poniedziałek, 9 lutego 2009

OPOWIADANIE z CYKLU OLD-STORIES - Znalezione

Dzwonek do drzwi obudził ją z odrętwienia przy obieraniu ziemniaków. W pośpiechu mało co nie przewróciła kubła na śmieci. Bo kiedy się zrywała z małego stołka, poskładanego z niepasujących do siebie desek i nóg, potrąciła stopą zielono-brunatny plastik. Kubeł kołysał się dobrą chwilę, po czym na nowo znieruchomiał, kołysząc jeszcze lekko obierki.

negative0-22-241

-Jak to ładnie wygląda – wpatrzona w kubeł gospodyni zapina fartuch, szybkim ruchem poprawia włosy. Znów zapomniała, że ma brudne ręce. Przeklęte obierki. Wszędzie się przykleją.


W wizjerze uśmiecha się mąż. Duży, postawny, o bujnej, wciąż szarej czuprynie. Lubi go takim. Jego szpakowatość przyciąga wzrok kobiet. Może i miałby powodzenie, gdyby nie rzeczy, które targa obok. Wcale przystojny mężczyzna z dziadowskimi przedmiotami za pazuchą. A kupiła mu przecież całkiem nowy płaszcz. Nie po to, by dekorował go złomem.


Mężczyzna zdecydowanym ruchem pcha drzwi w kierunku drobnej żony w podomce. Drzwi odskakują ze zgrzytem.


- Mówiłam, żebyś je naprawił Józefie – strofuje mężczyznę żona – ileż to się Ciebie trzeba naprosić. A tak, zaraz drzwi albo wyłamią się z zawiasów, jak nimi będziesz tak łupał albo strącą z półki fotografie.


Józef lekko kiwnął głową. Zdjął powoli płaszcz i wyciągnął z jego kieszeni niewielki przedmiot. Znalazłem na chodniku – mówi żonie. Ot, leżało. Nie wiem, do czego to służy. Pewnie jakiś kołek. Ale widzi mi się, że będzie na wzmocnienie półki ze zdjęciami.


Kołek ma kształt płaskiego wieszaka. Matowy, z jedną dziurą na śrubę. Ale nie wygląda na kołek stolarski, rozporowy. Raczej na część jakiegoś mechanizmu w dużej maszynie.


Żona rozkłada ręce:


-no dobrze, jak chcesz. Byle mi się zdjęcia nie zniszczyły.


Odwraca się od męża, wyciera odruchowo ręce w podomkę i wraca do swojego kubła z obierkami. Zaraz ciszę tykającego w korytarzu zegara przerywa monotonia obierania ziemniaków.


Józef pochyla się nad półką.


-Tak, świetnie się będzie nadawać -mamrocze.


Z szuflady komody w korytarzu, tuż pod masywnym zegarem z ciemnego drzewa wyciąga miarkę i ołówek. Po chwili wraca do szuflady i dobywa wiertarkę. Korytarz dudni od wiercenia.


Żona przestaje obierać. Patrzy przeciągle na meble kuchenne. Na ich półkach walają się przedmioty, które Józef znalazł. Pęknięta lalka z jednym okiem, niekompletne puzzle, przyklejone klejem do tektury, jakieś kolorowe butelki po szampanach sylwestrowych. Maskotka o nieokreślonym wyrazie mordki. Pozłacany zegarek o tarczy w kształcie serduszka.


Zaczął od razu po wojnie. Właściwie odkąd go znała. Na każde spotkanie przynosił sztuczne kwiaty. Kiedy się zaręczali, włożył jej na palec za mały pierścionek, który potem powiększyła potajemnie u jubilera. Kiedy pierwszy raz weszła do ich przyszłego mieszkania, zabrakło jej tchu. Od progu roztaczał się przed nią jakiś bajkowy krajobraz. Uśmiechały się do niej malowane lale, każda z jakimś uszczerbkiem. A to bez oka, a to bez rączki. A to z wybitą buzią. Jak zrobiła parę kroków, zobaczyła poustawiane w wazonach sztuczne bukiety. Kolorowe, nierealne. Nie pachniały jak prawdziwe kwiaty. Pachniały niczym.


Łazienka pełna była puzderek, flakonów wyczerpanych perfum. Woń paryskich wybiegów mieszała się z włoskim szykiem ulicy. Obok, miski i kubły. Pełne butelek i jakiś drobiazgów. W zasadzie nie dało się przejść do wanny, usłanej jakimiś gumowymi zabawkami: kaczką, statkiem. Plastikowym wężem.


Ale najbardziej zagracony był pokój Józefa. Wszędzie walały się gazety. Sterta papierzysk z zapiskami obok zabłoconych kartek. Tłumaczył jej wtedy, że robi katalog pamięci. Że zapisuje każdy znaleziony przedmiot i opatruje go numerem.


Kołek był 40 349 rzeczą, jaką Józef znalazł w swoim życiu. Kiedy skończył wiercić dziurę w ścianie i zamocował kołek, sapiąc przy każdym pochylaniu się nad półką, podreptał do pokoju, gdzie znajdowały się opasłe teczki z tektury. Kilka zawalało masywne, orzechowe biurko, zasłaniając kolejne zdjęcia pary. Teczki były przepełnione kartkami, z których czasem wystawały jeszcze kolorowe przypominacze. Józef zerknął na jeden z nich. Zdjęcia. Odchylił kilkadziesiąt kartek i przyjrzał się uważnie zielonej karteluszce przyczepionej do marginesu kartki. -Ach, zapomniałem – przecież mam deseczki do ramki – szeptał nad swoim archiwum. Wrócił się do swojego płaszcza, skąd wydostał jeszcze małą deseczkę. Żona nadal mocowała się z ziemniakami.


W teczkach było jeszcze kilka kategorii, tworzonych roboczo po przyniesieniu kolejnych znalezisk. Opowieści. Tu wędrowały kartki znalezione jako fragment korespondencji. Na przykład: Pójdź po nuty. Albo: Kupić: 1 kg mąki, dwa chleby, dżem wiśniowy (nie porzeczkowy). Albo: odbierz syna z przedszkola. Krystyna. Mógł tworzyć sobie opowieści z tych roboczych zapisków, jakie zostawiali mu inni na chodniku. Wyobrażał sobie, jak mogła wyglądać Krystyna. Jaki mógł być uczeń szkoły muzycznej. Po piśmie i słowach rozpoznawał, z kim miał do czynienia, nim ktoś nie zostawił mu śladu na kartce. Z podartych, fragmentarycznych losów plótł całe serie wypadków. Te lądowały w zeszytach, które też Józef skrupulatnie opisywał. Przypadki rosły w ciągu lat i tworzyły stek historii, którymi Józef raczył przy koniaku zachwyconą żonę. Kieliszki pochodziły naturalnie ze znalezionych kompletów. Albo wyrzuconych na śmietnik, albo wyszukanych gdzieś na pchlich targach. Bo te też Józefa interesowały. Sprzedawcy w końcu też musieli takie kieliszki gdzieś znaleźć.


Czasem przydarzało się Józefowi, wbrew protestom żony, wejść do opuszczonego domu, który mijali na swoich niedzielnych spacerach. Wtedy doganiał obrażoną żonę i pokazywał. A to kawałek metalu, a to deskę o „oryginalnym” kształcie. A to stare, zakurzone płyty winylowe. Czasem wracał, uginając się pod ciężarem zakurzonych książek, które potem katalogował, czytał i umieszczał w bibliotekach osiedlowych. Bo z biegiem lat zapełniły cały pokój. A teczki były ważniejsze. Były tylko jego. Tworzone przez niego w jemu tylko znanym systemie. Jego całe życie, jak powtarzał oniemiałym kuzynom, pukającym się za jego plecami w czoła. Nie był aż tak zwariowany, żeby tego nie widzieć. I tak robił swoje.


Żona zostawiła mu jego królestwo. Wolała nie mieszać się do tych spraw. Czasem tylko potajemnie znosiła do piwnicy kolejne matryce niepasujących do siebie kawałków puzzli, paciorków lub worki guzików. Z tych mogliby założyć pasmanterię – śmiała się do siebie tym razem przy krojeniu cebuli. Czasem w piwnicy lądowały też zdjęcia. Podarte związki, które Józef potem raz jeszcze reanimował swoim znalezionym klejem introligatorskim. Żonę drażniło, kiedy kobiety były wyjątkowo piękne albo kiedy para na zdjęciu wyglądała na zbyt szczęśliwą. Stosy rękawiczek, czapek, parasoli, portfeli – to też lądowało na półkach skonstruowanych z desek i metalowych resztek maszyn, jakie Józef znosił nocą. Bo czasem potrafił się czaić, dopóki nie skończy się budowa, dopóki ktoś będzie mu przeszkadzał. Zasadzał się na upatrzoną rzecz i taszczył ją często dobrych kilka przecznic. Budząc, ją, wciąż nienawykłą do trybu życia męża.


-Kochana, gotowe – znad patelni z cebulą wyrwał ją jego głos. Odeszła od kuchni, wytarła po raz kolejny ręce w fartuch i doczłapała się wolno do Józefa, promieniejącego teraz przed półka. -Zobacz – krzyczał na cały przedpokój – teraz nawet łomoczące drzwi nie zrzucą półki ze ściany!


Wzięła jedno ze zdjęć z półki do ręki. Uśmiechali się z niego dwaj młodzi ludzie, wyjątkowo wychudzeni, w łachmanach poprzepalanych ogniem. Tylko przepaska świeciła w tej zadymionej scenerii dachu, na jakim stali objęci jak najlepsi przyjaciele. A na odwrocie, pismem Józefa: Koledze, na pamiątkę. 4 sierpnia 1944 roku.


Przyniósł ją ze zgliszcz domu, do którego wybrał się, by zanieść przyjacielowi chleb. Chleb zostawił, a wziął pamiątkę po ich wieloletniej, szkolnej przyjaźni. To była zarazem pierwsza rzecz, jaką Józef znalazł i przyniósł do swojego domu.


Nikt nigdy nie pytał, co widział w domu przyjaciela.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz