poniedziałek, 15 sierpnia 2011

ŁAJZA PART X

Na razie wloką się przez miasto. P. nie ma na twarzy wypisanej tęsknoty za domem. Zresztą, jest teraz gdzieś indziej. Mamrocząc, spogląda czasem z ironią w kierunku T.  Zerka rozgrzanymi oczami. T. patrzy na nią pytająco, jak zwykle w takich gierkach. Ciach, P. ucieka spojrzeniem. A może to ona, T. jest górą? Bo odkrywa się dla niej i jej intencje są czyste? P. znów patrzy na nią. Chuda T. stara się zrobić jak najjaśniejszy znak zapytania mrugnięciem. Poszerza pole widzenia. I już P. nie ma. Dodała tylko przewrotny uśmiech, taki skrzywiony, połamany na dwoje. Teraz, jak przypomina sobie chudzielec strojący miny przed lustrem, widzi że P. ma krzywe zęby. Odwzorowuje krzywiznę w giętym uśmiechu.
-Co dalej? - Macha do P. ręką. Bo właśnie dostrzega znajome twarze. P. jednak idzie dalej. T. krzyczy, że widzi kogoś z klubu. P. nic. Nawet nie odwraca swoich wypiętych pośladków. Przechodzi przez ulicę dalej, w stronę parku. T. zostawia ją przez chwilę, nadziewając się na bardzo rozszerzone oczy chłopaka i dziewczyny, których spotykają co tydzień na imprezach. P. przecież wykorzystałaby okazję, by z nimi pokojowo współistnieć w dymie zielonego błogosławieństwa. T. jest więc na ruszcie spojrzeń, nieco zamglonych, nieco zamroczonych wczorajszą, a może przedwczorajszą plątaniną ciał i godzin.

-U nas nie wiadomo, co jest dniem, a co nocą – to mówili, kiedy pokazywała im, żeby założyli okulary.
Dają znak, że idą do bramy. T. kiwa głową, że rozumie. Posłusznie idzie gęsiego za tajemniczą parą, nieco na bakier z rodzajem. Ale to takie ładne: być chłopcem ze szminką na ustach, różem na policzkach i utrwaloną lakierem fryzurą. Pachnieć CK lub inną uni-homosex perfumą. Chodzić w drogich, obcisłych spodniach i wypinać rozkosznie pupę w drobiącym kroczku. Bo on istnieje zdrobniale. Nawet, jak się śmieje, to filtruje to w śmieszek. Jak mówi, jego usteczka szepcą słówka i dyszkantem wyśpiewują, skąd mają towar. Ach, lizakowy chłopcze, szkoda, że jesteś feminofobem. Bo partnerka jest Twoim zaprzeczeniem. Krótkie, niedbale objechane golarką, pewnie jego rekami, włosy, pulchna, nawet wulgarna twarz z dużymi ustami, jakby przygotowanymi do wykrzykiwania basowych przekleństw i rozkazów. Ogrodniczki i obdrapane paznokcie – ta kobieta jest robotnikiem imprezowym. Albo ucieleśnia fantazje lesbijskie. Nieociosana FEMINA, siły pełna. Mało co nie rozkruszy fajki, napełniając ją niesamowitą wonią pól z dalekich podróży. Już, szeptała wtedy T, teraz ja. W zasadzie nic nie mówią. Mają do siebie zaufanie w ograniczonej, ale istotnej mierze. I to wystarczy, aby obdrapana brama stała się komnatą tajemnic, kolorowym tunelem na świat. A niech sobie patrzą przechodzące echa. Niech wściubiają twarze. Niech węszą. Liczy się ta chwila, która zaraz odwróci się na pięcie i pomacha na pożegnanie szklanym kluczem do błogości.

Biegnie do P. mocno zziajana. Trochę za długo trwała jej podróż. Teraz stąpa z trudem, musi wkładać dwa razy więcej siły w aktywności motoryczne. Jest cholernie nierówno, płyty chodnikowe po prostu tańczą, a jej nogi komicznie się plączą. Zresztą, walc jeszcze nikogo nie zabił. Może to zrobić samochód, który właśnie muska ją karoserią.
-A gdzie trąbie-nie patafiaaaanie? - widzi jakąś pięść, ale to jej nie dotyka. Może to nie do niej? Tańczy dalej. Nie, jest na jakiejś ławce. Wiruje więc statycznie. Głowa zamyka pory na absorpcję otoczenia. Ale tu ziellooono. Idzie jakąś łąką, kwiaty się wiją po stopach. Albo to jaszczurki. Są bardzo kolorowe. Bosą stopą T. dotyka miękkiego podłoża. Ma ochotę się tu położyć. Na troszkę. Tylko na troszkę. To chyba usiądzie, bo ta łąka nie jej.

Zadziwiające. P. zawsze ją znajduje.
-Tym razem przesadziłaś – mówi - zaprowadzę Cię do lekarza, tylko mi się tu nie rozklej, bo cię wrzucę do kontenera na śmieci. I się udławisz brudem i odpadami. Zazdroszczę Ci tripa. Ale ja z plastikami nie gadam. Niech sobie kręcą, mielą, palą, lubię ich tylko dopasowanych do tapet klubu. Bo w zasadzie tylko tam się nadają. Wstań, masz krew na nogach. Plastiki muszą mieć domieszkę czegoś innego w swoim towarze, że tak fruwasz oczami po drzewach. Specjalnie Cię uraczyli...ona ma na ciebie ochotę, ale może sobie na ciebie pozwolić tylko wtedy, kiedy mnie nie ma. Bo przecież jesteśmy idealnymi lesbijkami, prawda? Myślisz tylko o tym, żeby być ze mną, a ja Cię teatralnie odtrącam. Adieu miła ma!- macha chusteczką higieniczną - jadę w podróż, a Ty poustawiaj po mnie ludzi, by się nie burzyli, zastaw kosztowności. Księgowość musi być dobrze prowadzona. A, i odpraw z łaski swojej tego amanta od siedmiu boleści. Tak na wieki wieków. Amant. Amarant. Amalgamat. Dobrze było?

P. naprawdę powinna żyć w innej epoce. Idealnie odnalazłaby się w czasach intryg dworskich. Madame de Pompadour – proszę bardzo. Markiza de Merteuil – wyśmienicie. Anna Boleyn – szczyt marzeń. Mogłaby wpływać na świat mężczyzn, nie ruszając się z łoża. Przebiegła kokota. Metresa. Rewolucjonistka w jedwabnej pościeli. Pewnie szastałaby pieniędzmi, aby kogoś przekupić, aby kupić przychylność. A potem rozchylałaby swoje białe uda, aby koligować, rozdzielać i rządzić. I pisałaby mnóstwo listów. Do kochanków, aby zabijali zuchwałych młodzieńców, którzy nie wpadli w jej łaski albo którzy byli tak aroganccy, że trącili jej rąbek sukni. I jej duma podpowiadała: zgładzić. Albo żeby truli natrętów, których nie miała ochoty dłużej znosić. Te ich umizgi, maślane oczy. Jakież sygnały dawali wachlarzami, a w zielonym labiryncie w ogrodzie przepadali, żeby tylko ją odnaleźć! I uwieść. Choć to ona prowadziła. Trudno jest dać im nie wierzyć, że to oni są siłą sprawczą. A przecież to ona ich wabi. Ona – czarna wdowa po nienarodzonej miłości. Miłosierna, co spaliła testament psa. Jej suknia służy schronieniu tylko wybranym. Którzy nie odpowiadają na listy, którzy nie dają się prosić, którzy mrużą wytrawnie oczy, pałając spojrzeniem w kierunku innych. Bo dopiero to, co jest nieosiągalne, ma sens. Za każdym razem udowadnia sobie, że ten, który spogląda na nią zimnym okiem, jest wart intrygi. A kiedy stanie się gorący i ulegnie, grzebiąc szansę na bogate wiano jakiejś markizki lub hrabianki, porzuca go, zgryzionego, zmiętolonego jak list, który zaraz powędruje do kosza. Wtedy mogą udać się tylko na wieś, mogą też próbować się mścić, stając w rzędzie odstrzelonych korpusów lub podziurawionych szpadą ciał, które pieczołowicie układają jej wielbiciele. Ich zaś ratuje tylko niezwykłość pod jakimś względem. W jej zastępie zatem stoją: fechmistrz, przewodniczący zgromadzenia, sędzia ziemski, książę, król i nawet jego żona, bo ona stała się jej przyjaciółką. Dzięki niej królowa wie, kto spiskuje na dworze. Biała dłoń P. w białej rękawiczce nigdy przecież nie zbruka się krwią. Od tego są dekrety i wykonawcy dekretów. Czy kiedyś kochała? Pewnie tak, ale nie pamięta. Nie był to żaden hrabia de Valmont. Tamten był za miękki. Kochankiem mógłby być tylko ktoś taki jak Henryk VIII. On miał gest. Tysiące chciało go zgładzić, a on ich ładnie wypatroszył, kiedy wyśpiewali, kto jest w zmowie z nimi. Jakże to piękne mieć taki gest i oczyścić dwór z pyszałków, intrygantów kiepskiej maści, kundli, co udają charty, eminencji inkwizycji, pachołków rewolucji. Tak, tylko ktoś taki mógłby ogrzać jej serce. Bo to serce lwa, któremu trzeba podniet i królewskiego nasienia. Wtedy metresa użyczy rąbka sukni-kontynentu. Tak by mówiła i pisała do swojej zaufanej przyjaciółki gdzieś na wsi.

Może P. czeka właśnie na tę rolę? Może z trudem odnajduje się w przeciętności, gdzie upychają ją w roli „dziewczyny z sąsiedztwa”, dla każdego takiej samej, ani łatwej, ani skomplikowanej? Może tonąc w tej nikczemnej nijakości marnieje - zastanawiały się nad tym, siedząc na odrapanej ławce i czekając na wieczorne zorze. Nawet deklamować się nie chce, bo nie ma czemu dziękować. Ta epoka jest popierdolona. Bo nie można się w niczym wybić. Nikim tak naprawdę nie zostaniesz. Już wszystko było. Nawet zabijanie wyszło z kanonu sztuki. Została lichota. Przeciętność. Sąsiedztwo. Czyli nikczemne podpatrywanie. Kto ma, kto nie ma, kto może, komu nie staje sił. Kto wie. Kto nie. I zawsze ta relacja władcy-podwładnego. W zdobywaniu informacji, w odkrywaniu nowych płaszczyzn, w hańbieniu. Nie wysilaj się. To wszystko po nic. Nawet ta Twoja krew zaschnie i nikt nie zwróci na nią uwagi. Dziś prawdziwe okazują się charakteryzacje, sztuczność. Ty możesz umrzeć. Reszta przeciętnych, niedorobionych z nieodrobioną lekcją życia nie zauważy nic. A możesz umierać na ich kolanach.

Kolana T. przeschły. Przeczołga się na nich jeszcze nie raz, dlatego przezornie zostawia twarde strupy, by przynajmniej mówiły, co działo się w jej głowie. I żeby przynajmniej dziś uważać na siebie. Wystarczy tych stygmatów. P. patrzy z wyrzutem, troską?
-Nie martw się P. Mam cię dość – żartowała wtedy.

sobota, 6 sierpnia 2011

ŁAJZA part IX

I znów reminiscencja. Dużo ich, ale tak ma być, skoro krótkowłosy chudzielec ma zacząć nowe życie. Trzeba pamiętać. Więc pamięta, jak bardzo tego dnia dłużyły się jej godziny. Przeciekały przez palce, jak lepka guma do żucia, której ktoś musi się pozbyć i jeszcze nie jest dostatecznie miękka, by ją gdzieś zostawić. Czekała, patrząc na własny pokój. Po raz pierwszy zobaczyła, że jest bardzo obcy. Taki suchy i bez ducha. Książki w meblościance, sterczące bez celu i kurzące się, odkąd odeszła ich właścicielka, emigrantka francuska bez chęci powrotu, politurowany stół, w komplecie z meblościanką. Rozklekotane krzesło, pamiętające czasy przedwojenne. To wszystko stało i było wyrzutem dla zmiany, jaka w niej postępowała. Wcześniej była przecież anonimową użytkowniczką. Szybko żyć, nie ingerować w przestrzeń. Bo ona jest zastana. Tymczasowa. Ale odkąd jest P., trzeba ją oswoić. Nie pytać właścicielki o zdanie. Tym bardziej nie powinno obchodzić zdanie sąsiadek, wszystkich bez zajęcia na emeryturze. Gros życia takich staruszek żyje życiem innych. Trzeba nakarmić ich ciekawość.

Czekanie wypełniało jej więc przestawianie mebli na podobieństwo ustawienia mebli u P. Było to szkicowanie przestrzeni, by przy P. zmienić się w obraz właściwy, mural na jej cześć. Przestrzeń ma mówić i przypominać o niej. Dlatego monstrualna szwedzka szafa z odzysku ląduje w sypialni. Jej nogi co i rusz się przestawiają. Ale ten ciężar, postawiony we właściwym miejscu, zachowuje nawet swoją pierwotną grację. Mahoniowa, niepasująca do niczego półka idzie na skos. Nie przypomina regału z Ikei, w jaki P. się zaopatrzyła. Dywan, ciężki, ze starej, spłowiałej, błękitnej wełny leży teraz w poprzek pokoju. Stół politurowany koloru orzechowego - pod ścianę. Lampa bez abażuru musi zająć miejsce lampki nocnej. Jeszcze rozkład książek. Tu są subtelności. P. nie zachowała jakiejś logiki w swoich zbiorach. Więc i ona nie zachowa proporcji. Płyty będą się walały obok kryminałów i poezji. A te obok podręczników akademickich, opadających swobodnie na łóżko. Łóżko ma wreszcie być pełne kolorów. Narzuta, gdzie ta przeklęta Francuzka ułożyła swoje chusty. Przypomniał jej się teraz materiał w kolorze zielonym, nie spłonął, bo spadł pod łóżko. Dobre i to. W każdym razie kopia jej pokoju była, na ile to możliwe, wierna wzorowi P. To, co pozostało, usunęła. Wiklinowy kosz, śmieci. Abażur o nieokreślonym już kolorze, noszący w sobie kilogramy kurzu: śmieci. Pluszowy fotel z białą narzutą, bardziej zakurzoną, aniżeli sam mebel, wyrzucić. Albo – przestawić w miejsce bardziej neutralne, w strefę ziemi niczyjej. Kuchnia, łazienka, piwnica. Teraz powinna go zabrać do nowej przestrzeni. Ale wtedy: -niech będzie pustka. Pustość. W krzyczących, agresywnych ścianach. Plafony – pochlapane szarością. Trzy ściany koloru oranż. Jedna – chłodny błękit. Jeszcze inna – Pollock. Ale frajda! Świat od podstaw, który ma jeszcze swój immanentny sens. Jak tu teraz szaro. Czas na kolejną zmianę – krótkowłosy chudzielec ogląda ściany z wyraźną dezaprobatą.

To, co się wydarzyło dalej, wyglądało tak. Rozpływa się w farbie, o odcieniu pochłaniającym, to znaczy takim, jaki powstaje po zmieszaniu wszystkich barw podstawowych. Szaro-króliczym. Nieokreślonym. Umazała w nim całą siebie. Ślady nosi też podłoga w jej odmienionym salonie-sypialni. A ściany? Nie są idealną kopią. Malowała przecież wcześniej tandetne pejzaże, nie gładkie, monochromatyczne powierzchnie rozmiaru dziesięciu płócien ułożonych jedne na drugich. Efekt zadowalający osiągnęła jedynie dzięki półkom na książki i płyty. Materac ściągnięty z sofy dopełnia wizualnego dzieła. Performansu, życio-działania. Czuła się lepiej. Jak nie-ona. I musiała długo podziwiać samą siebie, bo zadzwonił telefon. Jak na złość, nie potrafiła odebrać. Umazane dłonie lądowały niezgrabnie na klawiaturze słuchawki, lepiąc się do siebie. Czerwień obudowy pokryła szarość.
-Słucham. Jestem spóźniona? Nie zauważyłam, przepraszam. Przyjdę. Tak. Ja...
Już jej nie ma.

Wizualizacja: zbiega po schodach w rytm muzyki z zewnątrz. Zdaje się, że odbywa się kolejna parada normalności. Transparenty świecą matkami boskimi i krwawiącymi chrystusami. Swoją drogą, dwunastu apostołów musiało być nieźle wygłodzonymi seksualnie skurczybykami, skoro tak długo poprzestawali z Jezusem z Nazaretu. Joszuą Żydem, którego dziś czczą na przykład narodowcy i prawiąca komunały prawica.

Starsza Pani poprawia beret, który i tak ląduje jej na szyi. Podarek dla P. Trofeum z autentycznej oszołomki. Różowy moher, bardzo przyjemny w dotyku. Miękkość jest jednak, jak na złość niczym homilia po Credo, złamana szpilką z brylancikiem z bazaru. To paskudztwo kuje ją w palec. Próbuje zatamować krew, przesuwając się w pochodzie. Korek ludzki jest jeszcze gorszy, niż samochodowy. A korek zawodzący i modlący się...Dostrzega P. Ta szczerzy się, jak handlowiec reklamujący tandetny towar. Wiara za pół ceny! Wierni, przystąpcie do ostatniej komunii! Niezawodny środek na innowiercę – heretyko-lep! Macha do niej, ale ona nie widzi jej spoza beretów i rzędu chrystusów na krzyżu, tłumów w szarych, ewentualnie burych płaszczach, jesionkach i spódnicach zakrywających szczelnie oznaki kobiecości.

Jest tu jedna taka. Stara-malutka. Medalik na szyi, włosy ułożone w schludne warkocze. Sweterek zapinany na wszystkie guziki. Wijąca się pod nim filuternie biała bluzka z falbanami. Rozmodlony wzrok. Idealna adeptka klasztoru niesie transparent z napisem: „Nie” dla zboczeńców. Ziarno nienawiści ma długie szpony, ukryte właśnie pod postacią gładkiej, jedwabnej skóry świętoszki. Wreszcie P. macha do niej, T. zalotnie ręką, jakby trzymała modlitewnik i miała jakieś 60 lat więcej, niż ma. -Chodź, wybaczam Ci, a teraz chodźmy stąd - mówią jej oczy.

Przesuwają się z wolna w korowodzie aniołów z podciętymi skrzydłami, dobijając do sklepu, uśmiechającego się z witryny ustami postawnej blondynki w obcisłej siatce z otworami na piersi i krocze. „Ogród Przyjemności”, czytają, kiedy dociska je do muru ostatnia ze świętych z zakonu beretian. Że też tego nie zauważyły, sunąc w ekstazie. Brakuje biczowania i zawodzenia nad stanem polskiej kultury. P. patrzy przenikliwie. Otwiera drzwi. I w tych drzwiach daje jej, T. długi pocałunek w usta. Subtelnie, niemal muskając końcówkami warg. Kręci jej się w głowie. Osuwa się na witrynę z botkami. Dwadzieścia centymetrów obcasu. Przezroczystego, kującego w oczy szpicem. P. starannie obraca jej błyszczącą skórę botka przed oczyma. - Ubierz go - rozkazuje. Jej oczy śmieją się, ale nie jak dawniej. Ironia pomieszana z ciekawością. T. podejmuje grę. Blondwłosa ekspedientka, wyglądająca na nieledwie „powróconą” z wielodniowej imprezy, niechętnie podaje drugi niebotyczny botek. T. próbuje sobie poradzić, stara się naciągnąć błyszczącą skórę na swoje nogi. Botek sięga coraz wyżej, aż do ud. Mocuje się z zapięciem. Poci się, ale wkłada dzielnie czarne fetysze męskich dłoni. A P. patrzy i zaczyna się śmiać.
-Podejdź do mnie - krzyczy rozbawiona. No dalej, nie ociągaj się!
T. stoi niepewnie, podpierając się ścianą. Ekspedientka obojętnie układa porno dvd na srebrnych półkach. Homo, hetero, bi. Znów kręci się T. w głowie. Robi dwa kroki, może więcej. Po kilkunastu sekundach leży na podłodze, w salwach śmiechu, jakie jej zgotowała P.
-Nie potrafisz sprostać moim oczekiwaniom. A tyle sobie po tobie obiecywałam - drwi.
Pokazuje na nią, T. palcem, po czym wychodzi, odwracając się na pięcie. Z efektownym obrotem. Kilka minut oczekiwania ma T. podnieść na ciele i duchu z pomocą zmieszanej i zarazem wkurzonej ekspedientki. P. nie wraca. T. zdejmuje pokrzywione obcasy, płacze. W czerwieni pomieszanej z dyskretnym błyskiem światła uv ekspedientka powraca do swojego stanu obojętności, T. targa spazm. Patrzy na te wszystkie filmy, w których kobiety występują w tych niebotycznych botkach i wyje: nie umiem, nie jestem stworzona do rozkoszy. Nie wiem, co znaczy być obiektem czyjejś przyjemności. Bo te blond laski, mulatki i latynoski pod płaszczykiem ekstazy niosą ze sobą ból i upokorzenie. Autostopowiczki, sekretarki, nauczycielki, zakonnice, uczennice. Wszystkie są wytworem męskich fantazji. Są, bo ich pożądają męskie oczy i ręce. A ty P. postawiłaś mnie obok nich Jak ci nie wstyd!

T. podaje w całkowitym struchleniu fetysze z przezroczystym obcasem. Blond wiesza je na haku, jak były poprzednio. Zero śladów stłuczki z brukiem. Z rzeczywistością, co sięgnęła podłogi. Z ryczywistością. A w głośniku ironizuje post-Elvis, Billy Idol. „Cradle of love”. Z półek z dvd wyłania się T. portret psychologiczny klientów: panów po czterdziestce, co chcą nowych podniet. Lata 80-te są więc w cenie grubych wydatków na hiper-botki lub bieliznę z dziurami dla partnerki. Albo dla siebie.

Kasety w kategorii Bi przegląda zresztą jakiś dobrze sytuowany, na oko czterdziestoletni właśnie, dobrze wyposażony w przyrodzone i nabyte mięśnie, mężczyzna. W jego ręku spoczywa już jedna płyta. Uczennice. Smutne spojrzenie T. spotyka się z jego, nieco już rozpalonym własną fantazją, mieszając się ze wstydem, że cokolwiek pomyślał i ona cokolwiek zauważyła. W miarę, jak go ocenia, od stóp, do głów, jego spojrzenie przesuwa się po kasecie. Odwraca się na chwilę do regału, po czym, lekko przechylając głowę, że niby ogląda inne pozycje z zakresu interesującej go dziedziny, wpatruje się w jej twarz. Jej spojrzenie dryfuje od obrączki, dumnie błyszczącej na serdecznym, do łysinki, dyskretnie zakrytej mozolnym zaczesywaniem. Piękny i młody gieroj, co go trochę życie przeczochrało. W końcu T. patrzy już tylko na płytę. Gieroj to widzi. Głowa przechyla się jeszcze bardziej, w końcu twarz oblewa rumieniec. Spogląda na płytę nieruchomo, potem raz jeszcze taksuje T. wzrokiem, stojąc do niej bokiem. A ona patrzy. Teraz już ostentacyjnie. Nie daruje mu tej uczennicy. Profesorek, co chce „edukować”. Odłóż tę kasetę, szepce. Jej niezauważalne ruchy warg gieroj nieuchronnie rejestruje. Coś dzieje się w jego głowie, bo teraz patrzy na nią z wyrzutem, bezpośrednio, twarz w twarz. Oczy błyszczą, zaraz wybuchnie, dlaczego ona mu zabrania? Patrzy na ekspedientkę, zajętą oglądaniem własnej komórki, brak wsparcia z jej strony.
Co za obsługa - wzdycha i odkłada swoją płytę.

W tej samej chwili ekspedientka budzi się ze swojego letargu, patrzy na T. pytająco, po czym odprowadza znikającą łysinkę w płaszczu od jakiegoś polskiego projektanta, bo nieco old-fashioned, do drzwi.
-Zboczeniec! - T. nie wytrzymuje i rzuca w twarz coraz bardziej zdziwionej ekspedientki, po czym słyszy na odchodnym, jak tamta daje jej po plecach:
Żeby jeden.
Biedna dziecinka – macha ręką T. Pewnie przez telefon relacjonuje co lepsze przygody kawałków mięsa, co chcą odświeżyć swoje życie seksualne.

T. się więc oddala, ale znów cierpnie jej twarz. Jest skrzywiona, bo tylko towarzystwo P. może sprawić jej przyjemność. Chce się z nią podzielić przygodą. Jej nie ma. Nie odbiera, jak do niej dzwoni. Abonent niedostępny. Pewnie P. uśmiecha się wtedy: naiwniara, niech się dalej stara. A ona, T, nie przestanie. P. jest jej potrzebna, nawet, jeśli nie chcesz jej w swoim świecie. Nie ma odwrotu. Kiedy już T. w nim jest, jest nieusuwalna. Szepce, jakby chciała P. przywołać, nadałaś mi tożsamość, której nie możesz tak po prostu zmienić. Mówiłaś, lubię modyfikować ludzi, patrzeć, jak naginają siebie do moich celów, jak, tak nieistotne wcześniej fakty, nagle nabierają dla nich znaczenia.

Wpis w pamiętniku nie pozostawia wątpliwości, że coś się wydarzy:

„Znów Marzec.
Teraz to, co widzę, jest dla mnie inne. Nie potrafię już inaczej patrzeć. Widzę kolory, które kiedyś były dla mnie szarością, widzę kształty w ich podskórnym życiu. Pulsujące, dynamiczne. Mój mózg jest wyczulony na każde drgnięcie materii. Dałaś mi to, dlatego nie pozwolę sobie tego odebrać. Nawet teraz, kiedy stłukłam kolano, upadając na podłogę ekskluzywnego sex-shopu. Czerwień krwi jest dla mnie bogactwem, uniesieniem, a nie incydentem, któremu mogłam zapobiec, ale „byłam tak nieuważna i roztrzepana”, jak mawiała moja matka, że tego nie zrobiłam. Precz z matkami i ich filozofią kształcenia „do świata”! To wyłącznie kształcenie „od świata”. Usypianie, a nie uświadamianie”.

Wpis się urywa, ale chuda pamięta i to, że nazwała się stygmatyczką. To, że z palca i kolana wciąż tryskała jej krew, nic nie znaczyło w sensie fizycznym. Po prostu przechodziła metamorfozę. Była jak poczwarka, którą P. miała zmienić w motyla. I chyba była tak osłabiona, że zemdlała. Bo otwiera w którymś momencie oczy i widzi, jak bliża się do niej wielka twarz. Usta mówią w monstrualnym zbliżeniu, że ona potrzebuje pomocy, halo karetka, dziewczyna powłóczy nogami, z których cieknie krew.
-Skaleczyłam się, tylko skaleczyłam się, wkładając buty – dyszy T.
Oddając się masochizmowi, jeśli wielka twarz z ogromnymi ustami by chciała wiedzieć.

Zaraz znów oblegają ją ludzie. Tworzą równiutkie kółko. -Co się stało? - zawiadują oczami.
Obywa się bez pogotowia. Dwie silne ręce podnoszą ją skwapliwie.
-Ja niedaleko mieszkam, dotrę sama, naprawdę, skaleczyłam się, ubierając buty na wysokim obcasie – wyrzuca z siebie słowa z szybkością kałasznikowa na rosyjskim poligonie. Aha, nikt nie widział tu takiej krzykliwie ubranej korpulentnej, ale nie grubej, z krótkimi włosami i morderczym spojrzeniem, kotki? No dobrze, niech mnie ktoś zaprowadzi. Dobrze, dam się ponieść.

W tamtej chwili puszczają jej hamulce.
-Jak mogłaś P. opuściłaś mnie, a z tobą odeszła ode mnie cała moja energia -szlocha. - Nie do Pana mówię. Szukam P. Przyjaciółki, wie Pan coś o niej, zostawiła mnie na środku sklepu, żebym się wykrwawiła – ryczy w staremu w koszulę.
-To nie przyjaciółka – poprawia ją mężczyzna. Poprawia też swoją koszulę, żeby mu jej do szczętu nie zaśliniła.
-Nieprawda, ona się o mnie troszczy, ona nie wiedziała, że rozwalę sobie kolano. Ja naprawdę nie chciałam, aby się na mnie denerwowała, wie Pan? To, tylko....tylko...
Starszy, błyszczący od słońca Pan wyciera jej łzy chusteczką.
-Nie płacz, dziewczyno, to nie przyjaciółka, nie przyjaciel, zostaw to -grzmi jej w uszy tubalnym, zużytym na palenie i krzyki domowe głosem.
Nareszcie stoją pod drzwiami Francuzki.
-Zna Pan Panią Marie, jak to miło, to Pana dawna koleżanka ze studiów? Niebywałe. Dziękuję, dziękuję. Pan daje za wygraną, kiedy T. zapewnia go o swojej umiejętności tamowania krwi i dezynfekcji.
-Ja się tym zajmę, proszę się nie przejmować.
Ale kłamie. Pamięta, że kiedy tylko zamykają się ze zgrzytem stare, drewniane drzwi, zasłania zasłony, nakrywa się kocem i szybciutko zamyka powieki. Ratuj mnie, P. - łka jeszcze, haftując wzory na poduszce.

A potem ten sen, opisany w pamiętniku:

„Marzec, nie pamiętam.
Śni mi się krew. Ale nie jest to tylko majaczenie, bo plamię prześcieradło, które potem leży zmięte na podłodze, jakbym z nim walczyła a krzesło straszy stertą rzeczy, wyglądających w nocy jak straszydło z moich dziecięcych gier wyobraźni. Budzę się obolała, że nie wiem już, co jest prawdą, a co wyimaginowanym światem.
Byłam z nią, w jakimś nieprzytomnie zielonym, opuszczonym ogrodzie. P. skakała podekscytowana, że mieszkała w tym domu jako dzieciak. Wejdźmy tam, nalegała i jej oczy zrobiły się tak okrągłe, że dałam się namówić. Byłam z pierwszej osoby, jakbym grała w grę przygodową, ale mogłam patrzeć na P. z wielu punktów widzenia. Brałam udział w intrydze, którą nam przygotowano.
Otworzyłyśmy drzwi. Były oślizłe, pokryte śluzem. W pierwszej chwili stwierdziłam, że w takim domu mogą bytować tylko ślimaki. Ale kiedy weszłyśmy do korytarza, rozwidlającego się na kilka innych zobaczyłam, a P. wykrzyknęła, że zamiast pokojów były wywietrzniki. Wirowały nad nami i unosił się z nich nienaturalny, grobowy wyziew ni to pleśni, ni to jaskiniowej wilgoci. P. nas, głupia, zdemaskowała. Czy tu jest ktoś do cholery!? Jej usta wydymały się nienawistnie. Bała się i była jakaś podkurczona. Cofnęła się bliżej mnie i powiedziała, jak na nią wyjątkowo nieodkrywcze: dom jest opuszczony. Nikogo nie ma. Zacisnęła ręce na moich przegubach i pociągnęła w stronę wejścia do jednego z wywietrzników. Hałas nieprzeciętny. Wywietrznik nie był szczelny, odsłaniał za to podbrzusze pełne korytarzy. Wśliznęłyśmy się. Najpierw, rzecz jasna, ona, potem ja.
P. działała intuicyjnie. I wybierała korytarze, które, jej zdaniem, przynajmniej ładnie wyglądały i nie miały pajęczyn. Błądziłyśmy więc w tym blaszanym świecie, ocierając się o siebie, aż poczułyśmy straszny swąd. Jakby jakiś dowcipniś wyrzucił tutaj gnijące owoce. Potem P. zaczęła szeptać, że coś jej się nie podoba, bo szura kolanami po jakiejś lepkiej substancji, która po bliższym zidentyfikowaniu okazała się krwią. P. odwróciła się. Oczy, niedawno okrągłe, były świdrujące, zielone, skośne w kącikach zewnętrznych. Z ust toczyła się krew, która nas teraz zalewała. Zaczęła się śmiać, a cały nasz blaszany świat zaczął wirować. Odwróciłam się, wiedziona hałasem i jakimś nieznanym przeczuciem. Prosto na nas wjeżdżała kula. Szukałam P. dłonią, aby jej to pokazać. A ona znikła! Nie uciekałam, byłam bezbronna, ale i tak miałam przewagę, przecież mogłam otworzyć oczy i nie pozwolić na dośnienie się snowi do końca. Ale utonęłam w tej krwi, budząc się w momencie, gdy dosięgała mnie ogromna kula, wysadzana zielonymi oczyma. Jeszcze na jawie bolała mnie głowa i nie pomagał kacowy wynalazek, kiedy w końcu odważyłam się doczołgać do kuchni po kubek zimnej wody”.

Wtedy wiedziała, że wpadła po uszy. Sprawdziła w senniku znaczenie snu. I kiedy piła kolejną w tym dniu kawę, aż zachłysnęła się z przerażenia. Sen oznaczał nieoczekiwaną zmianę. Zmianę, której ona nie odkryje do końca. Ale zmiana będzie bolesna. Będzie oznaczać ofiarę. Ona musi ponieść ofiarę.

Więc co? Pobiegła z tym bólem głowy i przerażeniem do P, odzierając miasto z uroczego o tej porze roku kurzu. Zresztą, przechodzący smętnie, kolorowi widzowie, wydawali się i tak zatopieni w swoich rozmyślaniach lub paplaniu od rzeczy. Ich seans życia jest codziennie taki sam. Monotonia story. Te same ścieżki do pracy i do domu, deptanie po czyichś, a potem coraz bardziej swoich śladach. Zostawianie zapachu perfum na odcinku praca-knajpa. A potem echo. Bo w zasadzie do innych dociera tylko echo rozmów, echo dramatów. Stykamy się tylko chwilę, by słyszeć echo. I jesteśmy echem innych ludzi.

Ona jest najdoskonalszym echem swojej P. Powtarza utarte do niej ścieżki. Wije się w tej ludzkiej dżungli, choć przepełnia ją lęk. Czy otworzy, czy temat będzie odpowiedni dla jej uszu? Jest lęk-echem, co tylko popiskuje i najchętniej by się przytuliło do ściany. Zamyka oczy, ale tak nie da się przesunąć bezszelestnie wzdłuż alei pełnej twarzy. Ciągle ktoś nadwątla jej energię. Jedno szturchnięcie za drugim. Nie może się nawet obrócić, bo upadnie, a to koniec rozgrywki. Dostaje więc te kuksańce, bo echa mają tak samo nieskoordynowane ruchy do jej ruchów. Idą, a nie widzą. W końcu T. upada. Ale uparcie trwa w zamroczeniu. Wyciąga ręce do ściany. I natrafia niespodzianie na miękką skórę P.

-Czyś ty oszalała? Co to za eksperyment? - P. macha zamaszyście tym razem różowymi paznokciami. Mogłaś dostać w zęby! A może ja powinnam Ci je wybić? - I zabiera się do okładania T. Ta nie drży, nie broni się. Ona to przecież robi z miłości. Po chwili i tak ją podniesie.

T. prowokuje ją zresztą do takiego stanu. Lubi, kiedy o niej myśli i kiedy daje wyraz swojej troski. Jest wtedy taka waleczna. Marszczy wyskubane brwi, w kątach oczu pojawiają się zmarszczki, które okrywa białym cieniem, by nie szpeciły. Jest cała jakby obłożona marszczącą się krepą. W takich chwilach widać, że ma zniszczoną, przeoraną doświadczeniami, twarz. Zmienia się w staruchę, natychmiast pęcznieje jej szyja i ciało nabrzmiewa żyłami. Oczy wyglądają tak, jakby miały zapaść się w gałki oczne. Wykrzywia swoje starannie umalowane usta. Grymas poszerza się jej na nos i kulminuje w okrzyku:
Idziemy! Słyszysz?! - I prowadzi T., jeszcze otępiałą po kuksańcach kolorowych ech, do siebie, nieustannie sycząc, że ma jej dość, bo ciągle są przez nią kłopoty. Sen się więc nie myli. Jeśli T. musi się zgodzić na ofiarę, to tak będzie. Będzie jej ofiarą. Niech P. zrobi z nią, co chce. Ale skąd wiedziała, gdzie ją znaleźć?