poniedziałek, 20 grudnia 2010

Łajza part V

Chuda została jej psem. Wiernym towarzyszem widowiska. Będzie to więc opowieść o psie. Poskładana gdzieś między skomleniem, a włóczęgostwem. Między upojeniem, a obrzydzeniem. Będzie to życie, w którym w każdej sekundzie zawarta jest minuta, a w każdej minucie – wieczność. Jak w serialu, który graweruje życie aktora i sprawia, że jest bardziej „Anią”, niż Zofią ze sceny teatralnej. Albo jak w sztuce, którą reżyseruje P. a chuda. gra główną rolę. Taką niekończącą się i nieprzewidywalną.

Jej życie w zasadzie trwa i się kończy, ilekroć pisze, mówi i jest z P. Wystarczy, że przyjaciółka zniknie jej z oczu, a ona nie ma po co istnieć. Bo co, ma patrzeć na siebie? Ona od siebie ucieka, zasłaniając się widowiskową przyjaciółką. Jest tym bardziej szara, im ta druga błyszczy w światłach reflektorów. Fakt, że P. nie zadałaby się z kompletną szarzyzną, ale jej szczypta w chudej była od zawsze. Kiedyś nawet chuda jak patyk Dziewczyna z Zielonymi Włosami, znana ze striptizu po pijaku na stole, w zaufaniu powiedziała, że nie zrobi w ich środowisku kariery, bo jest za mało ekstremalna. I tego się trzymała. Z P. było jej więc dobrze, bo ani nie szydziła z jej doboru garderoby, ani nie żądała jakiegoś kategorycznego wyróżnika. Oklaskiwała za to wszystkie jej pomysły i potrafiła wycedzić przez zęby idealną ripostę. Tym zdobywała sobie szacunek P. i reszty klubowych modeli.

Był między nimi jeszcze tylko trzeci bohater, który teraz chce pozostać anonimowy. Miasto. Wieloskładnikowe danie złożone z czynnika ludzkiego i kamieni. Ono definiuje wszystko, co się wydarza. Oddziałuje swą magią na każdego. Nie, chuda nie zna właściwie nikogo, kto byłby niewrażliwy na sygnały wysyłane przez nie. Można być tylko mniej lub bardziej czułym na te subtelne, podskórne wiadomości.

Kiedy więc zbliżyła się do P. odkryła, że szczególnie ona jest tym, gdzie jest. Jej radar był na miasto zawsze wyczulony. Dlatego P. zawsze już będzie jej się kojarzyć z przestrzenią. Z przestrzenią, w której pełno niespodzianek i w której cel wędrówki jest tak odległy, jak ostatni łyk alkoholu ze świeżo otwartej butelki. P. pozostanie dla niej personifikacją szukania i oswajania doznań, płynących z jej głowy w kierunku miasta jak wartka rzeka do wielkiego, bezkresnego oceanu. Jest czekaniem na wieczór w parku, w klubie i w miejskich zakamarkach. Oczekiwaniem dyskretnym, bo gdzie ona będzie pokazywać ekscytację wieczorem, skoro ten wydarza się codziennie? Co tu dużo mówić: P. była od miasta uzależniona.

Teraz na przykład chuda widzi taki epizod: P. jest w zielono-burym płaszczu. Wtapia się w krajobraz. Kiedy opiera się o szary i odrapany mur, wprost nie może uwierzyć, że właśnie pije z zielonej butelki i że za chwile zachłyśnie się ciepłym piwem. I zaśmieje, że znów jej się to przydarza. Tylko jej duże, jeszcze kształtne i białe zęby dadzą jej przyjaciółce poznać, że właśnie się obudziła ze swojego uśpienia. Że za chwilę skończy swoją alkoholową mantrę. I pójdzie do klubu, gdzie znów spotka ludzi, których wcale nie ma zamiaru dobrze poznać.

Ona to miasto, ale w swojej lichej, niezrealizowanej egzystencji. Kiedy tak siedzi na połamanej ławce i ćmi papierosa, lekko strzepując popiół na chodnik i sięgając po piwo, mogłaby być pomnikiem przodowniczek pracy po nocnej zmianie. Jest miastem, kiedy przechodzi obojętnie wokół alejek parkowych, ożywiając się, gdy już znajdzie dla siebie kawałek spróchniałego drewna, na którym się zawiesi na kilkadziesiąt minut. A potem, zamienia się w miejskiego kociego demona, przenikając przez tłum rozkrzyczanych twarzy do środka budynku, drgającego pulsacyjnym rytmem. Tak, wtedy objawia się jej kocia natura. Nie będzie potrzebować T. w swoim zwiedzaniu zakamarków. Będzie obwąchiwać kibel, bo co jak co, ale tam, gdzie trafi, oczekuje czegoś wręcz przeciwnego do parkowych realiów. Ma to być jej bajka, więc nie włoży swojego drobnego obcasika w plamy po kimś, w wydzieliny kiepskich tancerzy i kiepskich kochanków toaletowych, na jeden użytek, jak prezerwatywa. Sprawdza umywalki, gładząc dłonią leniwie po kafelkach i porcelicie. Interesuje się każdą wypukłością i każdym uchybieniem powierzchni. W końcu zaczyna obsesyjnie czyścić umywalkę i lustro. Ono musi zasłużyć na jej spojrzenie. Tym bardziej, że przyszła tu zmienić swoją maskę na inną, nakładając wraz ze szminką odrobinę uśmiechu. Jest wtedy bóstwem o wielu twarzach. Gdyby mogła, pewnie zaimplementowałaby sobie oczy z każdej strony, jak Światowid, którego kiedyś widziała na zdjęciach.

Nareszcie skończone. Puszcza do siebie oczko i trenuje miny. Liże powierzchnię lustra. Nie po to je myła, by zostawiać je komuś w stanie czystym. Ona tu w końcu JEST i zamierza być przez najbliższych kilka godzin. Poprawka bluzki, szybka ocena wyglądu. Tak dobrze. Ma zadowolenie najedzonej kotki wypisane na swojej pełnej twarzy. Brakuje jej wąsów, którymi mogłaby badać teren jeszcze wnikliwiej, niż teraz. Ale pazury wiją się na jej delikatnych dłoniach. Mają kolor pomarańczowej rewolucji. A może pomarańczowej alternatywy, ona woli to wyrażenie. Przy wymawianiu go uśmiecha się nieco szerzej. Al-ter-na-ty-wa.

Nie ona jedna jest tu dla poczucia inności, odmienności. Nie tylko ona pragnie zwierzęco nowych doznań. Wokół niej szybko zbiera się najpierw garstka, potem cała horda spragnionych wrażeń przybyszy. Niekiedy tak odlegle dryfujących po swoich światach, że są prawie z innych planet. Widać to po rozedrganym, pląsającym po ścianach spojrzeniu.

Muzyczni współplemieńcy wiją się na podestach, wieńczących stoły, okręcają swoje wychudzone ciała na rurach. Ich stopy pracują w rytmie nadanym przez tak samo spragnionego wrażeń konstruktora. Budowniczy nastroju, ukryty w kącie sali i od czasu do czasu błyskający do gawiedzi najnowszym winylem ze swojej kolekcji, szuka kąska, zaspokajającego głód uniesień. Widać, jak puszcza swoje świńskie oczka do dziewczyny, która na mgnienie oka zamienia się w kobietę-panterę, szczerzącą doń w odpowiedzi swoje kły z niecierpliwością samicy w rui.

P. znów rusza na podbój tej niesamowitej dżungli. Podnosi ręce do góry, błyszcząc pomarańczowym lakierem do paznokci. Przymyka oczy, w końcu przeciąga się leniwie, niby na nic nie czekając, a wypatrując spod przymkniętych kocich oczu jakiegoś absztyfikanta. Czar działa. W kilka minut opędza się od jakiś dwóch myśliwych, wodzących za jej ciałem powykręcanymi rękoma. Ale wystarczy moment, kiedy ręce lądują w niewłaściwym miejscu. Wtedy P. natychmiast przywołuje przyjaciółkę. Na użytek tej sceny grają lesbijki, żeby odstraszyć napalonych młodziaków. Ona nie gustuje w nieproporcjonalnych sylwetkach.

Nareszcie pojawia się on. Zbliża się z siłą wodospadu, przewracając jednego z poprzedników. Proporcje ma jak należy: długie nogi, figurę w Y, kogucika na głowie wyrzeźbionego ręką stylisty. A przede wszystkim, bije od niego nieskrępowana spontaniczność. Natychmiast stawia P. Piwo. Po chwili piją z niego oboje. To dla niego przepustka do łazienki, gdzie normalnie wchodzi tylko ona albo ja. Wreszcie znikają. Te ścieżki powtarza mniej więcej trzy czwarte klubu. Głód doznań jest tak dojmujący, że zapominasz o tym, co mówili ci pedagodzy na lekcjach Wychowania seksualnego. Zapominasz o swoich zasadach nawet, jeśli w ciągu dnia wiedziesz w miarę spokojne życie i jeśli definiuje Cię PRZYZWOITOŚĆ. W miarę przyzwoite poglądy, przyzwoita praca. I przyzwoite wykształcenie. Kilkanaście godzin później zasady się dezawuują, jak ubrania z poprzedniego sezonu. Zostają w szafie i przez noc złośliwie się kurzą i gniotą. I rano trzeba je potem troskliwie wyprasować. Więc przy przyzwoitym śniadaniu prasujesz swoje poglądy i na nowo restaurujesz swoje cnoty.

Nadal obie są w klubie. Po kilku chwilach w kiblu P. Wraca na parkiet. Znów ma kamienną minę. Przywdziała maskę, pod którą coś zaczyna bulgotać, zaburzając zwykłą dla niej apatię. Nie udało się tym razem. W łazience była ładniejsza i łatwiejsza. A przecież nie chodziło o seks. Chodziło tylko o dobrą zabawę. Rytuał zdobywania trzeba więc powtórzyć od początku. Jeszcze nie wszyscy widzieli wściekłą pomarańcz paznokci i prężenie klatki piersiowej. P. faluje pierś. Triumfuje, unosząc brwi i spoglądając na przyjaciółkę z aprobatą. Ona jednak patrzy w bok. Tam, w kącie sali, ale niedaleko P. przeciąga się teraz konkurencja – długowłosa, długonoga, długorzęsa i długa w ogóle, a szczupła, jak patyk laska ubrana jak nimfa. Skórzana spódnica trzy czwarte, bluzka na ramiączka w secesyjne wzory, o wściekle turkusowym odcieniu. Nie, przypomina syrenę, bo biodra są szerokie i tańczy w skromnej pozycji ze skrzyżowanymi stopami. Cała wygląda nieziemsko i nieco nie pasuje do rozwlekłego i pobudzonego chemią otoczenia.

To przeważa w jej wzięciu. Bywalcy miejsca, nim nie zamroczą się całkowicie, wypatrują świeżego mięsa. Nimfa znika z horyzontu, opleciona niezliczoną ilością męskich dłoni i unoszona tłumnym westchnieniem. P. zostają ochłapy. Jacyś nieliczący się kurduple, którzy raczej nadawaliby się jako krasnale do ogrodu.

Jeden znalazł odwagę i przywarł do P. Ciałem. Pulsował z nią, symulując pieszczoty. P. lekko go odepchnęła, patrząc spode łba i kazała się oddalić. Skrzat jeszcze wił się kilka minut, ale posłusznie zrezygnował z przygody.

Znów objawił się talent aktorski P. Potrafiła zagrać każdą rolę. Kiedy ktoś nie przypadł jej do gustu, po chwili zapomnienia z nim odstawiała taką komedię, że biedak kładł uszy po sobie i czmychał w poszukiwaniu bardziej uległej partnerki. Teraz wystarczył grymas niezadowolenia. Widocznie trafiła na faceta o niskim poczuciu wartości. Ale bywały chwile, kiedy wylewała na niego piwo albo łapała za twarz, rysując jej powierzchnię jak dobry papier ścierny. Zwieńczeniem komedii było ostentacyjne wyjście, z półgodzinnymi pożegnaniami znajomych, żeby na pewno to zarejestrowali i opowiadali sobie, jak dała popalić naiwniakowi.

Kiedy krasnal zniknął, P. wreszcie zaczęła interesować się muzyką. Nie zależało jej już na żadnym tandetnym wielbicielu. Przepatrzyła już chyba wszystkich. Zostali sami znajomi. Na parkiecie sześć, może siedem osób plus cztery w barze. Z nimi nie zamierza stracić głowy. Straci najwyżej kilka złotych na piwo. Ale dźwięki jakoś jej nie satysfakcjonują. Lichota ten dejot, bo nawet nie didżej. Jest do dupy, mógłby grać w kiblu dla papieru toaletowego w jakiejś zapyziałej pipidówie. Znajomi też kwaśnieją. Spoglądają po sobie i sala pomału pustoszeje. P. Postanawia wyjść i nakreślić krąg trasy przez park do domu, zahaczając o sklep nocny. To kolejne miejsce stałe w jej eskapadzie. Znajome kluby, sklepy z alkoholem i trasa do domu.

A jednak twierdziła uparcie, że miasto to najkapryśniejsza z rzeczy, jakie mogą się przydarzyć. Że lepiej żyć na wsi. Tak samo jednostajnie, ale chłonąć dni, a nie zatruwać się skisłym oddechem ludzi wokoło. Wieś jest bez tych wszystkich twarzy. Tylko z samą sobą. Bzdura, zaraz się poprawia. Jak coś takiego mogło jej przyjść do głowy. Po kolejnej butelce alkoholu i kęsie kebaba nie widzi innej możliwości niż życie w mieście. Z rozrywką od rana, do rana. Z niekończącą się pokusą. A ona w samym środku wszystkich wydarzeń.

wtorek, 7 grudnia 2010

Łazja part. IV

Zaczęło się tak zwyczajnie. Jak w Aimee i Jaguar. P. podeszła do niej na imprezie i zapytała, czy ma papierosa. Chuda od razu wiedziała, że coś je do siebie zbliża. Już tak ma. Albo kogoś nie akceptuje, albo kocha. Po co udawać, decydować się na gadkę, jeśli i tak punktów zbieżnych nie ma? Jeśli otwierasz usta tylko po to, by wydychać powietrze bez potrzeby, lepiej nic nie mów. Zresztą ona nie należy do ludzi mównych. To o niej mówią, jak ją widzą. Ona woli działać, niż dawać swoją energię komuś, kto i tak ją zamieni w odpady. Po co komuś mówić, a już nie daj boże powtarzać, na czym jej zależy, co ją bawi, co robi w wolnym czasie i gdzie chodzi do fryzjera. A, szufladka, w którą lubią wkładać ją ci, którzy i tak za chwilę zapomną albo przekręcą: co ją kręci w życiu? Płytkie pytanie, płytka odpowiedź. W takich momentach lubi pomilczeć. Wtedy jest dla nich tłem, stara się przemknąć jak ocelot po dżungli i w końcu tylko patrzą na nią bez słów.


P. instynktownie wiedziała, jak ją podejść. Nie zadawała zbędnych pytań. Miała więc dla niej papierosa. Miała potem czas na rozmowę przy barze. Miała czas na piwo w parku. Zresztą to był jej pomysł. Wreszcie jechały razem tramwajem mimo, że tak naprawdę jej odjechał w drugą stronę. Coś zwierzęcego pchało ją do niej. Jakaś siła, która nakazała być jej cieniem. Pierwszy raz doświadczyła czegoś tak niepodobnego do wszystkich uczuć, jakie jej mózg potrafił z siebie wykrzesać. Czuła się przyjemnie zależna od jej uroku. Od jej spojrzeń, sposobu prezentowania sylwetki. Od każdego centymetra jej ciała, choć nie było ono w istocie pociągające. Pociągający był spektakl, show, jakie przygotowało dla wszystkich.


Show. Ona jest przeciwieństwem jej ideałów. W zasadzie ucieleśnia wszystko to, od czego ją w dzieciństwie odwracano mówiąc: nie patrz, to wulgarne, to niedobre. To grube. To brzydkie. To kiczowate. Tak. Właśnie te słowa chyba najbardziej obejmują jej jestestwo. Otulają jak różowe futro, włożone prosto na gołe ciało. Jest rozkosznie prostolinijna – wali między oczy i potem tego żałuje. A przy tym rozbraja miny pozakładane na nią z niebywałym wdziękiem. Wdziękiem przystosowawczym. Takim, który pozwoli na zwrócenie się do tej samej osoby ponownie z dialogiem, a nie z inwektywami. Taka już jest. Różowa, próżna, drapieżna.


Dlatego ani ona, ani większość przygodnych twarzy, które znikają w mroku szybciej, niż się pojawiają, nie odrzuca jej metody działania. Testowania innych, prowokowania. Co będzie, jak naciągnie ich granicę? Jako wytrawna aktorka P. dobrze wie, kiedy mówić, kiedy dać się ponieść emocjom. Kiedy grać na pokaz, a kiedy, innym razem, sprawić, by ktoś zrobił coś za nią. Nie lubi się wysilać. Po co robić coś samemu, kiedy wiesz, że ktoś to zrobi lepiej i mniej ubrudzi sobie sumienie zabawą, która Ciebie mogłaby dużo kosztować? Dobrze więc wychodzi jej nakłanianie do własnych projektów, planów, choć nie są to plany wykraczające poza wymiar wieczoru w mieście. Ale ten wymiar przynajmniej jest zagospodarowany jej ręką. Ręką gładko przechodzącą od spraw zaopatrzenia we wszystko, czego im potrzeba, po sprawy porządku dziennego.


Od pierwszej chwili wiedziała, kim jest ta drapieżna nocna kotka. Lwica imprez i salonów, jeżdżąca wytrwale autobusem i tramwajem, a nie taksą z jakimś przygodnym kolesiem, który udaje szarmanckiego do momentu otwarcia drzwi samochodu. Właśnie na to narzekała, kiedy chuda oddała jej te pierwsze kilkanaście minut znajomości. Ilu było tych idiotów, nie pamięta. Ale jednego musiała mocno skopać obcasem, bo zbyt gorliwie łapał ją za tyłek. Skomlenie było rekompensatą wkurzenia i strachu... Dalej musiała sobie radzić sama, bo, jak się okazało, taksa przywiozła ich pod jego blok, a nie pod klub, który jej zachwalał przy akompaniamencie pustego śmiechu taksówkarza.


Wiesz, mówiła dalej, kiedy ktoś proponuje Ci drinka i go teoretycznie znasz, bo bywasz w klubie od momentu zakończenia picia w parku, to się zgadzasz. Być może już z nim piłaś albo chociaż przypominasz sobie, jaki ma głos. Jak tańczy. Problem zaczyna się wtedy, kiedy Twoje granice po kolejnym drinku topnieją. A on się w nie wlewa, wyobrażając sobie, co będzie z Tobą robił, jak trochę jeszcze podleje Twoją głowę. Męskie kurwiszcza. Myślą, że ogródek kobiety to poletko pod ich uprawę. Ja wolę pić z kobietą, rozumiesz, bo ona mnie nie pieści w myślach, kiedy tylko zmrużę oczy przy kolejnym łyku piwa.


Wiele lasek ma głupie poczucie winy, że tak nie można, chłopaczek się stara i nadskakuje. Po wypiciu drinka mówią, że teraz chcą potańczyć i idą do kolejnego fajfusa w koszulce polo, wywijającego tyłasem. I co? Idą z nim do kibla, aby mu podziękować za zainteresowanie. Nawet ja wpadłam w te pułapkę. Nie chciało mi się samej łazić do klubu. Chciałam kogoś mieć. Kogoś trzymać za rękę, kiedy tracę grunt pod nogami. I umoczyłam z jednym takim, który potem rozpowiadał, jak mu było dobrze. Ale to mi było dobrze, bo on miał większe pole do popisu w małej kabinie. Musiałam potem odwracać kota ogonem, żeby jego koledzy i koledzy kolegów przestali się do mnie ślinić. Żebyś widziała ich jęzory. Pracowały tak, że mogłyby mi służyć za wachlarz w duchocie main floru. Chwila słabości dużo w tym mieście kosztuje. Ale wystarczy, że zmienisz na chwilę barwy klubu i zaraz masz przed oczyma nowe twarze. Które prędko wirują koło twojej głowy i przesuwają się przed tobą jakby szły w jakimś korowodzie, powykręcane, blade i tym bardziej dramatyczne, im więcej wypijesz i łykniesz. Ale wiesz, że oni wiedzą tylko tyle, ile widzą. A widzą chętną laskę, macającą się po biodrach i piersiach do rytmu jakiejś tandety, której na co dzień nie puścisz nawet własnej babci.


Tak, przypomina sobie. Wzrok to tu, w przybytku zjaw zabłąkanych gdzieś w mikrokosmosie własnych paranoi, zmysł kluczowy. Od niego wszystko się zaczyna i na nim się kończy. Najpierw musisz przecież wizualnie odpowiadać profilowi klubu, jak to ładnie brzmi w jego regulaminach. Bo selekta, jako wypełniacz postanowień właściciela lub swoich prywatnych gustów, aroganckim i wyrachowanym spojrzeniem obetnie wszelkie niemodne akcenty, zachowanie równie obcesowe, jak ich, i biedę. Bieda nie ma wstępu do miejsc, gdzie się wydaje pieniądze. Możesz być naćpany, pijany i lekko przedwczorajszy, ale wystarczy, że błyśniesz drogą metką, a zaprzyjaźnisz się z mordą selekty i masz zniżkę na imprezę. Jak Cię przeleci, masz wjazd free.


Dlatego selektą nie może zostać byle kto. To koleś, który musi się prezentować i być klubowym trend-setterem. To, jak wyglądają inni, jest efektem klonowania jego osoby. Czasem go przez to nie odróżniały od reszty klubowiczów. Kiedy przychodził po swojej zmianie na after, wtapiał się po prostu w resztę masy emulgującej do disco, electro, hausu. Chciał zrzucić z siebie kombinezon funkcyjnego, być pomimo tego, czego był sprawcą. A był w samym środku tłumnego zainteresowania. Mimowolnie pozostawał po swojej całonocnej pracy gwiazdą imprezy i przez cały czas trwania afteru można się było z nim „zbratać”. Problem tylko, czy coś zapamięta przy Twojej kolejnej wizycie na bramce.


Bo pole widzenia i kojarzenia faktów w klubach bardzo się zawęża. Jesteś w stanie skupić swoją uwagę w ograniczonym zakresie. Widzisz tylko kilka osób przed tobą, jakbyś dobywał okulary, które ogniskują się na najbliższych punktach, zasłaniając resztę. I te kilka punktów jesteś w stanie potem odróżnić, powiedzieć coś o nich. Jaką sukienkę miała koleżanka z prawej. Jak uśmiechał się do ciebie chudy blondyn, pracujący w reklamie. Wydobywasz już kolejno te twarze na każdej następnej imprezie. Obierasz z niewygodnej anonimowości jak orzech z łupiny. Wyłuskujesz z baru albo z parkietu. Resztę gawiedzi pokrywa mgła.


Nie martw się jednak, jeśli zależy ci na wydobyciu większej ilości twarzy. W zależności od podanego wcześniej specyfiku, możesz sobie wszystko wyobrazić. Pole, łąkę, po której pląsasz z wiejskimi chłopcami wplatającymi Ci we włosy kwiatki, górskie szczyty, jakie z plecakiem mozolnie zdobywają alpiniści, wodospady pachnące wanilią. Nagle świat staje się kolorowy. Lepszy, taki ostateczny w swoim kształcie. Dziejący się bez przyczyny i nie mający skutku. Wyzwalający. Przez chwilę, kiedy jeszcze zamykasz oczy, widzisz dźwięki, a twoje ręce obejmują jakąś niesamowitą nieskończoność. Wyrywasz się do niej, chcesz, aby cię nareszcie pochłonęła. W zasadzie w takich momentach żyjesz właśnie po to, by się rozpłynąć w nieskończoności. Widzisz Boga i stajesz się nim. Możesz stwarzać wszystko dokoła. Albo wszystko unicestwić. Byle nie pójść za daleko. Nie zanurzyć się w swój siódmy dzień, przeskakując mozolnie wypracowane sześć dni. Wtedy tylko wieczny odpoczynek. W każdym sensie. Chwile zatracenia trzeba celebrować.


Zresztą, każdy ma tu takie chwile prędzej, czy później. Fosforyzuje. Rozszczepia się na miliony molekuł, które gdzieś sobie pląsają i nagle, kiedy otwiera się oczy, przybierają kształty twarzy. Czasem są to piękne twarze, czasem zniekształcone ryje, bardziej zwierzęce, niż ludzkie. Kiedyś chudej wydawało się, że szczerzą się do niej hieny. Ich zęby wydłużały się, aż w końcu przypominały kły słoni. Hieno-słonie kiwały się do taktu jakiegoś hiciora electro. Fuck me, squeez me. Jedna z nich naparła na nią swoim pręgowanym cielskiem. Wyprężyła pysk i chuda czuła, jak ją podgryza. Aby nie krzyknąć, jakoś się uwolniła z uścisku i uciekła do kibla, zaglądając w paszczę muszli klozetowej. Niewinny porcelitowy kibel przypominał łeb rekina ludojada, przytwierdzonego za szczęki do chwiejnej podłogi. A ona sama była bohaterką remake'u „Szczęki”, nurkującym nie w morzu, a w brudzie wydzielin innych ludzi. Następnego dnia na jej ramieniu widniał ślad czyichś zębów.


Czasem jednak bywa zwyczajnie. Lądujesz bezpiecznie i twarze ogłuszonych dźwiękiem stworów zmieniają się na powrót w twarze twoich przyjaciół. Choć tu nie możesz tak o nich mówić. Poznajesz taką P. dopiero później, właśnie w autobusie, kiblu, tramwaju, sklepie osiedlowym, gdzie, jak ty, kupuje tabletki na kaca. Kategoria przyjaciela powstaje w twojej głowie dopiero wtedy, gdy wyabstrahujesz osobę z miejsca, w którym obie przebywacie. Wtedy dostrzegasz, że P. to zwitek podobnej energii, której nie masz szans poczuć na skażonym terenie wszystkich klubów, jakie odwiedziłaś.


Twój klub to Czernobyl, gdzie są małe szanse na oddziaływanie non-toxic. Aby nie bolało, musisz się zaimpregnować, przygotować pancerz i symulować akcję przekradania się w zanieczyszczone tereny. Jak Stalker. Inaczej nie opuścisz klubu o właściwej porze lub o własnych siłach. Klubowe Syreny zamienią cię w świnię, nim się obejrzysz. A przecież nie możesz włożyć zatyczek do uszu.


Syreny to oddzielny temat. P. do nich należy, ale nie daje tego po sobie poznać. Najchętniej utopiłaby naiwnych śmiałków w swoim drinku. Nie robi tego tylko dlatego, że ma garstkę PRZYZWOITOŚCI, którą, jak siewca z przypowieści, sieje wokoło. Czasem to ziarno ma niepokojąco biały kolor i P. rozpyla go delikatnie na twarze zgromadzonych, strzepując pył z paznokci. Jest benandante – wiedźmą strzegącą swojej wioski przed demonami. Gawiedź wtedy radośnie mlaszcze i wpada w jeszcze większe uniesienie. Rozlegają się brawa. Tłum wynosi swoją wybawicielkę od nudy na parkiet i trzyma za ręce, póki nie nastąpi zmiana nastroju. Bo kiedy na parkiecie resetują się dane, trzeba rozpylanie proszku albo powtórzyć, albo zmienić otoczenie. Nudny poszukiwacz to kandydat na świnię.


Można też tak. Ukrywać się gdzieś w kątach klubu, by ujawnić się w kluczowych momentach imprezy. Przypływać i odpływać swoją łodzią, wachlując duszną powierzchnię nieklimatyzowanego pomieszczenia. Ale to tylko dla wytrwałych, podsłuchujących najświeższych ploteczek. Taki ktoś zwykle pyta: co słychać? Co się dzieje na dole? Ale jego mina świadczy o tym, że interesuje go tylko sąsiad/sąsiadka, z którym/którą akurat zamienia kilka zdań. To przerysowany bard, konsument nowinek. Jego zasadność istnienia w klubie wyjaśnia tylko pikanteria opowieści. Inaczej, nie ma z niego żadnego pożytku.


Obie nie gustowały w tej strategii. Wolały zmienić klub. Zmiana dodaje napędu, wyostrza optykę. P. była pod tym względem mistrzynią. Musiała w poprzednim wcieleniu być kotką. Niezależną, wyciągającą pazury, kiedy czuje się zagrożona. Jak się zarzekała, od dzieciństwa obserwowała koty i starała się tak zachowywać: pilnować granic, pielęgnować humory, być nieprzewidywalną. A może tylko zmieniała się w kota, by zostawili ją w spokoju wszyscy nadęci inkwizytorzy, wpajający do znudzenia dobre wychowanie i skromność, życie w czystości i inne brednie.


Więc lądowały w innym klubie. Im mniej znanym, tym lepiej. Doskonale czuły się jako anonimowe obserwatorki. Kilkanaście minut szoku i gawiedź już wprowadzała je na salony. Poznawały wtedy kluczowe postacie, pochlebiały bardom zanurzonym po dekolt w pieprznych dowcipach. P. nie ustępowała im pola i po chwili taki wynudniały cynik chował się w innej sali. Była głośna. I nie znosiła sprzeciwu. Musiała dominować, dlatego szukała w krzykliwej gawiedzi swojego przeciwieństwa. Wyznawcy, posłusznego poleceniom. Kogoś, kto zrozumie bez słów, kto będzie kroczył za nią jak cień. Kogoś, kto jest w ciągłym pogotowiu i czeka na sygnał do działania. Kiedy powie: impreza, narzuci kurtkę i bez słowa będzie czekał pod klubem. Kiedy powie: drink w parku, zostawi gawiedź i przytuli się do drzewa. A kiedy powie: zostaw, na jakiś czas pozwoli jej odejść. Chciała mieć, posiadać kogoś, kto będzie nosił mentalną obrożę.