wtorek, 7 grudnia 2010

Łazja part. IV

Zaczęło się tak zwyczajnie. Jak w Aimee i Jaguar. P. podeszła do niej na imprezie i zapytała, czy ma papierosa. Chuda od razu wiedziała, że coś je do siebie zbliża. Już tak ma. Albo kogoś nie akceptuje, albo kocha. Po co udawać, decydować się na gadkę, jeśli i tak punktów zbieżnych nie ma? Jeśli otwierasz usta tylko po to, by wydychać powietrze bez potrzeby, lepiej nic nie mów. Zresztą ona nie należy do ludzi mównych. To o niej mówią, jak ją widzą. Ona woli działać, niż dawać swoją energię komuś, kto i tak ją zamieni w odpady. Po co komuś mówić, a już nie daj boże powtarzać, na czym jej zależy, co ją bawi, co robi w wolnym czasie i gdzie chodzi do fryzjera. A, szufladka, w którą lubią wkładać ją ci, którzy i tak za chwilę zapomną albo przekręcą: co ją kręci w życiu? Płytkie pytanie, płytka odpowiedź. W takich momentach lubi pomilczeć. Wtedy jest dla nich tłem, stara się przemknąć jak ocelot po dżungli i w końcu tylko patrzą na nią bez słów.


P. instynktownie wiedziała, jak ją podejść. Nie zadawała zbędnych pytań. Miała więc dla niej papierosa. Miała potem czas na rozmowę przy barze. Miała czas na piwo w parku. Zresztą to był jej pomysł. Wreszcie jechały razem tramwajem mimo, że tak naprawdę jej odjechał w drugą stronę. Coś zwierzęcego pchało ją do niej. Jakaś siła, która nakazała być jej cieniem. Pierwszy raz doświadczyła czegoś tak niepodobnego do wszystkich uczuć, jakie jej mózg potrafił z siebie wykrzesać. Czuła się przyjemnie zależna od jej uroku. Od jej spojrzeń, sposobu prezentowania sylwetki. Od każdego centymetra jej ciała, choć nie było ono w istocie pociągające. Pociągający był spektakl, show, jakie przygotowało dla wszystkich.


Show. Ona jest przeciwieństwem jej ideałów. W zasadzie ucieleśnia wszystko to, od czego ją w dzieciństwie odwracano mówiąc: nie patrz, to wulgarne, to niedobre. To grube. To brzydkie. To kiczowate. Tak. Właśnie te słowa chyba najbardziej obejmują jej jestestwo. Otulają jak różowe futro, włożone prosto na gołe ciało. Jest rozkosznie prostolinijna – wali między oczy i potem tego żałuje. A przy tym rozbraja miny pozakładane na nią z niebywałym wdziękiem. Wdziękiem przystosowawczym. Takim, który pozwoli na zwrócenie się do tej samej osoby ponownie z dialogiem, a nie z inwektywami. Taka już jest. Różowa, próżna, drapieżna.


Dlatego ani ona, ani większość przygodnych twarzy, które znikają w mroku szybciej, niż się pojawiają, nie odrzuca jej metody działania. Testowania innych, prowokowania. Co będzie, jak naciągnie ich granicę? Jako wytrawna aktorka P. dobrze wie, kiedy mówić, kiedy dać się ponieść emocjom. Kiedy grać na pokaz, a kiedy, innym razem, sprawić, by ktoś zrobił coś za nią. Nie lubi się wysilać. Po co robić coś samemu, kiedy wiesz, że ktoś to zrobi lepiej i mniej ubrudzi sobie sumienie zabawą, która Ciebie mogłaby dużo kosztować? Dobrze więc wychodzi jej nakłanianie do własnych projektów, planów, choć nie są to plany wykraczające poza wymiar wieczoru w mieście. Ale ten wymiar przynajmniej jest zagospodarowany jej ręką. Ręką gładko przechodzącą od spraw zaopatrzenia we wszystko, czego im potrzeba, po sprawy porządku dziennego.


Od pierwszej chwili wiedziała, kim jest ta drapieżna nocna kotka. Lwica imprez i salonów, jeżdżąca wytrwale autobusem i tramwajem, a nie taksą z jakimś przygodnym kolesiem, który udaje szarmanckiego do momentu otwarcia drzwi samochodu. Właśnie na to narzekała, kiedy chuda oddała jej te pierwsze kilkanaście minut znajomości. Ilu było tych idiotów, nie pamięta. Ale jednego musiała mocno skopać obcasem, bo zbyt gorliwie łapał ją za tyłek. Skomlenie było rekompensatą wkurzenia i strachu... Dalej musiała sobie radzić sama, bo, jak się okazało, taksa przywiozła ich pod jego blok, a nie pod klub, który jej zachwalał przy akompaniamencie pustego śmiechu taksówkarza.


Wiesz, mówiła dalej, kiedy ktoś proponuje Ci drinka i go teoretycznie znasz, bo bywasz w klubie od momentu zakończenia picia w parku, to się zgadzasz. Być może już z nim piłaś albo chociaż przypominasz sobie, jaki ma głos. Jak tańczy. Problem zaczyna się wtedy, kiedy Twoje granice po kolejnym drinku topnieją. A on się w nie wlewa, wyobrażając sobie, co będzie z Tobą robił, jak trochę jeszcze podleje Twoją głowę. Męskie kurwiszcza. Myślą, że ogródek kobiety to poletko pod ich uprawę. Ja wolę pić z kobietą, rozumiesz, bo ona mnie nie pieści w myślach, kiedy tylko zmrużę oczy przy kolejnym łyku piwa.


Wiele lasek ma głupie poczucie winy, że tak nie można, chłopaczek się stara i nadskakuje. Po wypiciu drinka mówią, że teraz chcą potańczyć i idą do kolejnego fajfusa w koszulce polo, wywijającego tyłasem. I co? Idą z nim do kibla, aby mu podziękować za zainteresowanie. Nawet ja wpadłam w te pułapkę. Nie chciało mi się samej łazić do klubu. Chciałam kogoś mieć. Kogoś trzymać za rękę, kiedy tracę grunt pod nogami. I umoczyłam z jednym takim, który potem rozpowiadał, jak mu było dobrze. Ale to mi było dobrze, bo on miał większe pole do popisu w małej kabinie. Musiałam potem odwracać kota ogonem, żeby jego koledzy i koledzy kolegów przestali się do mnie ślinić. Żebyś widziała ich jęzory. Pracowały tak, że mogłyby mi służyć za wachlarz w duchocie main floru. Chwila słabości dużo w tym mieście kosztuje. Ale wystarczy, że zmienisz na chwilę barwy klubu i zaraz masz przed oczyma nowe twarze. Które prędko wirują koło twojej głowy i przesuwają się przed tobą jakby szły w jakimś korowodzie, powykręcane, blade i tym bardziej dramatyczne, im więcej wypijesz i łykniesz. Ale wiesz, że oni wiedzą tylko tyle, ile widzą. A widzą chętną laskę, macającą się po biodrach i piersiach do rytmu jakiejś tandety, której na co dzień nie puścisz nawet własnej babci.


Tak, przypomina sobie. Wzrok to tu, w przybytku zjaw zabłąkanych gdzieś w mikrokosmosie własnych paranoi, zmysł kluczowy. Od niego wszystko się zaczyna i na nim się kończy. Najpierw musisz przecież wizualnie odpowiadać profilowi klubu, jak to ładnie brzmi w jego regulaminach. Bo selekta, jako wypełniacz postanowień właściciela lub swoich prywatnych gustów, aroganckim i wyrachowanym spojrzeniem obetnie wszelkie niemodne akcenty, zachowanie równie obcesowe, jak ich, i biedę. Bieda nie ma wstępu do miejsc, gdzie się wydaje pieniądze. Możesz być naćpany, pijany i lekko przedwczorajszy, ale wystarczy, że błyśniesz drogą metką, a zaprzyjaźnisz się z mordą selekty i masz zniżkę na imprezę. Jak Cię przeleci, masz wjazd free.


Dlatego selektą nie może zostać byle kto. To koleś, który musi się prezentować i być klubowym trend-setterem. To, jak wyglądają inni, jest efektem klonowania jego osoby. Czasem go przez to nie odróżniały od reszty klubowiczów. Kiedy przychodził po swojej zmianie na after, wtapiał się po prostu w resztę masy emulgującej do disco, electro, hausu. Chciał zrzucić z siebie kombinezon funkcyjnego, być pomimo tego, czego był sprawcą. A był w samym środku tłumnego zainteresowania. Mimowolnie pozostawał po swojej całonocnej pracy gwiazdą imprezy i przez cały czas trwania afteru można się było z nim „zbratać”. Problem tylko, czy coś zapamięta przy Twojej kolejnej wizycie na bramce.


Bo pole widzenia i kojarzenia faktów w klubach bardzo się zawęża. Jesteś w stanie skupić swoją uwagę w ograniczonym zakresie. Widzisz tylko kilka osób przed tobą, jakbyś dobywał okulary, które ogniskują się na najbliższych punktach, zasłaniając resztę. I te kilka punktów jesteś w stanie potem odróżnić, powiedzieć coś o nich. Jaką sukienkę miała koleżanka z prawej. Jak uśmiechał się do ciebie chudy blondyn, pracujący w reklamie. Wydobywasz już kolejno te twarze na każdej następnej imprezie. Obierasz z niewygodnej anonimowości jak orzech z łupiny. Wyłuskujesz z baru albo z parkietu. Resztę gawiedzi pokrywa mgła.


Nie martw się jednak, jeśli zależy ci na wydobyciu większej ilości twarzy. W zależności od podanego wcześniej specyfiku, możesz sobie wszystko wyobrazić. Pole, łąkę, po której pląsasz z wiejskimi chłopcami wplatającymi Ci we włosy kwiatki, górskie szczyty, jakie z plecakiem mozolnie zdobywają alpiniści, wodospady pachnące wanilią. Nagle świat staje się kolorowy. Lepszy, taki ostateczny w swoim kształcie. Dziejący się bez przyczyny i nie mający skutku. Wyzwalający. Przez chwilę, kiedy jeszcze zamykasz oczy, widzisz dźwięki, a twoje ręce obejmują jakąś niesamowitą nieskończoność. Wyrywasz się do niej, chcesz, aby cię nareszcie pochłonęła. W zasadzie w takich momentach żyjesz właśnie po to, by się rozpłynąć w nieskończoności. Widzisz Boga i stajesz się nim. Możesz stwarzać wszystko dokoła. Albo wszystko unicestwić. Byle nie pójść za daleko. Nie zanurzyć się w swój siódmy dzień, przeskakując mozolnie wypracowane sześć dni. Wtedy tylko wieczny odpoczynek. W każdym sensie. Chwile zatracenia trzeba celebrować.


Zresztą, każdy ma tu takie chwile prędzej, czy później. Fosforyzuje. Rozszczepia się na miliony molekuł, które gdzieś sobie pląsają i nagle, kiedy otwiera się oczy, przybierają kształty twarzy. Czasem są to piękne twarze, czasem zniekształcone ryje, bardziej zwierzęce, niż ludzkie. Kiedyś chudej wydawało się, że szczerzą się do niej hieny. Ich zęby wydłużały się, aż w końcu przypominały kły słoni. Hieno-słonie kiwały się do taktu jakiegoś hiciora electro. Fuck me, squeez me. Jedna z nich naparła na nią swoim pręgowanym cielskiem. Wyprężyła pysk i chuda czuła, jak ją podgryza. Aby nie krzyknąć, jakoś się uwolniła z uścisku i uciekła do kibla, zaglądając w paszczę muszli klozetowej. Niewinny porcelitowy kibel przypominał łeb rekina ludojada, przytwierdzonego za szczęki do chwiejnej podłogi. A ona sama była bohaterką remake'u „Szczęki”, nurkującym nie w morzu, a w brudzie wydzielin innych ludzi. Następnego dnia na jej ramieniu widniał ślad czyichś zębów.


Czasem jednak bywa zwyczajnie. Lądujesz bezpiecznie i twarze ogłuszonych dźwiękiem stworów zmieniają się na powrót w twarze twoich przyjaciół. Choć tu nie możesz tak o nich mówić. Poznajesz taką P. dopiero później, właśnie w autobusie, kiblu, tramwaju, sklepie osiedlowym, gdzie, jak ty, kupuje tabletki na kaca. Kategoria przyjaciela powstaje w twojej głowie dopiero wtedy, gdy wyabstrahujesz osobę z miejsca, w którym obie przebywacie. Wtedy dostrzegasz, że P. to zwitek podobnej energii, której nie masz szans poczuć na skażonym terenie wszystkich klubów, jakie odwiedziłaś.


Twój klub to Czernobyl, gdzie są małe szanse na oddziaływanie non-toxic. Aby nie bolało, musisz się zaimpregnować, przygotować pancerz i symulować akcję przekradania się w zanieczyszczone tereny. Jak Stalker. Inaczej nie opuścisz klubu o właściwej porze lub o własnych siłach. Klubowe Syreny zamienią cię w świnię, nim się obejrzysz. A przecież nie możesz włożyć zatyczek do uszu.


Syreny to oddzielny temat. P. do nich należy, ale nie daje tego po sobie poznać. Najchętniej utopiłaby naiwnych śmiałków w swoim drinku. Nie robi tego tylko dlatego, że ma garstkę PRZYZWOITOŚCI, którą, jak siewca z przypowieści, sieje wokoło. Czasem to ziarno ma niepokojąco biały kolor i P. rozpyla go delikatnie na twarze zgromadzonych, strzepując pył z paznokci. Jest benandante – wiedźmą strzegącą swojej wioski przed demonami. Gawiedź wtedy radośnie mlaszcze i wpada w jeszcze większe uniesienie. Rozlegają się brawa. Tłum wynosi swoją wybawicielkę od nudy na parkiet i trzyma za ręce, póki nie nastąpi zmiana nastroju. Bo kiedy na parkiecie resetują się dane, trzeba rozpylanie proszku albo powtórzyć, albo zmienić otoczenie. Nudny poszukiwacz to kandydat na świnię.


Można też tak. Ukrywać się gdzieś w kątach klubu, by ujawnić się w kluczowych momentach imprezy. Przypływać i odpływać swoją łodzią, wachlując duszną powierzchnię nieklimatyzowanego pomieszczenia. Ale to tylko dla wytrwałych, podsłuchujących najświeższych ploteczek. Taki ktoś zwykle pyta: co słychać? Co się dzieje na dole? Ale jego mina świadczy o tym, że interesuje go tylko sąsiad/sąsiadka, z którym/którą akurat zamienia kilka zdań. To przerysowany bard, konsument nowinek. Jego zasadność istnienia w klubie wyjaśnia tylko pikanteria opowieści. Inaczej, nie ma z niego żadnego pożytku.


Obie nie gustowały w tej strategii. Wolały zmienić klub. Zmiana dodaje napędu, wyostrza optykę. P. była pod tym względem mistrzynią. Musiała w poprzednim wcieleniu być kotką. Niezależną, wyciągającą pazury, kiedy czuje się zagrożona. Jak się zarzekała, od dzieciństwa obserwowała koty i starała się tak zachowywać: pilnować granic, pielęgnować humory, być nieprzewidywalną. A może tylko zmieniała się w kota, by zostawili ją w spokoju wszyscy nadęci inkwizytorzy, wpajający do znudzenia dobre wychowanie i skromność, życie w czystości i inne brednie.


Więc lądowały w innym klubie. Im mniej znanym, tym lepiej. Doskonale czuły się jako anonimowe obserwatorki. Kilkanaście minut szoku i gawiedź już wprowadzała je na salony. Poznawały wtedy kluczowe postacie, pochlebiały bardom zanurzonym po dekolt w pieprznych dowcipach. P. nie ustępowała im pola i po chwili taki wynudniały cynik chował się w innej sali. Była głośna. I nie znosiła sprzeciwu. Musiała dominować, dlatego szukała w krzykliwej gawiedzi swojego przeciwieństwa. Wyznawcy, posłusznego poleceniom. Kogoś, kto zrozumie bez słów, kto będzie kroczył za nią jak cień. Kogoś, kto jest w ciągłym pogotowiu i czeka na sygnał do działania. Kiedy powie: impreza, narzuci kurtkę i bez słowa będzie czekał pod klubem. Kiedy powie: drink w parku, zostawi gawiedź i przytuli się do drzewa. A kiedy powie: zostaw, na jakiś czas pozwoli jej odejść. Chciała mieć, posiadać kogoś, kto będzie nosił mentalną obrożę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz