sobota, 24 listopada 2012

LAJZA part XIII

Skakała ze schodka na schodek jak mała dziewczynka. Raz, dwa, trzy. Kolana strzykają, pękają strupy. Znów stygmatyzuje. A P. patrzy przez wizjer. Tak, stoi w drzwiach i póki nie zniknie za kimś cień z klatki, obserwuje, czy T. się przypadkiem nie odegra jakimś niewłaściwym ruchem. Ma to z dzieciństwa, jak się kiedyś chwaliła, kiedy podglądała rodziców, jak się kochali, kłócili i poniewierali. Stała za zasłonką, lichym przepierzeniem. I jej oczy mrużyły się w niemym pochłanianiu chwil im wykradzionych. -Zawsze chcę mieć poczucie kontroli - powtarzała, kiedy wychodziły kiedyś z klubu, nieco chwiejnie stawiając kroki po jeszcze bardziej niż zwykle nierównym chodniku. Voyeryzm to jej specjalność i zresztą wołała T. raz, aby i ona popatrzyła. Aby nasyciła się cudzym upojeniem. Albo cudzym nieszczęściem.

Na przykład: odwróciła oczy, kiedy widziała, jak dziecko przejeżdża samochód. A P. popędziła jako jedna z pierwszych. Teraz sobie to przypomniała, porządkując pocztę. P. stanęła w szeregu, mierząc rozmiary wypadku. -Jak on pięknie umarł. Tak wymiarowo się posypał, jak manekin - udawała, że jej się to przydarza. -Tak wyglądał Piotr Curie przejechany przez dorożkę. O, tu ręka, tu noga. Tak samo, jak teraz to...

Gdyby P. mogła, patrzyłaby na świat przez panopticum. Jeśliby świat zmierzał w stronę kolektywizmu i jedności grupy, ona zbudowałaby machinę odosobnienia. Komorę absorbującą, ale nie deprywacyjną. Ona musi wiedzieć. Musi widzieć, co się dzieje. Chce się czymś zaspokajać. Pewnie byłaby to miniatura jej toalety z lustrem, bo musi na siebie patrzeć. Nie w kategoriach rozliczeń i spoglądania na siebie w geście niechcianej przyzwoitości. To zbyt oczywiste. Misteria orgazmu trzeba oglądać, by podziwiać. W kapsule więc zamknęłaby środki odurzenia, łóżko i przenośną cukiernię z czekoladą na gorąco. I nie wychodziłaby ze swojego królestwa. Może wyciągałaby rękę po dostawę łakoci. One sypałyby się jej prosto do buzi i po tej fontannie energii dalej byłaby gotowa szukać natchnienia dla swojego bycia. Jestem, kiedy patrzę. Jestem, kiedy podglądam. Gdyby miała więcej siły na prezentację siebie w innym świetle, mogłaby zostać dziennikarką. Takich wszędobylskich natrętów ciągle poszukują do jakiejś redakcji. Mogłaby pisać o gwiazdkach, które tańczą, śpiewają, śpią ze sobą i jedzą sobie wzajemnie z dzióbków. Albo kopią doły. Byłaby wprost rewelacyjna jako śledcza. Przekręty, kalumnie, zbrodnie. Czyta o nich w tych swoich kryminałach. Element zbrodni plus sława i władza pasjonują wszystkich. A ci, co się do nich nie przyznają, też w skrytości chcieliby być na świeczniku. Czy nie jest tak? W każdym razie ona w swojej kapsule wyglądałaby pewnie jak Victoria Abril w „Kice”. Opancerzona, sterylnie wymuskana, zaopatrzona w wielkie lunety i lornety. Patrzyłaby na ludzi, siedząc w swojej loży. I szydziłaby.

Wracamy do przeszłości. T. próbuje skakać na obolałych nogach. Jedna przecznica jeszcze równo idzie. Z drugą ma poważne trudności. Płyty chodnikowe się piętrzą, jakby miały się rozstąpić. Już kiedyś coś takiego przeżyła. W starej dzielnicy, podczas jednej z niekończących się ulew, płyty pływały pod krokami. Rozsuwały się, a kiedy ona chciała poznać przyczynę tego niezwykłego poruszenia, nie mogła wybadać podłoża. Jakby nie istniało, a płyty lewitowały! Właściwie podobnie działo się teraz. Tylko przyczyna była znowu w niej. Kolana uginały jakby były nasmarowane oliwą, nie pozwalając na płynne ruchy. Czy Pani pomóc? Usłyszała nawet od starszej Pani, szczerzącej się w przymilnym, tak zwanym życzliwym uśmiechu. A ona, tak samo jak P., nienawidzi „życzliwości”. Kiedy ktoś pisze lub mówi: „życzliwy”, oznacza to kolaboranta, donosiciela, starą wygę. Odprawiła więc starowinę szczerząc się z równie życzliwym uśmiechem, że najwyżej się połamie, ale nie potrzebuje pomocy. Niech lepiej uważa na światłach. P. ją natchnęła do tego ruchu. Byłaby ze niej dumna. A starsza Pani zaczęła jęczeć i buczeć, wylewając potoki śliny.

-Jaka pyskata gnojówa! Jak śmie coś takiego mówić starszej kobiecie! A połam se te kolana na amen! Połam nogi, niech Cię powykręca!

Ot, taka wylewność się z Pani wypluła. T. zmiękła do szczętu i już pokorniej stawiała kroki. Ta P. Musi jej być żal przyjaciółki. Bo wypuściła ją na pastwę niekochanego świata, samą i nakrapiającą bruk deptaku kwiecistymi plamami. P. pozwoliła T. wtopić się w przykrą i przestymulowaną doznaniami masę, w najlepszym przypadku spoczywająca w ogródkach kawowych. Leniwie, byle popatrzeć na gawiedź i pokazać się.

Właśnie widzi jakąś energicznie poruszającą się ruchem wahadłowym, szczupłą rękę. Potem z przestrzeni knajpy i szarych murów wyrysowuje się twarz. Blada, chuda, z zapadniętymi policzkami i nierównym zarostem po bokach, które chyba udawały bokobrody. Wąskie, nieco wykrzywione usta, jakby właściciel ciągle grymasił przy jedzeniu, próbują się nieudolnie uśmiechać. Wreszcie rysują się oczy. Kompletnie bez wyrazu. Szklane, miałkie. Haaaalo! No chodź tutaj! Zapraszam! Niby kordialnie ją przywołuje. Znowu coś? Przecież nic nie ma do powiedzenia o P. i tamtym wieczorze, kiedy tańczyli ze sobą. Ale podchodzi. Może zasłuży na łyk kunsztownie przygotowanego cappuccino w trendy knajpie?

-Siadaj – słyszy od właściciela, jak się okazuje, przynajmniej ładnych zębów. Napijesz się kawy?  Co zrobiłaby P. na jej miejscu – zastanawia się, przyglądając się zębom chudzielca. Jego pytania stają się męczące. -Telefon? Jakiś mail? Kim jest Twoja koleżanka? Będzie w sobotę? Na każde pytanie T. spuszcza oczy. Nieśmiałość dobrze jej wychodzi, ćwiczyła to z P. przy każdej okazji. Udaje, że rozmowa smakuje jej na równi z mlecznym, przesłodzonym napojem. Właściwie przez cała rozmowę miesza zawartość kartonowego kubka, jakby czuła się zakłopotana. Świdrujący bezosobowy twór przed nią uśmiecha się szerzej.

-Tajemnica? No to przynajmniej powiedz, jak ma na imię!

-Na imię ma Kawa – T. cedzi po wypiciu części płynu, który ląduje na spodniach absztyfikanta. Tak smakuje zazdrość.

Nawet nie udawała, że będzie P. strzec przed natrętami. P. to zainicjowała i dlatego ich układ miał sens. Gdyby o tym incydencie wiedziała, byłaby wdzięczna i pozwoliła wrócić do siebie. Byłoby jak dawniej. Znowu razem - teraz, z perspektywy swojego wyjścia do klubu, T. robi się sentymentalna - bo dawniej byłoby tak: nieprzyjemny twór spotkany przy stoliku kawiarnianym miałby dwa wyjścia. Albo próbowałby się poskarżyć P., przy całkowitej jej aprobacie i przepraszającym wzroku, albo udawałby, że ich obu nie dostrzega. Czyli panowałby doskonały spokój na ich wodach.

poniedziałek, 5 listopada 2012

LAJZA part. XII

A potem było już tylko szybciej, mocniej. Każdy dzień był dla niej razem, dawanym z całej siły na gołą skórę. Ostatniego dnia siedziała w jej domu, nabitym ćwiekami i szpilkami i płakała. Czuła, jak kiedyś mawiała P., swoje jestestwo całą dupą. Rozdrapała strupy, żeby P. widziała, że ją zraniła i upokorzyła. Krew nakapała na podłogę. Niech P. ściera, co narobiła. Więc T. siadła w szafie przyjaciółki, jak mała dziewczynka, co nabroiła i chroni się, by nie być widzianą, a znalezioną. Wdycha zapach jej ubrań. I poci się tą relacją. Bo nie wiedzieć, dlaczego dalej się to wszystko ciągnie. Bez ostateczności, takie niekształtne.
-Widzisz, mam teraz powód, by oryginalnie się stoczyć - zapach perfum, wylanych na sukienki, spodnie i tony chust, jakimi P. się otula, usypia ją i zostawia w osobliwym letargu. Raz, dwa, trzy – już nie iskrzy - liczy na głos. Powinna już wyjść -cztery, Pięć - czuję niechęć. Sześć, Siedem, Osiem -zapadam się. Dziewięć, dziesięć - widzę siódmą pieczęć.

W tej czeluści wszystkiego jest więcej. Jakby wpadła w szczelinę świata, gdzieś na pustkowiu, rodzącym nagle tysiące myśli i tysiące rozwiązań. Pełen wgląd w przeszłość i teraźniejszość. Jak w filmie „Fando i Lis”, kiedy bohater porzuca swoją ułomną ukochaną, tak naprawdę będąc z nią nierozdzielny. I im bardziej jest o tym przeświadczony, tym mocnej ją rani. Aż do agonii. Tak samo jest między nimi. Porzucenie-oddanie, separacja-zjednoczenie. Im więcej w P. okrucieństwa, tym więcej w T. tolerancji na zachowania przyjaciółki.

Zresztą w ostatnich ich momentach P. zdołała z siebie wykrzesać tylko zimno, obojętność. Kiedy zobaczyła rozmazane ślady krwi na podłodze, tylko wzruszyła ramionami:
-Przecież powiedziałam Ci, że lepiej, jak będziesz tu siedzieć i wydobrzejesz. A i tak nie można Cię zostawiać, bo sobie krzywdę zrobisz. I potem jeszcze, kiedy T. uchyliła ostrożnie drzwi szafy: -Najbezpieczniej jest zwykle w szafach. Otulisz się moim szalem i zapomnisz, że mnie nie ma. Kto by pomyślał, że stać cię na takie zachowania – i tymi słowy przekręca kluczyk drzwiczek, zamykając ją na dobre. - Idę, to była kontrola. Ale nie płacz. Nie będę długo zabawiać się w naprężoną do granic uwagi studentkę. I przyjdę z obiadem, ciao!
Trzask drzwi. Znów jej nie ma.

Tak się nie robi nawet własnemu cieniowi. Może tu i bezpiecznie. Ale słyszeć szemranie własnych myśli i nie móc uciec to najstraszniejsze rozwiązanie. Ostateczne rozwiązanie dla skołatanego mózgu. Wojna błyskawiczna komórek. Świst w uszach i bum!  Szafa to komora tłumiąca. Całkowita deprywacja zmyslow.

T. widziała więc w swojej grozie jakieś linki, jakieś pogmatwane oponki, jak się wiją i czernieją. W tej złowieszczej ciszy poczuła głuche butwienie wypalonych gałązek mentalnych. Głupiała w mgnieniu sekundy. Najpierw słyszała wszystkich sąsiadów P. Potem wydawało jej się, że mówi do niej jej własny żołądek. A potem widziała, jak jej mózg układa się w literę O. O jak obłęd.
-Gratuluję. Wygrała Pani wycieczkę autokarem prosto w przepaść! - mówiły jej wyolbrzymione i wyabstrahowane usta P., tkwiące w jej głowie jak na ironię, do dobicia. Czuła degradację rozszczepionych molekuł, memów, czy jak im tam. Brakowało jej powietrza. Szale nie były już ukochanymi maskotkami. Dusiły jak węże, dodatkowo zmniejszając możliwość manewru. Tak bardzo chciała wyjść. Wyjść. Wyjść! Wyyyjjjśśććć!

-Otrzymuje Pani od nas nagrodę: wycieczkę na kanapę. Smacznego - Woń spaghetti i wystudiowany na spikerkę tivi głos P. wydobywa T. z otępienia. Przecież tak niedawno pojechała z nią tramwajem, który je złączył w tę parszywą całość! A teraz jest dobrowolnym zakładnikiem. Ślepym na uwagi, niemo przywiązanym do nogi swojej Pani. P. otwiera drzwi swojej wielkiej szafy. I głaszcze ją po brodzie.
-Zasłużyłaś na obiad. Wiesz, nie chcę Cię krzywdzić. Coś się ze mną stało, że bawię się i eksperymentuje na tobie. Ale ty mi dajesz do tego pożywkę. Przyzwalasz, dajesz się prowadzić. A ja mam coraz mniej pomysłów i inwencji, jak urozmaicić eksperymenty. Wszystko mnie nudzi i idę dalej. Ty się jednak jak na złość sprawdzasz w każdym zadaniu, wprost nie mogę od Ciebie oderwać oczu. Jesteś w centrum mojej uwagi mimo tego, że mnie z tobą nie ma. I razem sobie tak orbitujemy, będąc de facto osobno. Ale mam wrażenie, nie, wiem, że mnie zniszczysz. Zemścisz się i nie będzie jak w powieściach, jakie cytowałyśmy. Hmm? Odpowiesz?

-Powieść. Życie to taka nieudana narracja, którą ktoś dopieszczał, a okazała się czczą grafomanią. Powieść potrzebuje jednak bohatera, jego dramatu i konfliktu. I co? Właśnie po to dzieje się to wszystko? Po co komu dramat, figle, eksperymenty? Żeby się zabawić? Żeby znaleźć swoją a-muzę i amuzowywać się do ostatku? - w końcu zdobyła się na odwagę i wystrzelała do P. te słowa.

A potem żuła spaghetti. Spaghetti z kiszką kiełbasy pośrodku.
-Kocham Cię – wymknęło się jej między jednym uderzeniem widelca o zęby, a drugim. Wymlaskała wyznanie. - Nie-nienawidzę – wróciła do zlizywania z talerza sosu bolońskiego.
Kątem oka widziała, że P. to wyznanie śmieszy. Ale śmiała się jakoś dziwnie. Inaczej. Jej kąciki drgały, jakby dostawała spazmu. Wszystko działo się bezgłośnie i kiedy ona, dla kurażu, zaczęła uśmiechać się najserdeczniej i najszczerzej, jak umiała, P. zaczęła płakać. -Co Ci jest – wymknęło się T. cicho. To było nie na miejscu. P. zanosiła się szlochem i odgoniła ją jak natrętną muchę. Odejdź. Spadaj. Wypierdalaj!!!

To był ten moment. Wypadła z ich rozgrywki. Za nią, jak z katapulty, wypadł jej plecak, po nim dwie zabłąkane książki, które pootwierały się na jakichś stronach. Tyle jej było w tej przyjaźni.