poniedziałek, 20 grudnia 2010

Łajza part V

Chuda została jej psem. Wiernym towarzyszem widowiska. Będzie to więc opowieść o psie. Poskładana gdzieś między skomleniem, a włóczęgostwem. Między upojeniem, a obrzydzeniem. Będzie to życie, w którym w każdej sekundzie zawarta jest minuta, a w każdej minucie – wieczność. Jak w serialu, który graweruje życie aktora i sprawia, że jest bardziej „Anią”, niż Zofią ze sceny teatralnej. Albo jak w sztuce, którą reżyseruje P. a chuda. gra główną rolę. Taką niekończącą się i nieprzewidywalną.

Jej życie w zasadzie trwa i się kończy, ilekroć pisze, mówi i jest z P. Wystarczy, że przyjaciółka zniknie jej z oczu, a ona nie ma po co istnieć. Bo co, ma patrzeć na siebie? Ona od siebie ucieka, zasłaniając się widowiskową przyjaciółką. Jest tym bardziej szara, im ta druga błyszczy w światłach reflektorów. Fakt, że P. nie zadałaby się z kompletną szarzyzną, ale jej szczypta w chudej była od zawsze. Kiedyś nawet chuda jak patyk Dziewczyna z Zielonymi Włosami, znana ze striptizu po pijaku na stole, w zaufaniu powiedziała, że nie zrobi w ich środowisku kariery, bo jest za mało ekstremalna. I tego się trzymała. Z P. było jej więc dobrze, bo ani nie szydziła z jej doboru garderoby, ani nie żądała jakiegoś kategorycznego wyróżnika. Oklaskiwała za to wszystkie jej pomysły i potrafiła wycedzić przez zęby idealną ripostę. Tym zdobywała sobie szacunek P. i reszty klubowych modeli.

Był między nimi jeszcze tylko trzeci bohater, który teraz chce pozostać anonimowy. Miasto. Wieloskładnikowe danie złożone z czynnika ludzkiego i kamieni. Ono definiuje wszystko, co się wydarza. Oddziałuje swą magią na każdego. Nie, chuda nie zna właściwie nikogo, kto byłby niewrażliwy na sygnały wysyłane przez nie. Można być tylko mniej lub bardziej czułym na te subtelne, podskórne wiadomości.

Kiedy więc zbliżyła się do P. odkryła, że szczególnie ona jest tym, gdzie jest. Jej radar był na miasto zawsze wyczulony. Dlatego P. zawsze już będzie jej się kojarzyć z przestrzenią. Z przestrzenią, w której pełno niespodzianek i w której cel wędrówki jest tak odległy, jak ostatni łyk alkoholu ze świeżo otwartej butelki. P. pozostanie dla niej personifikacją szukania i oswajania doznań, płynących z jej głowy w kierunku miasta jak wartka rzeka do wielkiego, bezkresnego oceanu. Jest czekaniem na wieczór w parku, w klubie i w miejskich zakamarkach. Oczekiwaniem dyskretnym, bo gdzie ona będzie pokazywać ekscytację wieczorem, skoro ten wydarza się codziennie? Co tu dużo mówić: P. była od miasta uzależniona.

Teraz na przykład chuda widzi taki epizod: P. jest w zielono-burym płaszczu. Wtapia się w krajobraz. Kiedy opiera się o szary i odrapany mur, wprost nie może uwierzyć, że właśnie pije z zielonej butelki i że za chwile zachłyśnie się ciepłym piwem. I zaśmieje, że znów jej się to przydarza. Tylko jej duże, jeszcze kształtne i białe zęby dadzą jej przyjaciółce poznać, że właśnie się obudziła ze swojego uśpienia. Że za chwilę skończy swoją alkoholową mantrę. I pójdzie do klubu, gdzie znów spotka ludzi, których wcale nie ma zamiaru dobrze poznać.

Ona to miasto, ale w swojej lichej, niezrealizowanej egzystencji. Kiedy tak siedzi na połamanej ławce i ćmi papierosa, lekko strzepując popiół na chodnik i sięgając po piwo, mogłaby być pomnikiem przodowniczek pracy po nocnej zmianie. Jest miastem, kiedy przechodzi obojętnie wokół alejek parkowych, ożywiając się, gdy już znajdzie dla siebie kawałek spróchniałego drewna, na którym się zawiesi na kilkadziesiąt minut. A potem, zamienia się w miejskiego kociego demona, przenikając przez tłum rozkrzyczanych twarzy do środka budynku, drgającego pulsacyjnym rytmem. Tak, wtedy objawia się jej kocia natura. Nie będzie potrzebować T. w swoim zwiedzaniu zakamarków. Będzie obwąchiwać kibel, bo co jak co, ale tam, gdzie trafi, oczekuje czegoś wręcz przeciwnego do parkowych realiów. Ma to być jej bajka, więc nie włoży swojego drobnego obcasika w plamy po kimś, w wydzieliny kiepskich tancerzy i kiepskich kochanków toaletowych, na jeden użytek, jak prezerwatywa. Sprawdza umywalki, gładząc dłonią leniwie po kafelkach i porcelicie. Interesuje się każdą wypukłością i każdym uchybieniem powierzchni. W końcu zaczyna obsesyjnie czyścić umywalkę i lustro. Ono musi zasłużyć na jej spojrzenie. Tym bardziej, że przyszła tu zmienić swoją maskę na inną, nakładając wraz ze szminką odrobinę uśmiechu. Jest wtedy bóstwem o wielu twarzach. Gdyby mogła, pewnie zaimplementowałaby sobie oczy z każdej strony, jak Światowid, którego kiedyś widziała na zdjęciach.

Nareszcie skończone. Puszcza do siebie oczko i trenuje miny. Liże powierzchnię lustra. Nie po to je myła, by zostawiać je komuś w stanie czystym. Ona tu w końcu JEST i zamierza być przez najbliższych kilka godzin. Poprawka bluzki, szybka ocena wyglądu. Tak dobrze. Ma zadowolenie najedzonej kotki wypisane na swojej pełnej twarzy. Brakuje jej wąsów, którymi mogłaby badać teren jeszcze wnikliwiej, niż teraz. Ale pazury wiją się na jej delikatnych dłoniach. Mają kolor pomarańczowej rewolucji. A może pomarańczowej alternatywy, ona woli to wyrażenie. Przy wymawianiu go uśmiecha się nieco szerzej. Al-ter-na-ty-wa.

Nie ona jedna jest tu dla poczucia inności, odmienności. Nie tylko ona pragnie zwierzęco nowych doznań. Wokół niej szybko zbiera się najpierw garstka, potem cała horda spragnionych wrażeń przybyszy. Niekiedy tak odlegle dryfujących po swoich światach, że są prawie z innych planet. Widać to po rozedrganym, pląsającym po ścianach spojrzeniu.

Muzyczni współplemieńcy wiją się na podestach, wieńczących stoły, okręcają swoje wychudzone ciała na rurach. Ich stopy pracują w rytmie nadanym przez tak samo spragnionego wrażeń konstruktora. Budowniczy nastroju, ukryty w kącie sali i od czasu do czasu błyskający do gawiedzi najnowszym winylem ze swojej kolekcji, szuka kąska, zaspokajającego głód uniesień. Widać, jak puszcza swoje świńskie oczka do dziewczyny, która na mgnienie oka zamienia się w kobietę-panterę, szczerzącą doń w odpowiedzi swoje kły z niecierpliwością samicy w rui.

P. znów rusza na podbój tej niesamowitej dżungli. Podnosi ręce do góry, błyszcząc pomarańczowym lakierem do paznokci. Przymyka oczy, w końcu przeciąga się leniwie, niby na nic nie czekając, a wypatrując spod przymkniętych kocich oczu jakiegoś absztyfikanta. Czar działa. W kilka minut opędza się od jakiś dwóch myśliwych, wodzących za jej ciałem powykręcanymi rękoma. Ale wystarczy moment, kiedy ręce lądują w niewłaściwym miejscu. Wtedy P. natychmiast przywołuje przyjaciółkę. Na użytek tej sceny grają lesbijki, żeby odstraszyć napalonych młodziaków. Ona nie gustuje w nieproporcjonalnych sylwetkach.

Nareszcie pojawia się on. Zbliża się z siłą wodospadu, przewracając jednego z poprzedników. Proporcje ma jak należy: długie nogi, figurę w Y, kogucika na głowie wyrzeźbionego ręką stylisty. A przede wszystkim, bije od niego nieskrępowana spontaniczność. Natychmiast stawia P. Piwo. Po chwili piją z niego oboje. To dla niego przepustka do łazienki, gdzie normalnie wchodzi tylko ona albo ja. Wreszcie znikają. Te ścieżki powtarza mniej więcej trzy czwarte klubu. Głód doznań jest tak dojmujący, że zapominasz o tym, co mówili ci pedagodzy na lekcjach Wychowania seksualnego. Zapominasz o swoich zasadach nawet, jeśli w ciągu dnia wiedziesz w miarę spokojne życie i jeśli definiuje Cię PRZYZWOITOŚĆ. W miarę przyzwoite poglądy, przyzwoita praca. I przyzwoite wykształcenie. Kilkanaście godzin później zasady się dezawuują, jak ubrania z poprzedniego sezonu. Zostają w szafie i przez noc złośliwie się kurzą i gniotą. I rano trzeba je potem troskliwie wyprasować. Więc przy przyzwoitym śniadaniu prasujesz swoje poglądy i na nowo restaurujesz swoje cnoty.

Nadal obie są w klubie. Po kilku chwilach w kiblu P. Wraca na parkiet. Znów ma kamienną minę. Przywdziała maskę, pod którą coś zaczyna bulgotać, zaburzając zwykłą dla niej apatię. Nie udało się tym razem. W łazience była ładniejsza i łatwiejsza. A przecież nie chodziło o seks. Chodziło tylko o dobrą zabawę. Rytuał zdobywania trzeba więc powtórzyć od początku. Jeszcze nie wszyscy widzieli wściekłą pomarańcz paznokci i prężenie klatki piersiowej. P. faluje pierś. Triumfuje, unosząc brwi i spoglądając na przyjaciółkę z aprobatą. Ona jednak patrzy w bok. Tam, w kącie sali, ale niedaleko P. przeciąga się teraz konkurencja – długowłosa, długonoga, długorzęsa i długa w ogóle, a szczupła, jak patyk laska ubrana jak nimfa. Skórzana spódnica trzy czwarte, bluzka na ramiączka w secesyjne wzory, o wściekle turkusowym odcieniu. Nie, przypomina syrenę, bo biodra są szerokie i tańczy w skromnej pozycji ze skrzyżowanymi stopami. Cała wygląda nieziemsko i nieco nie pasuje do rozwlekłego i pobudzonego chemią otoczenia.

To przeważa w jej wzięciu. Bywalcy miejsca, nim nie zamroczą się całkowicie, wypatrują świeżego mięsa. Nimfa znika z horyzontu, opleciona niezliczoną ilością męskich dłoni i unoszona tłumnym westchnieniem. P. zostają ochłapy. Jacyś nieliczący się kurduple, którzy raczej nadawaliby się jako krasnale do ogrodu.

Jeden znalazł odwagę i przywarł do P. Ciałem. Pulsował z nią, symulując pieszczoty. P. lekko go odepchnęła, patrząc spode łba i kazała się oddalić. Skrzat jeszcze wił się kilka minut, ale posłusznie zrezygnował z przygody.

Znów objawił się talent aktorski P. Potrafiła zagrać każdą rolę. Kiedy ktoś nie przypadł jej do gustu, po chwili zapomnienia z nim odstawiała taką komedię, że biedak kładł uszy po sobie i czmychał w poszukiwaniu bardziej uległej partnerki. Teraz wystarczył grymas niezadowolenia. Widocznie trafiła na faceta o niskim poczuciu wartości. Ale bywały chwile, kiedy wylewała na niego piwo albo łapała za twarz, rysując jej powierzchnię jak dobry papier ścierny. Zwieńczeniem komedii było ostentacyjne wyjście, z półgodzinnymi pożegnaniami znajomych, żeby na pewno to zarejestrowali i opowiadali sobie, jak dała popalić naiwniakowi.

Kiedy krasnal zniknął, P. wreszcie zaczęła interesować się muzyką. Nie zależało jej już na żadnym tandetnym wielbicielu. Przepatrzyła już chyba wszystkich. Zostali sami znajomi. Na parkiecie sześć, może siedem osób plus cztery w barze. Z nimi nie zamierza stracić głowy. Straci najwyżej kilka złotych na piwo. Ale dźwięki jakoś jej nie satysfakcjonują. Lichota ten dejot, bo nawet nie didżej. Jest do dupy, mógłby grać w kiblu dla papieru toaletowego w jakiejś zapyziałej pipidówie. Znajomi też kwaśnieją. Spoglądają po sobie i sala pomału pustoszeje. P. Postanawia wyjść i nakreślić krąg trasy przez park do domu, zahaczając o sklep nocny. To kolejne miejsce stałe w jej eskapadzie. Znajome kluby, sklepy z alkoholem i trasa do domu.

A jednak twierdziła uparcie, że miasto to najkapryśniejsza z rzeczy, jakie mogą się przydarzyć. Że lepiej żyć na wsi. Tak samo jednostajnie, ale chłonąć dni, a nie zatruwać się skisłym oddechem ludzi wokoło. Wieś jest bez tych wszystkich twarzy. Tylko z samą sobą. Bzdura, zaraz się poprawia. Jak coś takiego mogło jej przyjść do głowy. Po kolejnej butelce alkoholu i kęsie kebaba nie widzi innej możliwości niż życie w mieście. Z rozrywką od rana, do rana. Z niekończącą się pokusą. A ona w samym środku wszystkich wydarzeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz