poniedziałek, 15 sierpnia 2011

ŁAJZA PART X

Na razie wloką się przez miasto. P. nie ma na twarzy wypisanej tęsknoty za domem. Zresztą, jest teraz gdzieś indziej. Mamrocząc, spogląda czasem z ironią w kierunku T.  Zerka rozgrzanymi oczami. T. patrzy na nią pytająco, jak zwykle w takich gierkach. Ciach, P. ucieka spojrzeniem. A może to ona, T. jest górą? Bo odkrywa się dla niej i jej intencje są czyste? P. znów patrzy na nią. Chuda T. stara się zrobić jak najjaśniejszy znak zapytania mrugnięciem. Poszerza pole widzenia. I już P. nie ma. Dodała tylko przewrotny uśmiech, taki skrzywiony, połamany na dwoje. Teraz, jak przypomina sobie chudzielec strojący miny przed lustrem, widzi że P. ma krzywe zęby. Odwzorowuje krzywiznę w giętym uśmiechu.
-Co dalej? - Macha do P. ręką. Bo właśnie dostrzega znajome twarze. P. jednak idzie dalej. T. krzyczy, że widzi kogoś z klubu. P. nic. Nawet nie odwraca swoich wypiętych pośladków. Przechodzi przez ulicę dalej, w stronę parku. T. zostawia ją przez chwilę, nadziewając się na bardzo rozszerzone oczy chłopaka i dziewczyny, których spotykają co tydzień na imprezach. P. przecież wykorzystałaby okazję, by z nimi pokojowo współistnieć w dymie zielonego błogosławieństwa. T. jest więc na ruszcie spojrzeń, nieco zamglonych, nieco zamroczonych wczorajszą, a może przedwczorajszą plątaniną ciał i godzin.

-U nas nie wiadomo, co jest dniem, a co nocą – to mówili, kiedy pokazywała im, żeby założyli okulary.
Dają znak, że idą do bramy. T. kiwa głową, że rozumie. Posłusznie idzie gęsiego za tajemniczą parą, nieco na bakier z rodzajem. Ale to takie ładne: być chłopcem ze szminką na ustach, różem na policzkach i utrwaloną lakierem fryzurą. Pachnieć CK lub inną uni-homosex perfumą. Chodzić w drogich, obcisłych spodniach i wypinać rozkosznie pupę w drobiącym kroczku. Bo on istnieje zdrobniale. Nawet, jak się śmieje, to filtruje to w śmieszek. Jak mówi, jego usteczka szepcą słówka i dyszkantem wyśpiewują, skąd mają towar. Ach, lizakowy chłopcze, szkoda, że jesteś feminofobem. Bo partnerka jest Twoim zaprzeczeniem. Krótkie, niedbale objechane golarką, pewnie jego rekami, włosy, pulchna, nawet wulgarna twarz z dużymi ustami, jakby przygotowanymi do wykrzykiwania basowych przekleństw i rozkazów. Ogrodniczki i obdrapane paznokcie – ta kobieta jest robotnikiem imprezowym. Albo ucieleśnia fantazje lesbijskie. Nieociosana FEMINA, siły pełna. Mało co nie rozkruszy fajki, napełniając ją niesamowitą wonią pól z dalekich podróży. Już, szeptała wtedy T, teraz ja. W zasadzie nic nie mówią. Mają do siebie zaufanie w ograniczonej, ale istotnej mierze. I to wystarczy, aby obdrapana brama stała się komnatą tajemnic, kolorowym tunelem na świat. A niech sobie patrzą przechodzące echa. Niech wściubiają twarze. Niech węszą. Liczy się ta chwila, która zaraz odwróci się na pięcie i pomacha na pożegnanie szklanym kluczem do błogości.

Biegnie do P. mocno zziajana. Trochę za długo trwała jej podróż. Teraz stąpa z trudem, musi wkładać dwa razy więcej siły w aktywności motoryczne. Jest cholernie nierówno, płyty chodnikowe po prostu tańczą, a jej nogi komicznie się plączą. Zresztą, walc jeszcze nikogo nie zabił. Może to zrobić samochód, który właśnie muska ją karoserią.
-A gdzie trąbie-nie patafiaaaanie? - widzi jakąś pięść, ale to jej nie dotyka. Może to nie do niej? Tańczy dalej. Nie, jest na jakiejś ławce. Wiruje więc statycznie. Głowa zamyka pory na absorpcję otoczenia. Ale tu ziellooono. Idzie jakąś łąką, kwiaty się wiją po stopach. Albo to jaszczurki. Są bardzo kolorowe. Bosą stopą T. dotyka miękkiego podłoża. Ma ochotę się tu położyć. Na troszkę. Tylko na troszkę. To chyba usiądzie, bo ta łąka nie jej.

Zadziwiające. P. zawsze ją znajduje.
-Tym razem przesadziłaś – mówi - zaprowadzę Cię do lekarza, tylko mi się tu nie rozklej, bo cię wrzucę do kontenera na śmieci. I się udławisz brudem i odpadami. Zazdroszczę Ci tripa. Ale ja z plastikami nie gadam. Niech sobie kręcą, mielą, palą, lubię ich tylko dopasowanych do tapet klubu. Bo w zasadzie tylko tam się nadają. Wstań, masz krew na nogach. Plastiki muszą mieć domieszkę czegoś innego w swoim towarze, że tak fruwasz oczami po drzewach. Specjalnie Cię uraczyli...ona ma na ciebie ochotę, ale może sobie na ciebie pozwolić tylko wtedy, kiedy mnie nie ma. Bo przecież jesteśmy idealnymi lesbijkami, prawda? Myślisz tylko o tym, żeby być ze mną, a ja Cię teatralnie odtrącam. Adieu miła ma!- macha chusteczką higieniczną - jadę w podróż, a Ty poustawiaj po mnie ludzi, by się nie burzyli, zastaw kosztowności. Księgowość musi być dobrze prowadzona. A, i odpraw z łaski swojej tego amanta od siedmiu boleści. Tak na wieki wieków. Amant. Amarant. Amalgamat. Dobrze było?

