niedziela, 10 kwietnia 2011

Łajza part VII

To było szóstego dnia. Siódmego po otrzymaniu ostatniego maila, chuda, zakrwawiona istota wstała na nowo, słaniając się jeszcze, ale stąpając po posadzce pewniej. W stłuczonych resztkach lustra zobaczyła zaskakująco spokojne spojrzenie. Oczy wprost paliły się do spotkania z rzeczywistością. Z nowonarodzoną rzeczywistością. Uśmiech poszerzał w swojej poświacie całą drapieżność nowej istoty. Teraz ona była myśliwą. Wyprężoną do ataku. Stanęła więc prosto i dokonała metamorfozy w łaziebnej przestrzeni. Ależ była inna. Inna niż P. Inna niż swoje poprzednie wcielenie. Tak, tak może je nazwać. To była egzystencja, która teraz wzniosła się na wyższy wymiar poznania. Jeszcze nie może mówić o sobie w pełni pierwszej osoby, pełni nowej tożsamości. Czeka, aż ktoś nowy jej ją nada. Jest jeszcze pół-egzystencją, wyrównującą pewne rachunki. Teraz musi sobie przywrócić pamięć. Odtwarza więc korespondencję mailową z dawną przyjaciółką, zapisaną w folderze: P

<p>, Sent: March, 7, 12.18

Przyjmijmy wersję czasu zatrzymanego. Nie ma jutro, nie ma wczoraj. U nas dzieje się tylko dzisiaj. I w tym wiecznym dzisiaj chcę, żebyśmy stworzyły spisek. Naszą małą intrygę.

Chcę z tobą odkryć pewne miejsca, chcę ci je pokazać. Chcę, żebyś poczuła sobą świętość. I oddanie. Adonai i mentalne fellatio. Zgadzasz się??

P.

A potem od razu:

<p>, Sent: March, 10, 23.35

Jestem gotowa dać ci pierwszą lekcję. Chcę, byś była moim odbiciem. Ale ze mną nie jest łatwo. Nie uznaję poddaństwa. Musisz mnie kochać. Ale i wiedzieć, kiedy nienawidzę. I kiedy chcę spokoju. Naucz się mojej zmienności. A ja nauczę się ciebie. Spotkajmy się u mnie.

P.

Co napisała? Odkrywa po chwili swój mail, uśmiecha się lekko do swojego odbicia w ekranie. Blizny. Blizny.

<t>, Sent: March,11, 1.23

Będę u ciebie, rozumiem, że pora nieważna. Mnie też trzeba oswoić. Ale uczniem jestem doskonałym. Może i ja ci coś pokażę. Chcę przyjaźni. Prawdziwej przyjaźni, takiej do końca, bo nie uznaję kompromisów. I chcę wejść na inny poziom, jak opowiadałaś. Nie chcę być już w zawieszeniu. Pokaż mi to, co pozwala się wznieść ponad to, co skrywa miasto.

Twoja T.

Pamięta te dni. Zmysły układały pieśni. W drenach czuła całą sobą przyjemne pulsowanie. Informacje widziane i słyszane w radiu nie były już tylko czczymi komunikatami. Nabierały specjalnego znaczenia. Wszędzie słyszała, że to ważny dzień. Przełom za przełomem, wydawało jej się nawet, że słyszy w radiu głos P. czytający do niej wiadomość: przyjdź do mnie. Czas na prawdziwą przyjaźń. To Twoja ewangelia. Ciało T. zanotowało zatem, że P. ma dla świata jakąś doskonałą misję. I że ona ma być jej częścią.

Świat, jaki pokazywała jej przyjaciółka przy każdym włóczeniu się, nie był prosty i wykalkulowany. Był światem pełnym niedopowiedzeń i tajemnic. A przede wszystkim, miał ukryte świątynie. Świątynie, w których każdy, kto miał potrzebę świętości w wymiarze intelektualnym, mógł ją zaspokoić. Mógł nagle poczuć się wolnym. O tym pisała w mailu do niej. I nazajutrz P. pokazała jej takie miejsca. - Popatrz - mówiła, czy Ci ludzie nie są czymś owładnięci? Czy to nie jest poza słowami?

T. wiedziała, że P. prowadzi z nią grę w mieście. Grę umowną, spontaniczną, bez określonych zasad. Miała poznać miasto od strony mrocznej, szorstkiej i porowatej. P. kolejno odsłaniała przed nią jego tajemnice, których wspólnym mianownikiem był: ruch, dźwięk i niezwykłość. Czasem była to niezwykłość schowana pod płaszczem codzienności, czasem logiką P. w wyborze miejsc gry kierował impuls uczuć. T. uczyła się do miasta uczuć, miała zakochiwać się w mieście przy każdej wizycie w wybranych przez P. świątyniach.

Na początku poszły na giełdę. Laski z poliestru, w zabłoconych nocnymi uciechami, rozklekotanych botkach, z nieświeżym spojrzeniem i zabójczym oddechem marijuany zmieszanej z tanim koktajlem waniliopodobnym, dotarły do świątyni luksusu. Srebrne portyki, obracające się z szybkością hossy w jej szczytowym momencie, wmieszały je w tłum biało-czarnych, ewentualnie biało-różowo-blu boyów, z ewidentnym pobudzeniem psycho-ruchowym. Mówili jakimś dziwnym, tajemnym językiem i patrzyli w magiczny, czarny ekran z nieustannie zmieniającymi się wykresami.

-To jest ewangelia naszych czasów. Te liczby nic nie znaczą, one się co dzień zmieniają – mówiła P.

-Jak można im wierzyć -wątpiła ta druga.

P. roześmiała się, pokazując jak zwykle kształtne siekacze.

-To numerologia. Liczą się nawet setne, tysięczne. I niewidzialnie się mnożą. Popatrz. Tu są wykresy liniowe wszystkich giełd świata. To najciekawszy seans filmowy. Szkoda, że nie rozdają popcornu. Kursy walut. Aż mi się widzi cinkciarz ze zwitkiem banknotów, stojący pod kantorem. Byłby tu atrakcją. Bo oni mają te swoje niewidzialne mikro-wahania i te swoje liczby zamknięte w szklanym ekranie. I wiercą się wokół niego, szukają objawienia. A może powinien stanąć cwaniaczek spod kantoru i ich wszystkich wykurzyć, porywając ich fałszywą walutą krajów zrzeszonych i niezrzeszonych? - P. pokazuje ze znawstwem figury na wykresach. Wirują kolory, liczby przesuwają się w matrycy i wzburzają kolejne wykresy. Z takimi wydrukowanymi wykresami wychodzą z biało-czarni z jednych drzwi pod tablicą, by zaraz wejść do drugich. Potem znów wracają. Jak w mrowisku. Praca biało-czarnych mrówek wre.

P. przysiada i wygląda na to, że medytuje. Zamyka oczy i każe poczuć T. pulsowanie tej przestrzeni. Tupot nóg, dźwięk fruwającego w rękach papieru, głosy i okrzyki, a przede wszystkim takie miarowe skupienie, wylewające się z ekranu. On jest tutaj bogiem i bez wątpienia jest jedynym stałym w swojej zmienności, elementem tej świątyni. Jest niewzruszony nawet wtedy, gdy biało-czarni wyznawcy wątpią i wyprzedają swoje niewidzialne papiery, gdy łapią się za czoła, gdy ze spuszczoną głową myślą o spokojnej emeryturze, która po pewnych niefortunnych ruchach, spokojnym, majestatycznym krokiem jak przystało na stateczną panią, macha im ich teczką na pożegnanie, pokazując język.

P i T. uśmiechają się do siebie po otwarciu oczu. P. powoli wstaje z kucek.

-Żydzi mają swoje święto opróżniania kieszeni nad rzeką. Tu ci czarno-biali maklerzy i maklerki też powinni zacząć dzień od opróżniania kieszeni. Wtedy ich trafność przewidywań by wzrosła. I byliby pełniejsi w swojej wierze.

-Wiem P. Ale ja mam dosyć. Kręci mi się w głowie od tego wirowania liczb. Świątynia kipi od sztucznego, robotycznego tempa jej wyznawców.

Stoi gdzieś między holem, a ekranem i brudzi nagle kryształową posadzkę koktajlem, zostawiając plamę. Trzewia pracują pulsacyjnie w rytm przechodzących biało-czarnych fal. A czarny punkt z okrągłym, czerwonym elementem wyrastającym z uniformu, jak pryszcz na wielkiej, czarnej górze, zwężającej się łagodnie w swoich wyższych partiach, zbliża się z prędkością lecącej kuli.

-To strażnik- dodaje wesoło P i już jej nie ma w pobliżu.

Zabawne, przypomina sobie chuda T., malując oczy po włożeniu obcisłej bluzki i nałożeniu kombinezonu. Zaplątała się w srebrny portyk, by po chwili, z szybkością pocisku wyrzuconego z procy, pofrunąć do stóp P. To była właśnie ta chwila. Chwila poddania. Islam.

-Jestem zdana na ciebie P. z Tobą będę już wszędzie podążać. Prowadź mnie do kolejnej świątyni – powiedziała wtedy z miłością. P. śmiejąc się coraz bardziej, schyliła się do niej, gładząc ją po zaflegmiałej twarzy. Parsknęła wesoło:

-Mam dla ciebie niespodziankę.

I jej chichot długo prowadził je przez miasto.

Skręciły wąwozami ulic, wijącymi się wzdłuż wielkiej alei. Aleja kipiała od kolorów i świateł. Pełno sklepów, butików, aptek. Ale to jeszcze nie to. Weszły w podwórka, zeszły w dół schodkami prowadzącymi do nasypu. Szły uważnie zabłoconym traktem po wzniesieniu, by dojść do tunelu. -Teraz poczujesz się jak w obozie koncentracyjnym dla podróżnych, którzy, znalazłszy się tu, tracą orientację i nie wiedzą, gdzie dotrą – powiedziała poetycko, nietypowo staroświecko jak na nią. -Stawiaj uważnie krok po kroku, bo możesz natknąć się na szczura. To miejsce sprawdza Twój strach. Wyostrz słuch. Jeśli się zagapisz, nadjedzie pociąg. Nie ma jak uskoczyć. Na pewnym odcinku tunelu są tylko ściany i dwa tory, każdy w oddzielnym rozgałęzieniu tunelu.

Wizualizacja: Idą w przygnębiających ciemnościach. T. czuje, że to sen, który zawładnął rzeczywistością. Stąpa z każdym krokiem pewniej, bardziej miękko, ale jej kolana się trzęsą.

-Boisz się - słyszy echo P.

Próbuje jej dosięgnąć. Nigdzie jej nie ma. Nagle wyłania się kilka kroków przede nią. Patrzy z przymrużeniem oczu. W jej oczach odbija się światło. Światło, które poszerza jej źrenice. P. przypomina teraz demona, który próbuje wzlecieć. Podnosi ręce. Staje w rozkroku i wydyma powietrze po wzięciu głębokiego oddechu. Jeszcze nic nie słychać. Tył ciała T. za to jaśnieje i już wie, że P. nie dokonała cudu przemienienia, a jej stan to nie sen. Żelazny wehikuł pełen podróżnych zamierza je pochłonąć.

-Skacz! - Woła P.

Łatwo jej to powiedzieć. Nogi T przywarły do spróchniałych szyn jak te mury tunelu, w których gdzieniegdzie są tylko dziury i uskoki. P. znika w zagłębieniu. Oszalałe nogi gnają T. na oślep, przewraca się. Albo ma wrażenie, że leci.

- Dużo siły kosztuje mnie myślenie za ciebie – słyszy - na szczęście jesteś przezroczysta. Transparentna. Niegroźna w swoim wtapianiu się w tło. Od dziś będziesz moją T. transparentną stroną egzystencji.

