierz mnie całą? I tak jest awangardowa, zawsze na czasie, bo uważnie śledzi wskazówki zawarte w telewizji, w swoich pisemkach z krzyżówkami i w najbliższym otoczeniu. Gdyby nie była tą, którą jest, pewnie projektowałaby odzież i szyła odlotowe ciuchy. Zawsze widzę ją w kolorach, często nie korespondujących, broń boże nie stonowanych, a kontrastujących. A więc: czerwona szminka do zielonego swetra, białej połyskliwej kredki do powiek, przekładanej szarymi spodniami, czarną torbą i brązowymi butami. Do tego bordowy płaszcz z połyskliwymi guzikami z masy perłowej, bo babcia lubi przerabiać rzeczy dane i chodzi na pogaduszki do znajomego krawca „na pięterko” przy okazji przerabiając to i owo, aby pasowało i zadawało szyku jak zbroja wojenna gotowego do szturmu husarza. Bo moja babcia, jak tylko ubierze się kompletnie, przypomina najeżonego żołnierza ciężkozbrojnego, opatulonego szczelnie ostrym w dotyku, szarym futrem, przywiezionym ongiś, za dobrych lat, z Kraju Rad. To futro, synonim zamożności kiedyś, a przejrzałości dziś, jest zimowym, nieodłącznym towarzyszem jej przechadzek po parku, jej randek z panami i wizyt u koleżanek. To futro – forteca sprawia, że babci jest więcej i ma ona jakąś niesamowitą poświatę władzy. Chyba to wykorzystuje, bo w swojej wyobraźni słyszę jeszcze jej pomstowanie od progu, że coś znowu podrożało, dla patosu sytuacji okraszane podniesionym głosem i ręką uniesioną z palcem wskazującym na mnie: bo ja biorę udział w spisku podnoszenia cen, jestem poniekąd niemiłą sprzedawczynią w sklepie, drobnym kieszonkowcem, łążącym za babcią między półkami, jestem zepsutą wędliną, kupioną przez nią poprzedniego dnia i zawiezioną w ciężkiej siacie do domu córki. Moja babcia wygraża w swoim futrze tak sugestywnie, że kiedy jestem mała, pozwalam swoim łzom oddać babci sprawiedliwość, a kiedy jestem większa i już się babci w futrze nie boję, zaczynam zdejmować z siebie winę sprzedawczyń i wędlin, że są takie, jakie są.

Babcia w szarym pancerzu ma jeszcze jedną zadrę. Wietrzy, czy na horyzoncie nie ma jej bratowej. Kiedy jej szósty zmysł zanotuje jej obecność, od razu przystępuje do ataku. Futro się najeża, babcia zdejmuje swój zielony beret-hełm, bo tak łatwiej zlokalizować przeciwniczkę. Biada temu, kto stanie wówczas na drodze rozsierdzonej babci, która zresztą babcię przypomina połowicznie, a połowicznie jest teraz rozjuszoną lwicą, gotową podrapać pazurami koloru herbacianych róż aż do krwi. Poharatać, popędzić i przegnać. Jej bratowa jest złym duchem babci, istotą, która nie daje jej żyć – cieniem, przywiązanym do jej stóp, od którego ta wojowniczka dobra rodzinnego nie potrafi się uwolnić. Jest drugą, skrywaną latami namiętnością, drugim ja tej zacnej i szanowanej kobiety, która nie potrafi się z nią pogodzić. Przecież nie da się całymi latami służyć ludziom radą, pomocą i zjawiać się na każde skinienie. Tak jak nie da się być do końca dobrym. Dobro i zło to wymysły, zainstalowane jak pretensjonalny katalog na twardym dysku, którego nie można usunąć, a trzeba z niego korzystać. Nie żeby był nieprzydatny – ale jest sztuczny. Wydarzenia mają to do siebie, że nie dają się jednoznacznie określić i nawet nie człowiek je sobie wybiera, jakie będą. One zawsze mają dwa scenariusze, zawsze mają swoje suspensy, wydobywające na światło dzienne konflikty i skrywane myśli. I to nieoczekiwana zmiana w scenariuszu warunkuje wybór człowieka, zmienia jego zachowanie, nastawia na określoną częstotliwość. A katalog? On sobie po prostu jest, zapełniony plikami wydarzeń, karteluszkami jak pewnie wolałaby moja babcia, które niewiele znaczą, nic nie wskazują. W zależności od interpretacji z tego katalogu posortowanych doświadczeń życiowych wysuwa się karteczka: uwaga: zło. I to ta karteczka dopiero pieczętuje wydarzenie.

poniedziałek, 23 lutego 2009

OLD STORIES - Zapach ROKOKO part 1

Staruszki pachną rokoko. Pachną naprędce nałożonym nagietkowym kremem półtłustym, dodającym bladości i tak bladej już twarzy i rękom zostawiającym maziste ślady na wszystkich przedmiotach. Pachną pudrem sypkim i różem w obfitości tak dużej, że ich skóra wygląda jak zbyt kolorowe, a już przejrzałe płatki kwiatów. Pachną lakierem do włosów, nabłyszczaczem do tresek, by imitowały bujne, młodzieńcze pukle, które wiążą następnie w fantazyjne koki i warkocze. Pachną mydłem, obowiązkowo kwiatowym, o duszącym, monotonnym zapachu. Ale najbardziej, te czarodziejki w łabędzim śpiewie odurzają obficie wylaną esencją kwiatowo-korzenną, być może „Być może” lub „Panią Walewską”, zaklinając wieczność, żeby zawsze trwał wieczór. Ich wieczór.

Staruszki pachną też nadzieją. Mają życzenie spotkać jeszcze pachnącą i świeżą miłość. Miłość smakującą bułeczkami na śniadanie, miłość przynoszącą herbatę z ciasteczkami i oglądającą z nimi telewizję. I dobrze tańczącą, bo trzeba się z nią pokazywać na tańcach. Dla niej samej też bardzo chcą pachnieć, bo tylko tak mogą odzyskać swoją młodość, zakryć warstwami cieni do powiek cienie przeszłości i bruzdy ciężkiej pracy. Dla miłości ich szminka połyskuje jaskrawym różem albo krwistą czerwienią. W ich wieku już prawie wszystko wypada. Oprócz pójścia z Panem na pierwszej randce do łóżka. Ale która o tym nie marzy. Z tych zwróconych ku temu światu oczywiście.

Bo taka staruszka chce jeszcze pożyć, poczuć smak zakazanego owocu, patrząc wymownie po wnukach, z którym może podzielić się wieścią o nowym narzeczonym. W końcu to też wymaga zabiegów, starań, aby mieć czas na randki. I właśnie ten zapach rokoko ma ułatwić mężczyźnie zaloty i sprowadzić do gniazda nielicznych szczęściar. Proszę tak na mnie nie patrzeć, w końcu nie jestem młoda – kokietują. A kiedy mężczyzna pyta o wiek, staruszki w popłochu miętoszą swoje przecenione torebki i spuszczają oczy. Szepczą między sobą, że Pan popełnił błąd, ale mu wybaczą, bo ładnie prowadzi na parkiecie. I koleżanki zazdroszczą. A o to staruszkom chodzi w ich wypachnieniu. Bo wypachnienie oznacza obietnicę zapomnienia, ile się już przeżyło, że mąż nie żyje i zagubił się we wspomnieniach, że dzieci dorosłe i daleko, że nawet telewizja i seriale są już takie same. Więc proszę mi kłamać dalej, jeszcze, jeszcze, chcę wiedzieć, że to ma jeszcze sens. To moje wyczekiwanie na miłość i na herbatę do łóżka tuż przed wstaniem. Nawet, jeśli potem tą miłosną herbatą, tym afrodyzyjnym naparem trzeba popić jeszcze tabletki nasercowe i zestaw witamin na słabe oczy. Ale kiedy dostaje się ją z czyjejś ręki, ta niepozorna esencja miałkiego smaku nawet inaczej pachnie. I inaczej kreśli dzień w kalendarzu, tak czule i zamaszyście.

No więc staruszki pachną sobą i marzeniem, kiedy tak siadają majestatycznie i władczo w autobusie i przechylają głowę z niedowierzaniem, co się dzieje w tym kraju i kto kogo oszukał lub oszuka. Co do tego są pewne. Wietrzą spisek, nawet, jeśli nie udaje im się dokładnie wywietrzyć zimowych płaszczy, sypiących obfite śnieżynki szarych lat na najbliższych pasażerów. Oszczędzają, polecają sobie tanie sklepy. Robią grupowe wycieczki do centrów handlowych, ale wyłącznie do supermarketów, bo nie rozumieją potrzeby błyszczenia i wydawania na bzdury z połyskiem. I metki im nic nie mówią. Zwłaszcza, że wszystkie te sklepy takie obce, że nawet nazwy nie sposób wymówić. Poprzestały więc na promocjach schabu z kością, proszków do prania i cukru. Jakieś zapasy na czarną godzinę trzeba robić. Jeżdżą z wypchanymi siatami, prosto do wnuków, gdzieżby kupowały to wszystko dla siebie! I gotują, pichcą ku chwale Westy i zapomniałam, czego jeszcze, karcą brudne ręcę przed obiadem, na który wołają wciąż głosem mocnym, ale już steranym latami zdzierania gardła.

Old-love

Wszyscy na chwilę, naturalnie dzięki staruszkom, jedzą razem przy stole. Czasem warto połechtać swoją próżność, nieco przyprószoną siwizną i wyrzutami o to, że znów musiały jechać z takimi kilogramami same i nikt nie wyszedł im na spotkanie ani nie uzupełnił zapasów mąki, makaronu, cebuli, marchewki, mleka, chleba, bułki tartej i soli, przez co musiała jeszcze zahaczyć o sklep osiedlowy. A siorbiące stado uśmiecha się do swoich talerzy i przytakuje. Niech się już mama nie denerwuje, nerwy w wieku mamy szkodzą bardzo na serce. Ale wie mama, jak mama ładnie wygląda? Jakoś młodziej, bardziej kwitnąco. Dla kogo mama się tak stroi? I już zatyczka z napisem: Kłótnia zostaje wyłączona. Staruszka się rumieni, podkład z różu przestaje świecić fałszywą niewinnością. Stara-dziewczynka znów spuszcza wzrok, speszona spojrzeniem rodziny. Chwila napięcia pozwala zaczerpnąć dech w wątłe i zwiotczałe ciało. Dla nikogo, nawet w starszym wieku trzeba wyglądać, kłamie, uśmiechając się w duchu. A kiedy już pora obiadowa rozejdzie się po pokojach, staruszka może z upodobaniem zasiąść do swojej ostatnio ulubionej czynności, patrząc ukradkiem, czy córka nie wtargnie i nie zabierze jej swoich diorów, manhatanów i lancomów. Teraz zaczyna się uczta. Staruszka może, jak jej córka za dawnych czasów i jak ona sama w czasach młodości, przebierać w kolorach do woli. Nie wstydzi się zielonego cienia do powiek, nałożonego pod same brwi. Jak się stroić, to bez granic. Co z tego, że oczy ma blado, coraz bardziej bladoniebieskie. A może już szare? Płowe? Teraz dopiero może je rozświetlić, podkreślić ich temperament, jak niedawno powiedziała jej jedna Pani na bazarze, kiedy chciała kupić szminkę. Nie, temperamentu nie podkreśla, ale spojrzenie spod opadających powiek na pewno zrobi większe wrażenie. Wreszcie zapach. Nanosi go delikatnie, najpierw rozpylając mgiełkę na włosy i w powietrze, aby dotarła do najwyższych pięter jej skóry. Potem raz jeszcze. I jeszcze jeden raz, żeby na pewno po kilku godzinach nie wywietrzał. Potem nadgarstki, rozmasowanie skroni, szyja i ubranie. W końcu pachnie schabowym i kluskami. A na taki nietakt wobec siebie staruszka sobie nie pozwoli. Przynajmniej ona ma nie czuć zapachu domu córki. Jej praca się skończyła. A teraz jeszcze jeden głask zapachu. Prosto na szal, którym wywija bez słowa na pożegnanie, by zniknąć za drzwiami, zostawiając tę tajemną aurę rokoko, na przekór epokom.

poniedziałek, 9 lutego 2009

OPOWIADANIE z CYKLU OLD-STORIES - Znalezione

Dzwonek do drzwi obudził ją z odrętwienia przy obieraniu ziemniaków. W pośpiechu mało co nie przewróciła kubła na śmieci. Bo kiedy się zrywała z małego stołka, poskładanego z niepasujących do siebie desek i nóg, potrąciła stopą zielono-brunatny plastik. Kubeł kołysał się dobrą chwilę, po czym na nowo znieruchomiał, kołysząc jeszcze lekko obierki.

negative0-22-241

-Jak to ładnie wygląda – wpatrzona w kubeł gospodyni zapina fartuch, szybkim ruchem poprawia włosy. Znów zapomniała, że ma brudne ręce. Przeklęte obierki. Wszędzie się przykleją.


W wizjerze uśmiecha się mąż. Duży, postawny, o bujnej, wciąż szarej czuprynie. Lubi go takim. Jego szpakowatość przyciąga wzrok kobiet. Może i miałby powodzenie, gdyby nie rzeczy, które targa obok. Wcale przystojny mężczyzna z dziadowskimi przedmiotami za pazuchą. A kupiła mu przecież całkiem nowy płaszcz. Nie po to, by dekorował go złomem.


Mężczyzna zdecydowanym ruchem pcha drzwi w kierunku drobnej żony w podomce. Drzwi odskakują ze zgrzytem.


- Mówiłam, żebyś je naprawił Józefie – strofuje mężczyznę żona – ileż to się Ciebie trzeba naprosić. A tak, zaraz drzwi albo wyłamią się z zawiasów, jak nimi będziesz tak łupał albo strącą z półki fotografie.


Józef lekko kiwnął głową. Zdjął powoli płaszcz i wyciągnął z jego kieszeni niewielki przedmiot. Znalazłem na chodniku – mówi żonie. Ot, leżało. Nie wiem, do czego to służy. Pewnie jakiś kołek. Ale widzi mi się, że będzie na wzmocnienie półki ze zdjęciami.


Kołek ma kształt płaskiego wieszaka. Matowy, z jedną dziurą na śrubę. Ale nie wygląda na kołek stolarski, rozporowy. Raczej na część jakiegoś mechanizmu w dużej maszynie.


Żona rozkłada ręce:


-no dobrze, jak chcesz. Byle mi się zdjęcia nie zniszczyły.


Odwraca się od męża, wyciera odruchowo ręce w podomkę i wraca do swojego kubła z obierkami. Zaraz ciszę tykającego w korytarzu zegara przerywa monotonia obierania ziemniaków.


Józef pochyla się nad półką.


-Tak, świetnie się będzie nadawać -mamrocze.


Z szuflady komody w korytarzu, tuż pod masywnym zegarem z ciemnego drzewa wyciąga miarkę i ołówek. Po chwili wraca do szuflady i dobywa wiertarkę. Korytarz dudni od wiercenia.


Żona przestaje obierać. Patrzy przeciągle na meble kuchenne. Na ich półkach walają się przedmioty, które Józef znalazł. Pęknięta lalka z jednym okiem, niekompletne puzzle, przyklejone klejem do tektury, jakieś kolorowe butelki po szampanach sylwestrowych. Maskotka o nieokreślonym wyrazie mordki. Pozłacany zegarek o tarczy w kształcie serduszka.


Zaczął od razu po wojnie. Właściwie odkąd go znała. Na każde spotkanie przynosił sztuczne kwiaty. Kiedy się zaręczali, włożył jej na palec za mały pierścionek, który potem powiększyła potajemnie u jubilera. Kiedy pierwszy raz weszła do ich przyszłego mieszkania, zabrakło jej tchu. Od progu roztaczał się przed nią jakiś bajkowy krajobraz. Uśmiechały się do niej malowane lale, każda z jakimś uszczerbkiem. A to bez oka, a to bez rączki. A to z wybitą buzią. Jak zrobiła parę kroków, zobaczyła poustawiane w wazonach sztuczne bukiety. Kolorowe, nierealne. Nie pachniały jak prawdziwe kwiaty. Pachniały niczym.


Łazienka pełna była puzderek, flakonów wyczerpanych perfum. Woń paryskich wybiegów mieszała się z włoskim szykiem ulicy. Obok, miski i kubły. Pełne butelek i jakiś drobiazgów. W zasadzie nie dało się przejść do wanny, usłanej jakimiś gumowymi zabawkami: kaczką, statkiem. Plastikowym wężem.


