czwartek, 30 czerwca 2011

Łajza part VIII

Wyszły pomału w mrok, nieco tylko jaśniejszy od tunelu, jakieś uroczyste, milczące. Wiesz, coś się właśnie między nami dokonało. I teraz możemy pokazywać innym, jak dojść do indywidualnego oświecenia. Jak zamienić nienasycenie w ekstazę i chwilowo zapełnić bak potrzeby boskości w jeden wieczór. Takie tankowanie boskością – śmieje się P.

-Czy od tego można się uzależnić- pyta T.

Na czole P. pojawia się zmarszczka sugerująca, że T. zadała „chujowe” pytanie, z gatunku racjonalnego bełkotu niedowiarka.

-Ale tak -mówiła spokojnie, metodycznie - To twój najdoskonalszy narkotyk. Wszystko, co prowadzi do stanu boskości, jest twoim narkotykiem. To też zapomnienie o ograniczeniach, amnezja. I przemiana. Co dzień przemieniasz ciało i krew w coś innego. W energię. Stajesz się nią i pozwalasz jej płynąć.

I znów obrazek: obie biegną po ulicy, nie, właściwie lecą, jakby najadły się lulka, ziela czarownic po którym tamte podobno latały na miotłach. P. szepce, że to, co widzą, nie jest już tym samym. Ma inne znaczenie. Jest wyściółką duchową. Zresztą one też są duchem. Wiją się w powietrzu. O, dodaje P, zobacz na te twarze w kapturach. Jak one na nas pożądliwie patrzą. Też chcieliby coś takiego przeżyć.

Rzeczywiście, niewielki blondyn z wyłupiastymi oczami, który właśnie pije pierwszy łyk swojego piwa, zaczyna dopiero pojmować niezwykłość ich zachowania. Ale reszta, zarażona już enteogenią swojego ziela, przekazując sobie skręcony specyfik, patrzy na nie z zachwytem.

-Hej tam, dajcie mi remedium - mówi P. w to niebywałe skupienie, jakie właśnie zapadło po ich wyłonieniu się spod nasypu kolejowego. T. ociera w tym czasie spopielałe kolana. I nagle dotyka jej zgromadzenie ławkowe. Muskają trwożnie łydki. Z wielkim namaszczeniem gładzą skórę na nich. Potem przechodzą do rąk, ramion, głaszczą szyję. T. nie boi się ich dotyku. Potem zakapturzeni głaszczą nieznośnie jej głowę, łapią za włosy. A potem park zanosi się śmiechem. Całe zgromadzenie odczytało tunel bez słów. P. mruży swoje oczy w satysfakcji. Ma spopielałe czoło. Podaje wszystkim obficie swoje brudne ręce. W dymie, jaki się unosi znad spróchniałej, znajomej ławki, wygląda teraz jak kapłanka. Ale w jej oczach czai się kocica, gotowa do skoku. T. pyta te kocie oczy, gdzie teraz. Ale ona znika. Potem słychać jej śmiech gdzieś za drzewem. W końcu przychodzi po kilkunastu minutach z zielono-przezroczystą butelką, znad której spogląda na zgromadzenie. Kiedy one, najważniejsze dla siebie piją, podpisują oczami niemy pakt. Nikomu nic nie mówić.


-Zawsze chciałam mieć kogoś takiego. Bo tyle chcę przekazać – odzywa się w końcu P.. Orędzie ginie jednak w obłoku szarego dymu, przestają się słyszeć. T. wystarczy stan upojenia. To, co się wydarza, da nowe znaczenie nawet tym, co stoją obok nich dokoła i nie bardzo wiedzą, co sprawia, że one są dla nich ważne. To one, przyjaciółki, będą poszukiwać tego zgromadzenia. Potrzebują wyznawców do krzewienia swoich idei. Potrzebują uważnych naśladowców.

-T., będziesz ich wyławiać - instruuje P., do ciebie będzie należało przekazywanie naszego orędzia dalej. A teraz weź mnie za rękę i wirujmyyy!

Krótkowłosa przypomina sobie wszystko. Pamięta, że znów kręciło jej się w głowie. P. prowadziła karuzelę, śmiejąc się cały czas i wykrzykując jakieś zaklęcia w niezrozumiałym języku. Wreszcie przestała. Kiedy ochłonęły, spostrzegły, że tu nie ma już nic do roboty. Zgromadzenie jest coraz bardziej nieme, coraz bardziej apatyczne. Niech gromadka zakapturzonych postaci dalej sączy swoje napoje i upaja się do upadłego swoim świętym dymem. Za kilka godzin też tu będą, a one będą ich mijać, szczęśliwe innym szczęściem. P. jak natchniona, wyrzuca z siebie słowa, jak w transie, patrząc jakoś obco, nieobecnie:

-Bądźmy Odysami, przemierzającymi kolejne kraje. Niech miasto będzie naszą planetą, gdzie każda ścieżka to rzeka, a każdy park to dżungla. Klub to miejsce rozkoszy. Szukajmy świątyni. Pielgrzymujmy. Nie zatrzymujmy się nigdzie dłużej. Naszym celem jest bezkres. Pamiętaj o tym. A teraz musimy się rozdzielić. Każda z nas ma być przez połowę drogi sama, by przemiana mogła się dokonać całkowicie. Idź już. Zostaw mnie samą.

T. zanurzyła się więc w tę rzekę, po oddaleniu się P. Rozszerzyła pole widzenia choć pamięta, jak czuła się przytłoczona przestrzenią, przeładowana. Twarze w kapturach, tak bez wyrazu, nagle rosną w oczach i wykrzywiają się. Podają piwo. Ona łyka je jak wodę. Potem joint. Dłonie przesiąkają dymem. Dopiero teraz wie, o co chodzi P. Rozjaśnia się jej rola w podróży ich obu. Ich grze. Chce jej więcej. Zastyga w nieokreślonej emocji, która ma nadejść dopiero jutro, wraz z kolejnym spotkaniem. Ale kiedy widzi, jak P. się oddala, ma ochotę ją dogonić. Doskonale wie, że sama nie będzie stanie wypełnić jej planu. Z drugiej strony, ziele działa, jest jej dobrze. Zakłada kaptur, podobny do reszty zgromadzonych. Milczy jak reszta, lekko bujając się nad rozrastającym się kłączem butelek. I kiedy podchodzi do niej żul, uprzejmie bełkocząc, czy mogą mu je oddać, tylko patrzy. A potem nawet się nie odsuwa, słysząc, jak dziad w podzięce sunie w nich wszystkich, także oniemiałych, strzałami inwektyw.

-Też się, kurwa, zachciało. Uczyć się dzieci, a nie pić, bo butelki bedziecie zbirać. Ugrhrhrh. Ughrg. Dopiero jego chrypienie wyrywa ich z otępienia. Opadają na ławkę, przyglądając się pracy zbieracza. Przypominają borsuki w szczycie zimowego snu, śmieje się krótkowłosa do siebie. Jakby tak spojrzeć z innej perspektywy, wszyscy wpadli w stupor. Jakby coś-ktoś ich zaklął. Coraz mniej ich jednak obchodzi. Stali się na tę chwilę jednym, organizmem, oddychającym zielonością ziemi. Tylko się nie ruszać. Tylko oddychać. Jak pięknie. Podróż w głąb. -P. jestem gotowa. Czekam. Powiedz tylko słowo. Ale mnie nie zostawiaj. Nie chcę być sama. Nie chcę być sama...sama...sa-ma...-T. Usypia na ławce. A Krótkowłosy chudzielec wstaje od lustra i czyta wpis w pamiętniku:

Marzec jakiegoś tam roku.

Śnił mi się rozstaj dróg. Wstawałam z ławki, zostawiając zgromadzenie. Było ciemno i pusto. Znikły drzewa, została właśnie ta droga. Biała na tle ciemnego otoczenia. Miałam wybrać jedną z dróg. I nagle usłyszałam Twój śmiech P. Rozejrzałam się uważnie. Po prawej stronie wyrosła zakapturzona postać. Pokazała mi ręką, że mam iść w jej stronę. Dałam znak, że rozumiem. I droga w pewnym momencie zaczęła spode mnie uciekać. Stałaś za mną P., bo byłaś w tym kapturze. Chwyciłaś mnie za rękę i raz jeszcze udało mi się uciec własnemu strachowi. Kiedy chciałam Ci podziękować, znikłaś, a z Tobą znikła droga. Znalazłam się znów na ławce. Sama. Nie było ze mną nikogo, żadnej z zakapturzonej postaci ze zgromadzenia. Nie było butelek, puszek, papierosów ani żadnego śladu, że coś się tutaj odbywało. Tylko biało-rude-plamy przemykające między drzewami, szczekające, a kiedy się przyjrzeć, merdające ogonem i zmieniające się w rozkoszne bernardyny, spaniele i wszelkiej maści mieszańce. Jako relikt wczoraj, muszę się schronić do zmroku, nim zmienię skórę i dam się pieścić promieniom wiosennego słońca.

Tak mi pusto i smutno. Tyle słów jestem w stanie ułożyć w takt biegu przez drapieżne o tej porze dnia ulice. Wylegają na nie właśnie tacy, jak ja, wrzody nocy, by dolewać żółci do żółto-różowej otoczki na niebie. Czkanie i przekleństwa, jakie intonujemy, są nie w smak smętnie snującym się pierwszym porządnym pracownikom na pierwszą zmianę. Ci stoją skupieni z marsowymi minami na przystankach, sprawdzając nerwowo co kilkanaście sekund swoje chińskie zegarki. A nuż autobus przyjedzie wcześniej. A może czas się cofnie? Śpiewają do kwiatów zawieszonych bez pomysłu na latarniach bezzębni zamiatacze ulic. Babuleńki wiążą swoje wiązanki kwiatowe. Kiedy je zbierają? Przecież nie w nocy. Choć może i one są zakapturzonymi postaciami, wymykającymi się pod osłoną zmroku na działki i kradną co lepsze chwasty. Pierwsze piekarnie, bezlitośnie nęcąc zapachem właśnie upieczonego pieczywa, otwierają drzwi, by napełniano czym prędzej filiżankę gorącą kawą i kupowano do maczania w niej rogaliki i drożdżówki.

Świt jest bez wątpienia porą odkrywania jeszcze innego oblicza miasta. Kiedy słońce na dobre się rozgości na niebie, zaczyna swój taniec i igra w oczach. Jest piękne i niebezpieczne. Ogrzewające zziębione ciało i oślepiające oczy, przyzwyczajone do ciemności. Jedynym lekarstwem nań jest transparencja. Przezroczystość. Opanowałam ją do perfekcji. Mury są mojego koloru. Kiedy ich dotykam, płynę z zastygłym tynkiem wzdłuż elewacji. I docieram w tym stanie do domu francuskiej emigrantki, rozwijając kaptur i znikając w jasności pierzyn. Znów zamieniam się w czekanie. P. nie daj mi być samą”.

Korespondencja też nabiera rumieńców. Ich listy przychodzą częściej. W zasadzie tego samego dnia odpowiadają sobie na nie:

<p.przyjaciolka>, Sent March, 12, 16.56

Przyjedź do mnie po południu, punktualnie o czwartej. Jak widzisz, uruchomiłam adres, na który będziemy pisać. Tylko ty i ja. To będzie kronika naszej przyjaźni. Przeniosłam do tej skrzynki nasze listy. I będę zapisywać nasze rozmowy. Aby nic nie umknęło. Kiedy jedna zdradzi, druga usunie wszystkie informacje o pierwszej. Tak będzie lepiej. Tymczasem chcę dać ci lekcję pokory. To będzie przełom. Nie spóźnij się.

P.

<transparentna>, Sent: March, 12, 17.01

Czekałam na twoją wiadomość. Będę. Jeśli ma to być lekcja przełomowa, to poddam się jej całkowicie. Rozumiem, że dużo od niej zależy. Nie muszę się do niej specjalnie przygotowywać? Wiem, głupie pytanie. Po prostu przyjdę na wszystko otwarta. Twoja T.