niedziela, 29 marca 2009

Monolog w publikacji amerykańskiej


20080217-TeaPotOnRail
Image by *Grant* via Flickr


A jednak udało się. Czekałam 8 miesięcy na odzew organizacji, dla której napisałam monolog. W końcu napisali, że włączą opowieść o kobiecie, która dokonywała aborcji i oddała swoje dziecko innej rodzinie, w zasadzie "udostępniając" ciążę bezdzietnemu małżeństwu.

Monolog pisałam po angielsku, w ciągu jednej nocy i nie myślałam, że treść może być na tyle bezbłędna i ciekawa, że zostanie opublikowana w antologii :)

Ale do rzeczy: napisałam na konkurs organizacji kobiecej, która ogłosiła projekt: monolog matka-córka: www.womenplaywrights.org. Monolog nosi tytuł: Cup of tea(rs)i jest w zasadzie skargą niezrealizowanej, upadłej kobiety do córki, która jej poszukuje. Matka jednak nie chce jej znać. Twierdzi, że skoro córka przez 30 lat jej nie znała, nie powinna szukać kontaktu. Monolog jest czasem w formie listu, czasem w formie pijackiego bełkotu. A czasem szlochu-ironii. Tyle :)
Reblog this post [with Zemanta]

wtorek, 10 marca 2009

OLD STORIES - Zapach rokoko part 3

Kiedy w moją babcie wstępuje ten duch walki i duch krzywdy wobec ducha bratowej, której naturalnie w otoczeniu na wyciągnięcie pazura nie ma, babcia zaczyna litanię przekleństw, seans spirytystyczny, który mógłby rzeczywiście wybudzić ją z grobu, gdyby babcia miała zdolności mediumiczne. Moja babcia odczuwa perwersyjną rozkosz w wyzywaniu i wymyślaniu określeń na tamtą kobietę. W języku mojej babci ta kobieta urasta do rangi symbolu, do rangi nad-kobiety. Staje się koszmarem, przekleństwem, żmiją, która kąsa umysł babci i czyni ją niezdolną do dawania i cieszenia się ze spotkań z rodziną. Wtedy też makijaż, pielęgnacja przestają mieć sens. Lwica nie potrzebuje ozdób, tak jak nie potrzebuje ich do pracy rytualnej przy przygotowywaniu posiłku. Grymas na jej twarzy, spojrzenie rzucające iskry nie potrzebują otoczki kolorowych snów. Mają być spojrzeniem dziewczynki w „Egzorcyście”, sugestywnym odbiciem horroru, jaki przeżywa ta kochana staruszka w sobie samej. Staruszka staje się potworem.

[caption id="attachment_73" align="alignleft" width="500"]Rokoko part 4 fot. HILDA Rokoko part 4 fot. HILDA[/caption]

Sesja analityczna gróźb może trwać i trwać. Przeszkadzanie w niej, tak jak krzątanie się po kuchni, kiedy staruszka-westalka gotuje obiad, jest nietaktem. Zresztą tylko ten, kto nie ma zdolności przystosowawczych, wchodzi w paradę zranionej lwicy. Kuchnia jest jej klatką, w której lepiej ją trzymać, aniżeli pozwolić uciec w takim stanie. Różnica polega na tym, że nie ma tutaj przynęty, mięsa na kiju, który uspokaja rozjuszone zwierze. Czasem tylko kojący głos spikera radiowego oddala staruszkę-lwicę od zamierzenia zrealizowania którejś z inwektyw i użycia narzędzi kuchennych w innym, niż przeznaczone w warunkach pokoju, celów. Bo kiedy trwa wojna w staruszce, lepiej podsłuchiwać ukradkiem, aby w razie czego odwrócić heroicznie bieg wydarzeń, niż zostawić ją samą sobie. Tego robić po żadnym pozorem nie wolno.

Można za to sobie wyobrazić, że jest się Indianinem tropiącym zwierzynę i skradającym się, by bezgłośnie ją poddusić. My dusimy konflikt, wojnę w człowieku, beznadziejnie wylewającą się na przestrzenie życia, które wcale nie muszą być zatrute. Słuchamy więc zgrzytu ścian ze swoich pokoi, by interweniować po cichu, pokazując staruszce nasze osiągnięcia szkolne, dając laurkę albo wkraczając do kuchni znienacka, w celu podgłośnienia dobrego kawałka w radiu albo ciekawej dyskusji. Takie indiańskie sztuczki mają szansę powodzenia, ale najskuteczniejsze jest podsunięcie przynęty w postaci zwierząt. Kot lub pies, tak bezbronne i czyste w swoich emocjach, koją ranę i natychmiast ją na jakiś czas zabliźniają. Ale trzeba je zmusić do zostania z babcią, choć wyczuwają, że jest ona w szczególnym, profetycznym stanie i zwykle uciekają z podwiniętym ogonem. Więc im też trzeba zostawić przynętę. Poświęcić kawałek najlepszej wędliny, baleronu, parówki i tego, co staruszka, będąc lwicą jeszcze nie tak rozjuszoną, pieczołowicie i w widocznym miejscu ułożyła w pojemnym gardle lodówki.

poniedziałek, 2 marca 2009

OLD STORIES - Zapach Rokoko Part 2

Taka właśnie jest moja babcia. Taką ją przynajmniej chcę pamiętać, widząc przed oczyma siebie kilkuletnią, z kogutkami na głowie, figlarnym spojrzeniem jeszcze niewinnego, nieokreślonego płciowo adgrogyne w za dużych spodniach koloru bordo z naszytym serduszkiem. Widzę siebie i ją, kiedy zaglądałam ukradkiem przez szparę w drzwiach łazienki, patrząc, jak moja najbliższa staruszka trwożnie rozgląda się na wszystkie strony, nim namaści się olejkami młodości i nim nie wskrzesi swojej urody. Widzę ją, jak ustawia się tyłem do drzwi, aby w razie czego zasłonić swoim ciałem niecne wybryki upiększające. Choć gdyby babcia wiedziała, że jej córka wie i wcale jej to nie denerwuje. No, może jeśli wyleje kolejny flakon drogich perfum albo kiedy zbije krem wart kilkaset złotych, czyli pół emerytury, wtedy córka, niebawem także dołączająca do grona staruszek bardziej poprawiających czas niż idących z nim pod rękę, pewnie wypomni podczas kolejnego wyczerpującego obiadu, mamo, znów mama nabroiła, tak nie można. I babcia będzie wtedy zmieniać temat, kluczyć, gotowa nawet wyjawić starannie skrywaną tajemnicę, dla kogo i czego tworzy swój eliksir. Dlatego zawsze najlepiej było mojej babci i reszcie znajomych staruszek kupować, nawet bezokazyjnie, flakon nie najgorszych, ale i nie najdroższych perfum i wód toaletowych, obowiązkowo w odcieniach bursztynu i różu, obowiązkowo o zapachu uwodzenia, obowiązkowo na wieczór. Choć moja babcia jest bystrym obserwatorem rzeczywistości i wie, że takie ciężkie krople tylko dodają lat i ostatnio wybiera zapachy sportowe. Może dlatego, że dużo pracuje dla córki i ciągłe chodzenie po supermarketach wyrobiło w niej kondycję i ducha sportswoman?

[caption id="attachment_39" align="aligncenter" width="400"]Wszedzie i nigdzie Wszedzie i nigdzie[/caption]

A może po prostu wie, czym pachną młodsze kobiety – takie, które nie muszą dokładać żadnych starań do powiedzenia światu: bierz mnie całą? I tak jest awangardowa, zawsze na czasie, bo uważnie śledzi wskazówki zawarte w telewizji, w swoich pisemkach z krzyżówkami i w najbliższym otoczeniu. Gdyby nie była tą, którą jest, pewnie projektowałaby odzież i szyła odlotowe ciuchy. Zawsze widzę ją w kolorach, często nie korespondujących, broń boże nie stonowanych, a kontrastujących. A więc: czerwona szminka do zielonego swetra, białej połyskliwej kredki do powiek, przekładanej szarymi spodniami, czarną torbą i brązowymi butami. Do tego bordowy płaszcz z połyskliwymi guzikami z masy perłowej, bo babcia lubi przerabiać rzeczy dane i chodzi na pogaduszki do znajomego krawca „na pięterko” przy okazji przerabiając to i owo, aby pasowało i zadawało szyku jak zbroja wojenna gotowego do szturmu husarza. Bo moja babcia, jak tylko ubierze się kompletnie, przypomina najeżonego żołnierza ciężkozbrojnego, opatulonego szczelnie ostrym w dotyku, szarym futrem, przywiezionym ongiś, za dobrych lat, z Kraju Rad. To futro, synonim zamożności kiedyś, a przejrzałości dziś, jest zimowym, nieodłącznym towarzyszem jej przechadzek po parku, jej randek z panami i wizyt u koleżanek. To futro – forteca sprawia, że babci jest więcej i ma ona jakąś niesamowitą poświatę władzy. Chyba to wykorzystuje, bo w swojej wyobraźni słyszę jeszcze jej pomstowanie od progu, że coś znowu podrożało, dla patosu sytuacji okraszane podniesionym głosem i ręką uniesioną z palcem wskazującym na mnie: bo ja biorę udział w spisku podnoszenia cen, jestem poniekąd niemiłą sprzedawczynią w sklepie, drobnym kieszonkowcem, łążącym za babcią między półkami, jestem zepsutą wędliną, kupioną przez nią poprzedniego dnia i zawiezioną w ciężkiej siacie do domu córki. Moja babcia wygraża w swoim futrze tak sugestywnie, że kiedy jestem mała, pozwalam swoim łzom oddać babci sprawiedliwość, a kiedy jestem większa i już się babci w futrze nie boję, zaczynam zdejmować z siebie winę sprzedawczyń i wędlin, że są takie, jakie są.

Babcia w szarym pancerzu ma jeszcze jedną zadrę. Wietrzy, czy na horyzoncie nie ma jej bratowej. Kiedy jej szósty zmysł zanotuje jej obecność, od razu przystępuje do ataku. Futro się najeża, babcia zdejmuje swój zielony beret-hełm, bo tak łatwiej zlokalizować przeciwniczkę. Biada temu, kto stanie wówczas na drodze rozsierdzonej babci, która zresztą babcię przypomina połowicznie, a połowicznie jest teraz rozjuszoną lwicą, gotową podrapać pazurami koloru herbacianych róż aż do krwi. Poharatać, popędzić i przegnać. Jej bratowa jest złym duchem babci, istotą, która nie daje jej żyć – cieniem, przywiązanym do jej stóp, od którego ta wojowniczka dobra rodzinnego nie potrafi się uwolnić. Jest drugą, skrywaną latami namiętnością, drugim ja tej zacnej i szanowanej kobiety, która nie potrafi się z nią pogodzić. Przecież nie da się całymi latami służyć ludziom radą, pomocą i zjawiać się na każde skinienie. Tak jak nie da się być do końca dobrym. Dobro i zło to wymysły, zainstalowane jak pretensjonalny katalog na twardym dysku, którego nie można usunąć, a trzeba z niego korzystać. Nie żeby był nieprzydatny – ale jest sztuczny. Wydarzenia mają to do siebie, że nie dają się jednoznacznie określić i nawet nie człowiek je sobie wybiera, jakie będą. One zawsze mają dwa scenariusze, zawsze mają swoje suspensy, wydobywające na światło dzienne konflikty i skrywane myśli. I to nieoczekiwana zmiana w scenariuszu warunkuje wybór człowieka, zmienia jego zachowanie, nastawia na określoną częstotliwość. A katalog? On sobie po prostu jest, zapełniony plikami wydarzeń, karteluszkami jak pewnie wolałaby moja babcia, które niewiele znaczą, nic nie wskazują. W zależności od interpretacji z tego katalogu posortowanych doświadczeń życiowych wysuwa się karteczka: uwaga: zło. I to ta karteczka dopiero pieczętuje wydarzenie.