Ciszę przeszywa wysokotonowy, wyjący szum. Wciąga jak wir. AAAAAA, ich gardła rezonują razem z nim. To właśnie świątynia strachu. Stapiają się z tym wielkim, nadludzkim podmuchem powietrza. T. zamyka oczy i czeka. Turkot szyn się kończy, migają tylko dwa czerwone światła oddalającego się pociągu. Ciekawe, dokąd jadą ci pasażerowie. A właściwie, świecące w jarzeniowym świetle istoty, które nie wiedzą o ich istnieniu.

Bo co sobie może myśleć taka istota? Tylko jeśliby im się nie udało, wehikuł zatrząsłby się, pokiwał, ale najpewniej pojechałby dalej. A może nie, wysiadłby konduktor zobaczyć, co leży na torach. Jasne punkty pociągu zapełniłyby się wszystkimi istotami, jakie zdołają dopchać się do okien. Pewnie bałyby się wyjść do ciemnej, niegościnnej paszczy tunelu. Lizak konduktora zwisałby bezwładnie u pasa. Ten zaklinacz żelaznego wehikułu doczłapałby się wściekły, a może struchlały, do czoła pociągu. Nie, do trzeciego wagonu, który by wygięło w prawo. Kucnąłby, kazał poświecić latarką swojemu pomocnikowi i odkryłby resztki. Sensacyjne, bo dopiero wtedy T. nabrałaby znaczenia w tym wydarzeniu. Nastąpiłby postój, podczas którego istoty nabrałyby także realnego wymiaru i po kolei wytaczaliby się na tory zdezorientowani podróżni. Pani z dzieckiem, które zaczęłoby płakać. Żołnierz jadący z przepustki, który bardzo chciałby pomóc konduktorowi. Do tego ślepego tunelu nie mogłaby wjechać straż pożarna, więc pasażerowie czekaliby, coraz bardziej niecierpliwi. Facet z wąsem, podróżujący w towarzystwie ciemnej aktówki z aktami tajnymi, jak czarna skrzynka prezydenta USA. Dzwoniłby ze swoich dwóch komórek, że to skandal, żeby ktoś zabijał się w jego pociągu. On dojedzie teraz na konferencję! Starsza Pani w mocno natapirowanej fryzurze i zwiędłym spojrzeniu, Lady Dewotia z zapasem kanapek na długą podróż, odmawiałaby różaniec. Oni wszyscy nabraliby znaczenia. Sami siebie nawzajem postrzegaliby jako jednostki, z którymi można się czymś podzielić. Byliby towarzyszami niedoli. A tak? Są tylko jasnymi plamami w ciemnym pociągu, sunącym miarowo z prędkością, na jaką pozwala przestarzała aparatura w gąsienicowej lokomotywie.

Tak rzadko następuje taki czas, kiedy nabieramy prawdziwego znaczenia – dochodzi teraz do umalowanej i gotowej do wyjścia dziewczyny. Te jasne punkty często dopiero u schyłku wejścia w ostateczną jasność, spopielenie, widzą, że prowadziły życie zapamiętałego robota o ustalonym algorytmie działania. Może więc błogosławieństwem dla nich byłaby czyjaś ofiara, wypadek, choroba? Najgorsze, że nikt nie chce być chory, nikt nie chce dojść do punktu granicznego. Poczuć się mały, nijaki, bezużyteczny. Nikt nie chce stoczyć się na dno. Poznać swój własny kres. Wolą rozpłynąć się w próżni. Mignąć, jak ten pociąg w tunelu. Czyja więc to miała być świątynia, jeśli nie naszej przyjaźni. Tu tylko my definiowałyśmy siebie: ja wobec niej i ona wobec mnie. W tej ciszy, przetkanej mignięciem istot, zamkniętych w żelastwie.

-Tylko my mamy tu swój patos- mówiła P.
Wtedy te słowa płynęły przeze mnie. Miałam swoją mistykę, i była nią cisza, wypełniona nią – chuda spogląda na siebie ze łzami w oczach.