Ale najbardziej zagracony był pokój Józefa. Wszędzie walały się gazety. Sterta papierzysk z zapiskami obok zabłoconych kartek. Tłumaczył jej wtedy, że robi katalog pamięci. Że zapisuje każdy znaleziony przedmiot i opatruje go numerem.


Kołek był 40 349 rzeczą, jaką Józef znalazł w swoim życiu. Kiedy skończył wiercić dziurę w ścianie i zamocował kołek, sapiąc przy każdym pochylaniu się nad półką, podreptał do pokoju, gdzie znajdowały się opasłe teczki z tektury. Kilka zawalało masywne, orzechowe biurko, zasłaniając kolejne zdjęcia pary. Teczki były przepełnione kartkami, z których czasem wystawały jeszcze kolorowe przypominacze. Józef zerknął na jeden z nich. Zdjęcia. Odchylił kilkadziesiąt kartek i przyjrzał się uważnie zielonej karteluszce przyczepionej do marginesu kartki. -Ach, zapomniałem – przecież mam deseczki do ramki – szeptał nad swoim archiwum. Wrócił się do swojego płaszcza, skąd wydostał jeszcze małą deseczkę. Żona nadal mocowała się z ziemniakami.


W teczkach było jeszcze kilka kategorii, tworzonych roboczo po przyniesieniu kolejnych znalezisk. Opowieści. Tu wędrowały kartki znalezione jako fragment korespondencji. Na przykład: Pójdź po nuty. Albo: Kupić: 1 kg mąki, dwa chleby, dżem wiśniowy (nie porzeczkowy). Albo: odbierz syna z przedszkola. Krystyna. Mógł tworzyć sobie opowieści z tych roboczych zapisków, jakie zostawiali mu inni na chodniku. Wyobrażał sobie, jak mogła wyglądać Krystyna. Jaki mógł być uczeń szkoły muzycznej. Po piśmie i słowach rozpoznawał, z kim miał do czynienia, nim ktoś nie zostawił mu śladu na kartce. Z podartych, fragmentarycznych losów plótł całe serie wypadków. Te lądowały w zeszytach, które też Józef skrupulatnie opisywał. Przypadki rosły w ciągu lat i tworzyły stek historii, którymi Józef raczył przy koniaku zachwyconą żonę. Kieliszki pochodziły naturalnie ze znalezionych kompletów. Albo wyrzuconych na śmietnik, albo wyszukanych gdzieś na pchlich targach. Bo te też Józefa interesowały. Sprzedawcy w końcu też musieli takie kieliszki gdzieś znaleźć.


Czasem przydarzało się Józefowi, wbrew protestom żony, wejść do opuszczonego domu, który mijali na swoich niedzielnych spacerach. Wtedy doganiał obrażoną żonę i pokazywał. A to kawałek metalu, a to deskę o „oryginalnym” kształcie. A to stare, zakurzone płyty winylowe. Czasem wracał, uginając się pod ciężarem zakurzonych książek, które potem katalogował, czytał i umieszczał w bibliotekach osiedlowych. Bo z biegiem lat zapełniły cały pokój. A teczki były ważniejsze. Były tylko jego. Tworzone przez niego w jemu tylko znanym systemie. Jego całe życie, jak powtarzał oniemiałym kuzynom, pukającym się za jego plecami w czoła. Nie był aż tak zwariowany, żeby tego nie widzieć. I tak robił swoje.


Żona zostawiła mu jego królestwo. Wolała nie mieszać się do tych spraw. Czasem tylko potajemnie znosiła do piwnicy kolejne matryce niepasujących do siebie kawałków puzzli, paciorków lub worki guzików. Z tych mogliby założyć pasmanterię – śmiała się do siebie tym razem przy krojeniu cebuli. Czasem w piwnicy lądowały też zdjęcia. Podarte związki, które Józef potem raz jeszcze reanimował swoim znalezionym klejem introligatorskim. Żonę drażniło, kiedy kobiety były wyjątkowo piękne albo kiedy para na zdjęciu wyglądała na zbyt szczęśliwą. Stosy rękawiczek, czapek, parasoli, portfeli – to też lądowało na półkach skonstruowanych z desek i metalowych resztek maszyn, jakie Józef znosił nocą. Bo czasem potrafił się czaić, dopóki nie skończy się budowa, dopóki ktoś będzie mu przeszkadzał. Zasadzał się na upatrzoną rzecz i taszczył ją często dobrych kilka przecznic. Budząc, ją, wciąż nienawykłą do trybu życia męża.


-Kochana, gotowe – znad patelni z cebulą wyrwał ją jego głos. Odeszła od kuchni, wytarła po raz kolejny ręce w fartuch i doczłapała się wolno do Józefa, promieniejącego teraz przed półka. -Zobacz – krzyczał na cały przedpokój – teraz nawet łomoczące drzwi nie zrzucą półki ze ściany!


Wzięła jedno ze zdjęć z półki do ręki. Uśmiechali się z niego dwaj młodzi ludzie, wyjątkowo wychudzeni, w łachmanach poprzepalanych ogniem. Tylko przepaska świeciła w tej zadymionej scenerii dachu, na jakim stali objęci jak najlepsi przyjaciele. A na odwrocie, pismem Józefa: Koledze, na pamiątkę. 4 sierpnia 1944 roku.


Przyniósł ją ze zgliszcz domu, do którego wybrał się, by zanieść przyjacielowi chleb. Chleb zostawił, a wziął pamiątkę po ich wieloletniej, szkolnej przyjaźni. To była zarazem pierwsza rzecz, jaką Józef znalazł i przyniósł do swojego domu.


Nikt nigdy nie pytał, co widział w domu przyjaciela.

czwartek, 29 stycznia 2009

WIERSZE W KWARTALNIKU "KULTURA MIASTA. MIASTO W KULTURZE"

Ucieszyła mnie wiadomość, że dwa moje, pisane na kolanie w przeddzień zamknięcia numeru wiersze, pojawiły się w najnowszym, apetycznym nrze pisma. Zamieszczono je w dziale: Poezja miejska: http://fundacjamiasto.org/?p=452

Pozwolę sobie jeden tu przytoczyć, ale zachęcam jednocześnie do nabycia nru - jest wyjątkowo ciekawy i estetyczny. Fundacja Miasto z Suwałk rozwija się, a ich projekt powinien wpisać się w rynek wydawniczy. Nie było dotychczas pisma, które tak szeroko ujmowałoby kategorię "miejskości". Już nie frapuje męskość-kobiecość, a właśnie miejskość-wiejskość. Teraz te antynomie będą dzieliły i łączyły teoretyków. Z praktyką gorzej. Wszyscyśmy miejscy aż do bólu :)
**Gdzie nocuje noc**

Na szarej ulicy
spada gwiazda
jej welon
to włosy
prostytutki
bijące ogniem
ostatniego klienta

Samotność gwiazdy
znika w ciemnej
ulicy
pąsowieją jej
policzki
gdy nuci
swoją szynkową
piosenkę

Jej światło
pulchne
mleczne
jak piersi
rosnie
jak ciasto drożdżowe
a noc pochłania
jego kolejne
kęsy

Na szarej ulicy
gnieżdżą się
demony
co w hecy
hasają
zamykając
ludziom
oczy

I tylko jeden
przybrał dziwną
posturę
zastygł
zamyślił się
i ukrył sen tam
gdzie nocuje
noc

środa, 28 stycznia 2009

ZACZYNAMY - FORUM WYMIANY TEKSTÓW

Witajcie,

Tym wpisem czynię sobie za punkt honoru dotarcie do Waszych zakładek. Blog ma na celu wymianę twórczości literackiej, ocenę merytoryczną i dawanie rad. Na razie pewnie nie znajdzie sie wielu amatorów twórczości nieprofesjonalnej. Bo kogo w dzisiejszych czasach możemy nazwać zawodowym pisarzem? Garstkę koterii, co od 30 lat z okładem pisze, zaczynając jeszcze w poprzednim ustroju? Kilku biznesmenów/bizneswomen, co potrafią umiejętnie handlować swoim dziełem? Czas na to, co leży w szufladach, co gnieździ się na dyskach. Wyłazić spod klawiatury !

Niniejszym inauguruję forum wymiany twórczej. I czekam na teksty tych, co też, jak ja, mają coś w duszy i chcieliby to pokazać. Powątpić, poszukać wspólnie. Słowem - zacznijmy od LITERITURY. A karzeł TITELITURY nas nie uwięzi w swoim lochu szufladzim.

DO DZIEŁA !