P. naprawdę powinna żyć w innej epoce. Idealnie odnalazłaby się w czasach intryg dworskich. Madame de Pompadour – proszę bardzo. Markiza de Merteuil – wyśmienicie. Anna Boleyn – szczyt marzeń. Mogłaby wpływać na świat mężczyzn, nie ruszając się z łoża. Przebiegła kokota. Metresa. Rewolucjonistka w jedwabnej pościeli. Pewnie szastałaby pieniędzmi, aby kogoś przekupić, aby kupić przychylność. A potem rozchylałaby swoje białe uda, aby koligować, rozdzielać i rządzić. I pisałaby mnóstwo listów. Do kochanków, aby zabijali zuchwałych młodzieńców, którzy nie wpadli w jej łaski albo którzy byli tak aroganccy, że trącili jej rąbek sukni. I jej duma podpowiadała: zgładzić. Albo żeby truli natrętów, których nie miała ochoty dłużej znosić. Te ich umizgi, maślane oczy. Jakież sygnały dawali wachlarzami, a w zielonym labiryncie w ogrodzie przepadali, żeby tylko ją odnaleźć! I uwieść. Choć to ona prowadziła. Trudno jest dać im nie wierzyć, że to oni są siłą sprawczą. A przecież to ona ich wabi. Ona – czarna wdowa po nienarodzonej miłości. Miłosierna, co spaliła testament psa. Jej suknia służy schronieniu tylko wybranym. Którzy nie odpowiadają na listy, którzy nie dają się prosić, którzy mrużą wytrawnie oczy, pałając spojrzeniem w kierunku innych. Bo dopiero to, co jest nieosiągalne, ma sens. Za każdym razem udowadnia sobie, że ten, który spogląda na nią zimnym okiem, jest wart intrygi. A kiedy stanie się gorący i ulegnie, grzebiąc szansę na bogate wiano jakiejś markizki lub hrabianki, porzuca go, zgryzionego, zmiętolonego jak list, który zaraz powędruje do kosza. Wtedy mogą udać się tylko na wieś, mogą też próbować się mścić, stając w rzędzie odstrzelonych korpusów lub podziurawionych szpadą ciał, które pieczołowicie układają jej wielbiciele. Ich zaś ratuje tylko niezwykłość pod jakimś względem. W jej zastępie zatem stoją: fechmistrz, przewodniczący zgromadzenia, sędzia ziemski, książę, król i nawet jego żona, bo ona stała się jej przyjaciółką. Dzięki niej królowa wie, kto spiskuje na dworze. Biała dłoń P. w białej rękawiczce nigdy przecież nie zbruka się krwią. Od tego są dekrety i wykonawcy dekretów. Czy kiedyś kochała? Pewnie tak, ale nie pamięta. Nie był to żaden hrabia de Valmont. Tamten był za miękki. Kochankiem mógłby być tylko ktoś taki jak Henryk VIII. On miał gest. Tysiące chciało go zgładzić, a on ich ładnie wypatroszył, kiedy wyśpiewali, kto jest w zmowie z nimi. Jakże to piękne mieć taki gest i oczyścić dwór z pyszałków, intrygantów kiepskiej maści, kundli, co udają charty, eminencji inkwizycji, pachołków rewolucji. Tak, tylko ktoś taki mógłby ogrzać jej serce. Bo to serce lwa, któremu trzeba podniet i królewskiego nasienia. Wtedy metresa użyczy rąbka sukni-kontynentu. Tak by mówiła i pisała do swojej zaufanej przyjaciółki gdzieś na wsi.

Może P. czeka właśnie na tę rolę? Może z trudem odnajduje się w przeciętności, gdzie upychają ją w roli „dziewczyny z sąsiedztwa”, dla każdego takiej samej, ani łatwej, ani skomplikowanej? Może tonąc w tej nikczemnej nijakości marnieje - zastanawiały się nad tym, siedząc na odrapanej ławce i czekając na wieczorne zorze. Nawet deklamować się nie chce, bo nie ma czemu dziękować. Ta epoka jest popierdolona. Bo nie można się w niczym wybić. Nikim tak naprawdę nie zostaniesz. Już wszystko było. Nawet zabijanie wyszło z kanonu sztuki. Została lichota. Przeciętność. Sąsiedztwo. Czyli nikczemne podpatrywanie. Kto ma, kto nie ma, kto może, komu nie staje sił. Kto wie. Kto nie. I zawsze ta relacja władcy-podwładnego. W zdobywaniu informacji, w odkrywaniu nowych płaszczyzn, w hańbieniu. Nie wysilaj się. To wszystko po nic. Nawet ta Twoja krew zaschnie i nikt nie zwróci na nią uwagi. Dziś prawdziwe okazują się charakteryzacje, sztuczność. Ty możesz umrzeć. Reszta przeciętnych, niedorobionych z nieodrobioną lekcją życia nie zauważy nic. A możesz umierać na ich kolanach.

Kolana T. przeschły. Przeczołga się na nich jeszcze nie raz, dlatego przezornie zostawia twarde strupy, by przynajmniej mówiły, co działo się w jej głowie. I żeby przynajmniej dziś uważać na siebie. Wystarczy tych stygmatów. P. patrzy z wyrzutem, troską?
-Nie martw się P. Mam cię dość – żartowała wtedy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz