wtorek, 18 października 2011

Łajza part. XI

-Wracaj do domu i nie pokazuj się, nim nie wydobrzejesz – P. otwiera któregoś wieczoru jej drzwi, niczym matka, której dziecku coś się stało. Ubiera się pospiesznie w kurtkę i widać, że nie na rękę jej to spotkanie. T. chcę ją zatrzymać bo wie, że przyjaciółka pójdzie do klubu sama. Że zostawi ją na pastwę koszmarów. Ostatnio się boi. Nie chce samotności.
- P. Zostań ze mną – szepce, bo drży na myśl, że jak P. ją odprowadzi po tym jak, nie daj boże, nie zgodzi się, by T. spała u niej, zobaczy jej dzieło w mieszkaniu Francuzki. Pokój, który mógłby być jej pokojem, imitację jej przestrzeni. A na to za wcześnie. Robi więc błagalną minę.
- P. chcę nocować u ciebie, tak bardzo się boję koszmarów.
-Dobrze - po chwili wahania P. daje za wygraną. Tylko weź coś do ubrania, bo nie mam żadnych koszul, pidżam ani t-shirtów.
I po chwili, stoją przed domem T. Ta każe na siebie czekać. Ale przyjaciółka nie zadaje pytań. Wykrada jej tylko papierosa z kurtki.

Po chwili ciągną za sobą reklamówkę z książkami, płytami i wielkim ręcznikiem, w który mogą się obie wtulić. W tym ręczniku zresztą potem usypiają, osłonięte dodatkowo wyliniałym kocem. Znaczy, chuda T. usypia, bo P. znów się wymyka do klubu, pospiesznie przekręcając klucz w zamku. Ale taka już jest. Przynajmniej wiadomo, że jest w pobliżu.

T. miała wtedy wyjątkowo piękną noc. Nazwała ją miękką nocą z miękkim snem. Śniła jej się P. w jakiejś niebywałej kreacji. Cekiny świeciły znad jej czoła, miała przy sobie różdżkę i czarowała tłumy. Potem stanęła za Djką i zaczęła kręcić płytami. Ludzie wpadli w szał. Darli szaty, generalnie było niewinnie, jakby cofnęli się w czasie, kiedy nagość nie była tematem tabu. I nad tym plemieniem P. szeptała zaklęcia. -To było dobre – nad ranem były obie i T. usłyszała, jak P. jej przez sen szepce. Przytuliła się do chudego ciała przyjaciółki i ciągle wymawiała te słowa. T. popatrzyła z miłością na przyjaciółkę i wyszeptała, że już zawsze będą razem. Jak w telenoweli. Żyć nie umierać.

Teraz wie, że popełniła błąd. Po pierwsze, nawet we śnie P. słyszała ostatkami świadomości, co T. jej mówiła. Po drugie: odkryła się przez P. całkowicie, jak żółtodziób, który nie umie grac w karty i przegrywa za każdym rozdaniem. Dlaczego dziś tak sądzi?

Napisała do P. krótkiego maila, że było jej cudownie. I czy może raz jeszcze nocować. P. odpowiedziała krótko, tajemniczo:

, Sent: March, 18, 12:21
Czekam. Mam dla ciebie niespodziankę. Sprawdziankę-niespodziankę :)
P.

Wtedy jeszcze nie wiedziała, raczej tylko czuła, że coś jest nie tak. Kiedy dotarła do P., ta bez słowa pokazała jej na drzwi i sama zarzuciła na siebie kurtkę. Zero czułości, zero nagrody. Chłód i milczenie. Została w jej domu, który stał się teraz ich wspólnym domem, i zagryzała wątpliwości talerzami frytek z dużą dawką keczupu. Dzień, noc, dzień, noc. Pory dnia przestały mieć znaczenie, bo nic się nie wydarzało. Aż do momentu, kiedy nie wylała do zlewu jakiegoś stęchłego piwa. Wtedy zostawiła jakiś tok-szoł w telewizji.
-P. gdzie jesteś, dlaczego ode mnie uciekasz. Znajdę cię. Tylko nie oddalaj się – wybiegła pokracznie na schody.

Kolana nadal bolały. Chwiała się, jakby stąpała po grząskim gruncie. A to przecież chodnik, o który teoretycznie dbają władze miasta. To jednak nie tylko kwestia obolałych nóg. Szła, chwiejąc się, bo nie wiedziała, co się zmieniło. Po prostu, tajemnicze spojrzenie niczego nie mówi, ale ty coś czujesz. Mówi Ci to cierpła skóra, ścisk w żołądku, bezsenność i brak apetytu. A wtedy idąc, kolebiesz się jeszcze bardziej.

Tak chwiała się przed P. A kiedy złapała się rękawka jej błyszczącej kurtki, traciła grunt pod nogami i padała raz za razem, rozwalając sobie kolana na nowo. P. była niestabilną gałęzią, odartym z jakiegoś pnia drzewa mchem, który dawno popłynął z gliniastą mazią błota podczas powodzi. To sobie wyobrażała. Jakby była zaklętą w „Kubusiu Puchatku” małą istotką, niewinnym Prosiaczkiem, który podczas powodzi Stumilowego lasu próbuje znaleźć Chatkę. Jej Chatką było miasto, a Kubusiem, rzecz jasna, P. Czasem łapała się jej nóg, ilekroć udało jej się wybadać trakt, na jakim poruszała się właśnie miarowo i zamaszyście. Im dalej jednak P. przepadała i im bardziej kręte ścieżki wybierała, tym bardziej, coraz bardziej przezroczystej T. trudniej było iść. W końcu już tylko siedziała jak pies, czekający na swojego pana pod sklepem, pod drzwiami kolejnych ludzi, do jakich P. zachodziła.

P. znajdowała ją w stanie uśpienia. Oparta o ławkę, podparta ręką, wyglądała tak niewinnie. Była tylko coraz bardziej brudna. Coraz bardziej żałosna w dziurawych spodniach i z plamami krwi na wysokości kolan. Brała wtedy apatyczną T. pod rękę i wychodziły z kolejnego podwórka, mijając kolejny śmietnik i potykając się o kolejne butelki po piwie, pamiętające świetność ich wieczorów sprzed tygodnia. T. łapała wtedy kruchą stabilność, budziła się ze swojego otępienia, patrząc spolegliwie na swoją przyjaciółkę. Ta odwracała do niej głowę, patrzyła po niej przeciągle, jakby zamyślona, po czym puszczała jej rękę z obrzydzeniem w oczach. T. pamięta ten grymas. Buzia w podkówkę, pretensja w głosie.
-Idź stąd! Zostaw mnie i wracaj do domu! - krzyczała przez łzy. T. padała spektakularnie na chodnik, traciła na chwilę oddech. Dlatego nie dawała żadnej riposty, żadnej sensownej odpowiedzi na apele P. Teraz śmieje się, że zbliżała się do poziomu nieprzeciętnej w umieraniu. Ale wtedy naprawdę miała ochotę umrzeć. Być ofiarą przyjaźni. Odtrącenia. Dlatego czołgała się do najbliższej ławki i, w spazmach, połykała suchą bułkę.

Właściwie pamięta ten okres jako urywki, które dopiero teraz układają się w sensowną całość: najpierw płacz P., lżenie czołgania się T. i jej czekania na nią, potem szczerzenie wielkich zębów w wykrzywionym uśmiechu. I silne szturchnięcia, kiedy T. desperacko łapie przyjaciółkę za rękę. Zostawiła ją samą na środku miasta, pośród tłumu machającego kończynami, który w stanie T. wydawał się niezdrowo pobudzony.

Stała jak kołek jednego wieczoru w bramie jakiejś obdrapanej kamienicy, czekając, aż pojawi się P. W końcu powlokła się chwiejnie do klubu, wzbudzając sensację.
-Co ci się stało, ale masz kolana – nie mogła opędzić się od dotyku ciekawskich. Siedziała na kanapach, popijając piwo, które jakaś litościwa dusza kupiła, bo przecież „biedaczka jest jak przećpana, wycieńczona, trzeba ją dowodnić”.

Nie interesowała jej ani muzyka, ani zwykłe przetasowania, kto z kim, kto aktualnie nadaje z djki, w jakim nastroju jest właściciel klubu, krążący o tej porze po salach i polujący na mięso.

Najsmaczniejsze mięso kręci się o tej porze na stołach. Wije się, skręcając szyję i biodra w wymyślne figury. „You can be my lover” , wtóruje im dejot. Powietrze jest przesycone chucią. Parują pory, sala dymi od chemicznie spojonych par. Światła porażają wzrok, lasery zamazują widoczność. Znów ręce w górze, nogi wybijają lubieżny rytm. Raz, raz, obrót. Raz, kiwanie głową, dwa ramionami, trzy biodrami. Raz, dwa, trzy. Spróbujmy z partnerem. Raz, dwa, trzy. I znów od początku.

Wydaje jej się, a może to się dzieje naprawdę, że tańcząca masa macha kapeluszami kowbojskimi i wiwatuje czyjeś urodziny. Skrecz dejota i po nim kilka „sto lat” każą jej odwrócić głowę w stronę przeciwległej kanapy. Na czerwonej skórze siedzi trzech ulizanych clubberów, których obie z P. widywały, jak nad ranem wtaczają się do klubu, klepiąc po tyłkach wszystkie spotkane dziewczęta. I teraz ta banda seksistów siedzi rozkraczona nad piwem i zapraszającym ruchem pokazuje, że ma pod dostatkiem białej substancji. Nie, ta biała góra wprost przesyca powietrze chemiczną wonią. T. pociąga nosem.
-Nie - dziękuje. Jeden z przylizanych seksistów nie daje jednak za wygraną.
-To może tortu? - i ze śmiechem wskazuje na...głowę świni. Trzej seksiści parskają do siebie z zadowoleniem wprawienia w osłupienie kolejnej „blondynki”. Choć, T. mogłaby przysiąc, ich śmiech był podobny do chrumkania. Chrumkk, Chrumkk - Trzy seksistowskie świnie zapaliły świeczkę w oczodole brunatnego łba.
-Sto lat, sto lat – pukała się w czoło T., nim nie zasłoniły jej widoku jubilatów panienki w kapeluszach. Znów zrobiło się gorąco...

W tym ukropie T. wreszcie zauważyła P. jak wita się z Trzema Świniami. Też odmawia skosztowania szczytu białej góry, która teraz wręcz świeci w kontraście z czarnym stołem. Ale po chwilowym olśnieniu T. wraca wzrokiem do P. Jest tak inna! Paznokcie krwiście czerwone, makijaż ostrzejszy, niż zwykle.

P. była krzykliwa. Jeszcze jej tak wulgarnej nie widziała. Mini świeciła srebrnymi nitkami. Czarne futerko, współgrało z jej czarnymi oczami. Cała była na czarno. A jednak wrażenie niesmaku i dysharmonii było dojmujące. P. przesadziła. Żadna z niej syrena, prędzej przepita Kirke w okresie przekwitu. Tak, wyglądała jak czterdziestoletnia „Kuguarka” - uosobienie przestarzałej singielki, niebezpiecznej, bo zdeterminowanej. Czyhającej na młodego samca. Nieznośnie samotnej. „Cechuje ją mocny makijaż, fryzura wysoko postawiona, aż pod sklepienie parkietu. Szczególny akcent kładzie na uzębienie i paznokcie. Nosi niedbałe, skąpe stroje”, jak czytała na głos P. artykuł przed jednym z wieczorów.

Wszystko się zgadza. P. ma dla siebie rolę. W dokumencie o singlach, który razem któregoś z nudnych wieczorów oglądały u niej.

„Kuguarka” P. wreszcie dostrzega T. siedzącą na dziurawej kanapie w żałosnej pozie ze skrzyżowanymi kolanami. Taką skuloną i malutką. Bo T. jest wielkim wyrzutem. Poczuciem winy.
-A niech to – podchodzi do T. popijając jej piwo – po coś tu przyszła, chyba nie czekasz na mnie. Zaraz cię rozerwę – i prędko się ulatnia z absztyfikantem – jedną z Trzech Świń. Najbardziej pulchną i aberracyjną. T. macha ręką, z trudem udaje jej się wstać i pochwycić wylewające się piwo. Ale P. uciekła.

Po chwili dźwięcznie i po marynarsku wchodzi schodami i przysiada się do niej, tak, do niej, jakiś brzydal. Znajomy – przedstawia się. Stukają kufle, odległość między nim, a T. maleje. Niemal siedzi na jej udzie. T. syczy z bólu, co tylko rozochoca śmiałka. Pociera bolesne miejsca, głaszcze kolana, patrząc znacząco spod krótkich rzęs i małych, wąskich oczu. W końcu zadaje sakramentalne pytanie, czy naprawdę jest paralityczką, bo jej przyjaciółka powiedziała, że T. jest dziewicą i że przez swoją niepełnosprawność nigdy nie spała z facetem. T. przypomina sobie, że złapała wtedy ostatkiem sił kufel i uciekła, kuśtykając, na bramkę, skąd pozwolono jej wyjść z klubu. Odprowadzało ją nieufne spojrzenie selekty i pytające cześć od gawiedzi. -Jesteś niesmaczna P. - szeptała, popijając piwo bez gazu. Umazana błotem, wróciła do jej mieszkania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz