piątek, 7 grudnia 2012

LAJZA part XIV

Ostatnio, kiedy chodziły do klubu na całego bywało tak, że wygrywała pierwsza opcja. Wtedy P., trzeba przyznać, wspaniała aktorka, odstawiała cały rytuał chwilowego powrotu do łask. T. spektakularnie odtrącała: jak mogłaś się tak zachować, jest mi wstyd przed Maćkiem, Wiktorem, Piotrkiem, Pawłem, Zenkiem, etc. Przepraszam w jej imieniu. Dziewczyna miała zły dzień. Ale tak to już jest z tymi indywidualistkami. Jak chcą, potrafią być obleśne - I raczyła T. cierpką polewką.

Przez chwilę nawet wierzyła w jej grę. Im bardziej P. gestykulowała i odgrażała się T. z gromami w oczach, tym T. była bardziej pokorna i zdezorientowana. Piotr, Paweł, etc. robił za to maślane oczka i mrugał nimi tak zapamiętale, że omal nie wypadły mu z gałek.

-Nie nie, ależ nie ma się co gniewać. Czy mogę postawić Wam obydwu drinka?

-Wspaniale! Krzyczy P., omal nie wytrącając lowelasowi szklanki z napojem. Obydwie kierowały się wtedy, T. ociągając się jak najbardziej jej talent aktorski pozwalał, do błyszczącego baru. Po chwili obie patrzyły na siebie z aprobatą, sącząc zachłannie drinka w kolorze czerwieni, a potem wodziły wzrokiem po, coraz bardziej osamotnionym w swojej krygującej się pozie, wymodelowanemu żelusiowi. Maślane oczy zapadają się, ciemnieją, w końcu twór kilkunastu minut ich alkoholowych uniesień coraz bardziej odwraca głowę. W stronę parkietu, rzecz jasna. Aż obie dostrzegają wydobywającą się między włosami jak ziarno jakiegoś chwasta na polu, wszędobylską łysinę. P. się nawet rozczula. Pozwala jeszcze coś powiedzieć, ale kwaśny drink podsyca ochotę na taniec. -Chodźmy - I nie pozwala T. dokończyć orzeźwiającej czerwonej mazi z lodem i odrobiną wódki, żeby tylko nie siedziała z typem przy barze.

Ale przy ich ledwie trzeciej sztuce popełniły w swoim algorytmie spory błąd. T. została, P. pofrunęła z niezwykłą dla niej lekkością ptaszęcia, co włazi lwu do paszczy na main. T. rozparła się wygodnie na szkliwiu blatu, przeglądając się w nim i robiąc do siebie miny. Ciągle trzeba trenować warsztat. Tym bardziej w takich chwilach. Wtedy zresztą było to nieodzowne i dawało jej czas na odparcie ciosów przeciwnika. Z blatu mogła go obserwować, widzieć, jakie ma intencje wobec P. Tamten twór pism dla dużych chłopców i trend-sekciarstwa wydawał się pewny siebie. Próbował dalej toczyć skałę, drążyć P., by mu uległa. Był jednak kiepskim kopaczem. A może kopał nie w tym miejscu i w tej górze, bo P. zamachała rzęsami jednoznacznie, kiedy im obydwu się przedstawiał.

-Dlaczego Twoja przyjaciółka się mnie boi? - tafla baru nieco się poruszyła.

Ten ktoś nachylił się teraz nad nią, wypuszczając bąbelki bredni. Brrrdd, brrrddd, brddd brddd. Podniosła głowę jak mogła najwyżej i z dumą wypuściła swoją bańkę mydlaną, że P. lubi się raczej bawić, niż bać, dlaczego sądzi, że P. może się go obawiać? Wskazała P., wśród skaczących ciał, definitywnie otoczoną męskimi torsami i opasaną opalonymi rękoma. Wróciła do sączenia drinka, rzucając spojrzenie: drinka za informację. Chłód szklanki otrzeźwił ją po chwili do reszty, patrzyła na P. z wyczekiwaniem, czy przyjdzie uratować sytuację.

Bo Żeluś był nieustępliwy. Bulgotał coś znad szklanki jakiegoś wermutu czy martini i ciągle dopytywał się, jak blisko są ze sobą. A kiedy zacharkotało tak, że aż P. się odwróciła z rozbawieniem w stronę parkietu, na którym królował niepodzielnie wydatny wielbiciel, kołyszący zawartością spodni jak marynarz w swoim chodzie po lądzie, T. zamknęła swój sezam informacji na tyle spustów, na ile pozwalał jej śmiech. - No to zobaczymy – zabulgotały wargi Żelusia i brzęk złotówek oderwał ją od tafli baru. Teraz obserwowała rozgrywkę między P., której nie udało jej się obronić, i pokracznym, wychudzonym mazgajem, wymuskanym przez mamę albo, w lepszym razie, sublokatorkę z lokum studenckiego, żeby nie straszył swoją przykrą aparycją. Zrobiło jej się przykro. Bo wiedziała, że Żeluś w swoich spodenkach i bucikach zawiązanych na ciasno, żeby mu nie spadły, nie ma szans w konfrontacji z mocnym uściskiem wytrenowanego Godge'a. Kołyszący się Mięsień tak bardzo przypominał wesołego geja ze zdjęć Nan Goldin, że P. pozwalała na wyjątkowo bliski kontakt. Niemal dotykali swoich twarzy.

On a commence. Żeluś wygiął się w pałąk, próbując dorównać kołysaniu Godge'a. P. wzniosła błagalny wzrok na wysokość ramion solaryjnego gladiatora, żeby zdjął przeciwnika z parkietu. Godgo podszedł, ciężko stąpając i rycząc, żeby chuchro sobie poszło. Żeluś nic. Godgo wołał głośniej tak, że pary i kółka gibających się stanęły i zastygały w swoich pozach. Ręce zawisły w niedokończonych ruchach, jakby przeszedł huragan albo jakby ktoś zrobił kawał w muzeum Madame Tissaud i powyginał figury woskowe. Głowy zwróciły się tylko na, lekceważonego do tej pory, malca. Ten, jakby nigdy nic, zaczął wirować, biorąc za ręce P. i obracając ją wulgarnie wokół siebie. Jak mógł sobie pozwolić na taki staroświecki banał upokarzający kobiety! Godgo dostąpił do Żelusia, wyrywając mu swoją zdobycz wieczoru, P., rozbawioną do białości swoich dwóch rzędów zębów. Teraz jej kolej. To także jej show. A ona nie będzie widzką. Będzie gospodynią programu. Wyostrza więc pazury, zataczając w powietrzu koła i, jak jastrząb podczas pikowania, uderza w ramię chuchro żelowe tak, że upada. I z miną zadowolonej kotki, przywraca rzeczy bieg sprzed historii na parkiecie.

I tu ją miał mały krasnal. Wstał z gracją delikatniusiego mena, w końcu gentleman to właśnie taki gość i pewnie ten czerpał z jakiejś angielskiej literatury tę swoją kreację w wersji light, i przyczepił się do nogi P. T. aż spadła ze stołka barowego. Żeluś jęczał coś, charkocząc jeszcze bardziej zapamiętale, wymiętolony przez ciała, które też zaczęły swój ryt wieczoru, zawodził i zwyczajnie płakał. -Ale porażka, opowiadała jej po wyjściu z klubu P. - patrzę na Godgo, a ten się odwraca, żebym sobie z facetem załatwiała brudne sprawy w domu! Dokooła robi się pusto, a parkietowe mordy patrzą z obojętnością kokot po podaniu trucizny! Strzepnęłam pyłek z nogawki, ale musiałam pracować nad reputacją dwa tygodnie i kupować świadkom zdarzenia piwo, żeby łaskawie uruchomili proces amnezji!

T. skrupulatnie notowała dialogi P. Przegląda pamiętnik z notatką o tamtym wieczorze:

„Kwiecień.

            Jestem pod wrażeniem ostatniego wieczoru. Bo królowała jedna emocja. Jeden proces, kluczowy dla wszystkich. Niezbędny do dobrej zabawy. Co to takiego?

            Amnezja. To obok schizofrenii kolejna cenna przypadłość. Jesteśmy nieuleczalni w swoim wyuczonym zapominaniu, wypieramy ludzi, całe grupy, byle tylko nie poczuć, nie dotknąć. Nie przypomnieć sobie. Amputujemy pamięć. Bo po co ma boleć? Filozofia egzystencji niech wypierdala do kąta, kiedy nie ma nic do zaoferowania. Co nas obchodzi czyjeś nieszczęście? Po co mamy martwić się, jak wygląda życie gdzie indziej, kiedy tu nie mamy jak sobie poradzić z teraźniejszością? Weltshmerz – weltszmelc. Kiedy boli, potrzebne antidotum, najlepiej czysta chemia. Dlatego apteki wszystkich krajów, w jakich byłam, przezywają oblężenie. Ma nie boleć, ma być przyjemnie i euforycznie. Boli Cię? Wypadasz z obiegu. Nie nadajesz się tam, gdzie trzeba prężyć mięśnie, trzeba mieć usta wypełnione silikonem i wydłużać optycznie nogi i rzęsy, by wytrwać w maratonie. Owszem, są takie chwile, kiedy jak jakiś dawno wyśniony koszmar nawiedza cię zwątpienie. Ale amnezja Ci wszystko wybaczy. Będzie twoją troskliwą matką albo Sandmanem, usypiającym śmiertelną dla pamięci dawką czarnej dziury. A wtedy doznajesz oświecenia, prawdziwej pustki. Dysocjujesz. Dryfujesz w czasoprzestrzeni, nieobciążony. Jesteś własnym bogiem. Jak po dobrym tripie narkotykowym.”

Właśnie. P. serwowała przyjaciołom proszek zapomnienia często i chętnie, to był jeszcze inny rodzaj amnezji. Amnezja zależności. Nikt nie dysocjował, było grzecznie i milcząco, jakby nic się nie wydarzyło ani tego, ani żadnego innego wieczoru. Tylko uśmiechy i przymknięte z mdłą aprobatą oczy roziskrzonego tłumu sugerowały, że właśnie trwa proces wymazywania. P. dawała – reszta brała. Była jak królowa w obowiązku, kiedy mówi: duty first, second – self. Datek na niepamięć się jednak zawsze opłacał. Potem tylko pytano: czy to wydarzyło się naprawdę? A P. zacierała ręce i śmiała się w kiblu swoim kocim sykiem z wieczną chrypą, pytając jej, bo naturalnie wysłała T. na zwiady, czy oni szepcą, czy wszystko wróciło do normy. Uśmiechała się wtedy jeszcze bardziej łasząco do dejota, żeby nieco mocniej wyprężył dźwięk, zwiększył tempo i pomógł proszkowi amnezji zadziałać. A T. stała przy nim, mając jak na dłoni tańczącą masę.

Sala wrzała. Opary proszku unosiły się nad głowami, parowało napięcie, zamykały się oczy, unosiły ręce, skracając i tak krótkie koszulki. Włosy puszyły się w opętańczym szamotaniu głów. Wirowały kolory. Odbywało się pranie w temperaturze stu stopni. Do bębna wskakiwały ochoczo kolejne zwitki pyłu tego wieczoru, zostawiając piwo. I kiedy P. wyłaniała się łazienki, po drobiazgowej toalecie, ze złotym połyskiem władzy w oku, tłum ciężko oddychał w przerwie między osuszaniem, a płukaniem. Wtedy  ona, niczym nieskrępowana, popijała w swoim majestacie złoty napój, za uśmiechniętym przyzwoleniem jednej z parujących głów, skinającej do niej z przeciwległej strony parkietu. Wtedy T najmocniej zaczęła ją podziwiać, zazdroszcząc jej powodzenia i nawet nienawidząc skrycie do szpiku kości. Może dlatego, że miała inspirację we wspólnie czytanej literaturze? Może dlatego, że dowiadywała się, czym jest miłość? Bo czym jest miłość, jeśli nie oddaniem pełnym ukrytego jadu? Czytały sobie wtedy na głos Sachera-Masocha, który docenił ich formę miłości. „Miłość jest tajemniczą drogą i rozkoszną potęgą, która nas porywa, gdzie sama chce. A my się nie bronimy, nie pytamy nawet, dokąd nas prowadzi i co z nami uczyni”[1]

Ale to przecież P. wygrała. Odtrąciła ją tak bardzo, jak tylko mogą nie dość kochani. Gardząc przyjaciółką, pokazała, że ona, T. jest dla niej tą kolorową masą amnestyków, wychodzącą z klubu ze zwielokrotnioną fazą plateau i pozdrawiającą dejota, że dokonał cudu. A zostawiona na pastwę ulicy T. sama musiała dokonać swojego cudu. Wypatrując rozwiązania w uciekającej jej pod stopami kostce brukowej, wsłuchując się w tupot stóp. Sięgnęła po środki najprostsze, dzięki przemyślności architektów co dwa metry deptaku rozkwitała ławka, na której mogła położyć ciężką głowę. Wirowało jej w mózgu, huczącym głosem ktoś dudnił, że na rogu otwarto nowy salon odnowy biologicznej. A gdzie odnowa mentalna? - pytała siebie. Takie miejsce nie powstało, chyba, że uznamy za nie szpital psychiatryczny. Ale to przymusowe wakacje, na które stać tylko zdesperowane rodziny, odarte z miłości, a może heroiczne w swoim buncie. Po co trzymać w domu pasożyta? Tak samo robi się ze starcami, upośledzonymi. Wyklucza się, izoluje, by odnowa mogła dokonać się bez udziału matek, ojców i rodzeństwa. Kto z tych sunących w pośpiechu ludzi będzie tym usuniętym? Menel, słaniający się wzdłuż krawężnika i odganiający niewidzialną muchę? Biznesmen, mówiący do swojego ucha i wymachujący teczką, a może kręcąca wydatnym tyłkiem opływowa i obcisła, zawsze gotowa blond szpetność w zbyt krótkiej spódniczce? Albo ten, który na nią patrzy, oblizując wargi, jakby właśnie zjadł loda o smaku obietnicy. Skierował wybałuszone gały na nią. Ale tu nie ma nic do patrzenia. Przecież spędziła popołudnie w szafie, a nie w odnowie biologicznej i ani myślała wpasowywać się w kanon. Odbijało jej się czkawką. I napawała się tym swoim brzydzeniem. Do P. Do świata, Do siebie. Jej miłość-nienawiść pęczniała. Głowa huczała od niej, aż zczerniał jej ten deptak ech i jaskrawych kolorów przed oczyma. Chciała do domu. Ale nie potrafiła ruszyć ani ręką, ani nogą. Zastygła w pozie urzeczenia, znieruchomiała. I na koniec spojrzała na siebie z zewnątrz. Zostawiła siebie-ją na tej smętnej enklawie odpoczynku po zakupach w piętrzących się w gorę ulicy butikach. I poszła, skacząc po górach głów. Nie ona-nie „ja”.







[1]    Leopold von Sacher-Masoch. Wenus w futrze. Łódź, 1989, s. 75


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz