poniedziałek, 5 listopada 2012

LAJZA part. XII

A potem było już tylko szybciej, mocniej. Każdy dzień był dla niej razem, dawanym z całej siły na gołą skórę. Ostatniego dnia siedziała w jej domu, nabitym ćwiekami i szpilkami i płakała. Czuła, jak kiedyś mawiała P., swoje jestestwo całą dupą. Rozdrapała strupy, żeby P. widziała, że ją zraniła i upokorzyła. Krew nakapała na podłogę. Niech P. ściera, co narobiła. Więc T. siadła w szafie przyjaciółki, jak mała dziewczynka, co nabroiła i chroni się, by nie być widzianą, a znalezioną. Wdycha zapach jej ubrań. I poci się tą relacją. Bo nie wiedzieć, dlaczego dalej się to wszystko ciągnie. Bez ostateczności, takie niekształtne.
-Widzisz, mam teraz powód, by oryginalnie się stoczyć - zapach perfum, wylanych na sukienki, spodnie i tony chust, jakimi P. się otula, usypia ją i zostawia w osobliwym letargu. Raz, dwa, trzy – już nie iskrzy - liczy na głos. Powinna już wyjść -cztery, Pięć - czuję niechęć. Sześć, Siedem, Osiem -zapadam się. Dziewięć, dziesięć - widzę siódmą pieczęć.

W tej czeluści wszystkiego jest więcej. Jakby wpadła w szczelinę świata, gdzieś na pustkowiu, rodzącym nagle tysiące myśli i tysiące rozwiązań. Pełen wgląd w przeszłość i teraźniejszość. Jak w filmie „Fando i Lis”, kiedy bohater porzuca swoją ułomną ukochaną, tak naprawdę będąc z nią nierozdzielny. I im bardziej jest o tym przeświadczony, tym mocnej ją rani. Aż do agonii. Tak samo jest między nimi. Porzucenie-oddanie, separacja-zjednoczenie. Im więcej w P. okrucieństwa, tym więcej w T. tolerancji na zachowania przyjaciółki.

Zresztą w ostatnich ich momentach P. zdołała z siebie wykrzesać tylko zimno, obojętność. Kiedy zobaczyła rozmazane ślady krwi na podłodze, tylko wzruszyła ramionami:
-Przecież powiedziałam Ci, że lepiej, jak będziesz tu siedzieć i wydobrzejesz. A i tak nie można Cię zostawiać, bo sobie krzywdę zrobisz. I potem jeszcze, kiedy T. uchyliła ostrożnie drzwi szafy: -Najbezpieczniej jest zwykle w szafach. Otulisz się moim szalem i zapomnisz, że mnie nie ma. Kto by pomyślał, że stać cię na takie zachowania – i tymi słowy przekręca kluczyk drzwiczek, zamykając ją na dobre. - Idę, to była kontrola. Ale nie płacz. Nie będę długo zabawiać się w naprężoną do granic uwagi studentkę. I przyjdę z obiadem, ciao!
Trzask drzwi. Znów jej nie ma.

Tak się nie robi nawet własnemu cieniowi. Może tu i bezpiecznie. Ale słyszeć szemranie własnych myśli i nie móc uciec to najstraszniejsze rozwiązanie. Ostateczne rozwiązanie dla skołatanego mózgu. Wojna błyskawiczna komórek. Świst w uszach i bum!  Szafa to komora tłumiąca. Całkowita deprywacja zmyslow.

T. widziała więc w swojej grozie jakieś linki, jakieś pogmatwane oponki, jak się wiją i czernieją. W tej złowieszczej ciszy poczuła głuche butwienie wypalonych gałązek mentalnych. Głupiała w mgnieniu sekundy. Najpierw słyszała wszystkich sąsiadów P. Potem wydawało jej się, że mówi do niej jej własny żołądek. A potem widziała, jak jej mózg układa się w literę O. O jak obłęd.
-Gratuluję. Wygrała Pani wycieczkę autokarem prosto w przepaść! - mówiły jej wyolbrzymione i wyabstrahowane usta P., tkwiące w jej głowie jak na ironię, do dobicia. Czuła degradację rozszczepionych molekuł, memów, czy jak im tam. Brakowało jej powietrza. Szale nie były już ukochanymi maskotkami. Dusiły jak węże, dodatkowo zmniejszając możliwość manewru. Tak bardzo chciała wyjść. Wyjść. Wyjść! Wyyyjjjśśććć!

-Otrzymuje Pani od nas nagrodę: wycieczkę na kanapę. Smacznego - Woń spaghetti i wystudiowany na spikerkę tivi głos P. wydobywa T. z otępienia. Przecież tak niedawno pojechała z nią tramwajem, który je złączył w tę parszywą całość! A teraz jest dobrowolnym zakładnikiem. Ślepym na uwagi, niemo przywiązanym do nogi swojej Pani. P. otwiera drzwi swojej wielkiej szafy. I głaszcze ją po brodzie.
-Zasłużyłaś na obiad. Wiesz, nie chcę Cię krzywdzić. Coś się ze mną stało, że bawię się i eksperymentuje na tobie. Ale ty mi dajesz do tego pożywkę. Przyzwalasz, dajesz się prowadzić. A ja mam coraz mniej pomysłów i inwencji, jak urozmaicić eksperymenty. Wszystko mnie nudzi i idę dalej. Ty się jednak jak na złość sprawdzasz w każdym zadaniu, wprost nie mogę od Ciebie oderwać oczu. Jesteś w centrum mojej uwagi mimo tego, że mnie z tobą nie ma. I razem sobie tak orbitujemy, będąc de facto osobno. Ale mam wrażenie, nie, wiem, że mnie zniszczysz. Zemścisz się i nie będzie jak w powieściach, jakie cytowałyśmy. Hmm? Odpowiesz?

-Powieść. Życie to taka nieudana narracja, którą ktoś dopieszczał, a okazała się czczą grafomanią. Powieść potrzebuje jednak bohatera, jego dramatu i konfliktu. I co? Właśnie po to dzieje się to wszystko? Po co komu dramat, figle, eksperymenty? Żeby się zabawić? Żeby znaleźć swoją a-muzę i amuzowywać się do ostatku? - w końcu zdobyła się na odwagę i wystrzelała do P. te słowa.

A potem żuła spaghetti. Spaghetti z kiszką kiełbasy pośrodku.
-Kocham Cię – wymknęło się jej między jednym uderzeniem widelca o zęby, a drugim. Wymlaskała wyznanie. - Nie-nienawidzę – wróciła do zlizywania z talerza sosu bolońskiego.
Kątem oka widziała, że P. to wyznanie śmieszy. Ale śmiała się jakoś dziwnie. Inaczej. Jej kąciki drgały, jakby dostawała spazmu. Wszystko działo się bezgłośnie i kiedy ona, dla kurażu, zaczęła uśmiechać się najserdeczniej i najszczerzej, jak umiała, P. zaczęła płakać. -Co Ci jest – wymknęło się T. cicho. To było nie na miejscu. P. zanosiła się szlochem i odgoniła ją jak natrętną muchę. Odejdź. Spadaj. Wypierdalaj!!!

To był ten moment. Wypadła z ich rozgrywki. Za nią, jak z katapulty, wypadł jej plecak, po nim dwie zabłąkane książki, które pootwierały się na jakichś stronach. Tyle jej było w tej przyjaźni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz