niedziela, 16 grudnia 2012

LAJZA part XV (ost.)

Wreszcie dotarła do „teraz”. Teraz jest zagadką. Po przemianie i bólu, stoi pod oknami P. I będzie tu stała dopóki nie nadejdzie zima i nie skuje jej lodem. Wtedy nawet jej miłość nie zdoła się mu oprzeć. Ale T. w takim momencie będzie żywym dowodem na istnienie namiętności silniejszej niż egzystencja. Jest w tym względzie bardzo modernistyczna. Bardzo romantyczna. Trwa w swoim uczuciu. Choć ono ma dwa bieguny i nic pomiędzy. Czy P. pamięta, jak to mówiła? Nie ma nigdy nic pomiędzy, tylko miłość-nienawiść. Dwa bieguny najsilniejszych wahań. Dlatego są jak stal. Jak marmur. Nie do złamania. Ale mogą złamać niewprawne ostrze. P. była takim miękkim ostrzem w twardej oprawie. Była jak diament, który pod wpływem temperatury w mig się ulatnia. Nie ma jej. Została zjedzona. I kiedy T. widzi jej pucułowatą twarz w oknie, tylko się w tym upewnia. Jej składem gatunkowym jest przyzwoitość tak samo, jak tej upierdliwej starej Francuzki, która na cały regulator ogląda seriale. Ale to nikomu nie przeszkadza. Przedrzeźniały ją, tego P. nie może zapomnieć, kiedy Hans został na lodzie, wystawiony przez Franię. Mdlała w ramionach T. Płakała babie w ściany, żeby tylko starowina myślała, że takiego serialu nie obejrzy w polskiej tv. Lepsze to niż życie, zanosiły się tamtego dnia od spazmatycznych jęków.

Śmiech, najzdrowszy odruch. Podejście satyryczne. Znakiem przemiany T. jest to, że bolą ją mięśnie od napinania brzucha, a kiedyś przychodziło jej to z taką łatwością. Byle grymas P., jej zęby ustawione do pozy błazna. I teraz T. wystaje na deszczu, żeby zobaczyć tę maskaradę. P. zasłania firanki. Takie mieszczańskie, białe firanki we wzory kwiatów. Baba z piętra niżej by się takich wstydziła.

-Stać mnie na ironię – krzyczy w firanki T., kiedy P. wychodzi z klatki. Kanciasta, w kapciach i wsuwkach we włosach. Mówi: idź stąd. Mówi: zostaw mnie, zostaw nas. Ale nie pozbędzie się pamięci. Niech ją bolą te wszystkie chwile, które przeżyły. Niech wydziera kartki z kalendarza, niszczy pamiętniki, nagrania i korespondencję. Może podpali pokój? Ale ona po prostu ociera łzy. T. już z nimi nie po drodze. Do reszty straciła do P. zapał. Kiedyś to P. ją uczyła. Jak być niezłomną. Jak drwić, nie będąc wydrwiwaną. A jednak, w ostatecznym rachunku, to ona przegrała, bo jest słaba. Jej M. macho jest ukoronowaniem tej przegranej. Najpierw naprowadza na właściwą drogę, jak kaznodzieja, potem rozkazuje się zmieniać. Sabotuje niezależność. Jest stały, ale tylko w swoich zachciankach. I P. zakłada kapcie, wodząc zmęczonym wzrokiem po domostwie, wiesza firanki. Macho dyryguje i przekrzykuje: nie dla przyjaciół, kup mi piwo. Jego słowa są jak bat, smagające P. po plecach. Ona jest żołnierzem. On – generałem. Póki mu się nie odwidzi. Zawsze może gdzie indziej urządzić swoją armię. Minie jak przelotny seks w kiblu. A jeszcze ogołoci P. z osobowości. Zostawi jej kolejne kartki do wyrywania z kalendarza, kolejne godziny do przesiadywania w oknie. Posłuszna P. będzie go przywoływać. Póki nie przypomni sobie przyjaciół. A tych już nie będzie. Zdążą ją spisać na straty, pisząc elegię na ścianach klubowych kibli.

Żyła z nami, piła długo, aż została gdzieś papugą.
Je frykasy, ananasy i przewija swe bobasy.
Jak ją spotkasz, wspomnij ciepło,
Bo już w życiu nie ma lekko.
Pamięci P, której pomnik stawia T.


*** *** ***

Skończyło się. Idę. Wyczekuj cudu znad swojej firanki. Zostawiam ci pamiętnik, na pamiątkę tej przyjaźni. Widzisz? Kładę go pod kamieniem, abyś co dzień karmiła się swoimi sentencjami. Niech pochłonie cię szary blok i twój macho. A ja? Nie potknę się już na byle kolorowej zjawie. Zagoiłam się, znów mogę być jak Pris z „Blade Runnera”. Gibka, sprężysta. Niebezpieczna. Wierna tylko swojej idei. Zarozumiała? Może, choć do oświecenia trzeba dorosnąć. A dorośli są zwykle zarozumiali.

Przystaję w słońcu. Ulica pełna życia. Tętniące kolory, gwar i przytłumione głosy. Próbuję ich posłuchać. To od teraz moja muzyka. Zamykam oczy. Jak pachnie ten tłum? Ten wyczekiwany zapach kwiatów i ostatniego posiłku. Zapach czosnku z kebaba, mięsa i szybkiej miłości. Zapach zwiędłych piersi, zapach tanich i drogich papierosów. Omdlewająca woń deszczu we włosach. Właśnie obmywa moje blizny. Bo ten związek zostawił po sobie parę pamiątek innych niż krzywe litery w pamiętniku. Parę znaków szczególnych, o które pytają ci, co nas znali. Mam swój numer obozowy, wytatuowany na twarzy – mówię wtedy – no chodź, podejdź bliżej. Dotknij. Jest prawdziwy, dlatego nie potrzebny mi kolorowy tatuaż. I od razu mam wyznawcę. Bo on, w swoim jestestwie, nigdy na tak drastyczną ozdobę się nie odważy. Hardkore never dies -stuka się co najwyżej drinkiem. Zapewniam, niedługo drążenie własnej skóry będzie szczytem mody na klubowych wybiegach. „Dziary” będą przezywały swój renesans. Wydziergane ręce, kropki na policzkach i czole. Staniemy się nowymi Aborygenami. Wychudzone, niedotlenione szkielety z pokancerowanym mózgiem. Bo to też byśmy sobie przyozdobili. Będziemy kolorowymi kalekami, na widok których prawdziwi „tubylcy” mniejszych światów, imigranci wszelkiej maści będą się pukali w czoła. Przecież można tylko żyć – będą kiwali głowami z politowaniem. A mnie nie wystarczy TYLKO życie.

*** *** ***

-Jestem E. - Jej uścisk jest twardy, pewny, jakby właśnie sprzedawała komuś kiepski dom w słabej lokalizacji, ale była przekonana o jego walorach. Albo robiła to z takim cynizmem, że by jej było wszystko jedno. Przechodzi mnie dreszcz. Impuls wędruje wprost z czubków palców do zwojów w głowie. Bum, to twoja adeptka.

-Będę twoją Przyjaciółką. Nawet, jeśli jeszcze o tym nie wiesz - mówię.

Mój uśmiech wbija się E. w głowę, jak jej dłonie w mój czerep. Spojrzenie rozjaśnia się, oczy mrużą się jeszcze bardziej, w jakiejś zagadkowej rozkoszy.

-A skąd wiesz, że ja tego nie wiem - pyta.

Tak, to wie się samo przez się.

-Chodź, musisz wydeptać ze mną ścieżki do klubów. Teraz będziemy nierozłączne. Tego miasta uczysz się codziennie. Ale i tak zostaje ci po nim jedna nauka. Nauka noszenia piętna i przemian.

Jeśli nie ma w Tobie elastyczności i eklektyzmu, zostajesz tym manekinem, jaki leżał przez jakiś czas na chłonącej go podłodze. Ale to podłoga pozwoliła ożywić nową istotę. Jej lepkość, wilgoć i twarda powłoka wyzwoliły z pęt ciało na wpół odrętwiałe, na wpół plazmatyczne. Wiotkie, sprężyste. Chude. I niemal przezroczyste. Resztki lustra dodawały mu malowniczego blasku. Jego dumna stwórczyni mogła podziwiać je ciągle. Musiała się pochwalić światu swoją nową karoserią na wieloletniej gwarancji z częściami sprowadzanymi zza granicy. Ciało było piękne. Wystarczyło je ubrać w ideologię i odpowiednie nastawienie do siebie i otoczenia, nie zapominając o P. - przyczynie wszystkiego. I ciało wybiegło na powitanie dnia, w samo serce miasta. I nawet zasłonięte zasłony P. mu nie przeszkodziły. Zrozumiało, że nie jest mu ona w istocie potrzebna. Że teraz dojrzało do przyjęcia kogoś nowego. Do inkorporowania nowych soków.

I nadarzyła się okazja, widzisz moja E.? Teraz dialog staje się znów możliwy. Bo jesteś mi bardzo potrzebna, a ja jestem bardzo potrzebna tobie. Zależymy od siebie, ale ja mogę ci wiele przekazać. Chcę uczyć cię ALTERNATYWY, codziennych nawyków, byś mogła je potem powielać. Możemy stworzyć nowe zasady, którymi przyozdobimy swoje głowy. Wiesz, będziesz miała kolię z kolejnych stadiów Orgazmu. A ja będę miała naszyjnik z Nienasycenia. Tak uzbrojone, będziemy realizować swoje plany. I każda z nas będzie relacjonować drugiej, jak udało jej się przyozdobić koliami czoła niewiniątek.

Pięknie jest żyć w stadium niewiniątka. Ale to ubogie życie. Jeszcze piękniej – jest uświadamiać. Kiedy skosztujesz owocu wiadomości, nie ma odwrotu. Będziemy więc chodzić i rozgłaszać dobrą nowinę. Drink za show. Musisz być twarda. Pokazać, że granice są tylko w otoczeniu i jego nieprzydatnej niewinności. Jest możliwe choć na chwilę to nieodzowne w tej nauce połączenie zwojów. Wymiana energii doprowadza do wzbogacenia twojego wnętrza. Rozgłaszaj więc luminologię i przekazuj energię tam, gdzie o nią najłatwiej.

Widzisz E.? To bardzo proste. Okazja jest rodzaju męskiego. Całkiem ciekawej konstrukcji, choć nieco nieproporcjonalnej. Głowa piętrzy się na koguciej, chudej szyi, z której w zasadzie jabłko Adama sugeruje, że za chwilę wydobędzie się z krtani głos o barwie niższej niż twoja. Doskonale. Właśnie wplata się rękoma w wir splecionych istot. Szuka twojego ciała. Przywiera.  To właśnie ten moment. Odchyl mu głowę, no dalej! Niech wiruje z Tobą w rytm pulsacyjnego szaleństwa. Czy to jakiś kawał, pytają jego oczy, ale ty wirujesz z nim tak, że gubi pantofle. Dobrze, teraz jest twój, bo zapomniał języka w ustach. Teraz kolejno bar-kibel-parkiet-kibel. Zresztą, co chcesz. Ewangelia uświadomienia zwykle nie ma ustalonego harmonogramu. Kodem jest zniesienie bariery pruderii. A ja, jako twoja przyjaciółka, wiem o czym mówię. Miałam się od kogo uczyć. Parkiet szemrze? Nie szkodzi! Dobrze, że szepcą. Oni też mają się od kogo uczyć! T. nie patrz tak na mnie. Umiesz się idealnie wpisywać w otoczenie. Ruszaj. Chcę mieć rozrywkę. Uświadom ich. Ja idę do baru.

Szklana tafla połyskuje inaczej, niż wtedy, gdy byłam z P. Już nie wykrzywiam ust. A mój monolog staje się zbytecznym dodatkiem do edukacji adeptki. A może nie jestem tak przekonująca i poetycka, jak była P.? Tafla pokazuje raczej poważną twarz. Tu nie będzie żartów. Będę posągiem, boginią uświadomienia. Ale ciebie stać na więcej dystansu, prawda E?

Prawda. T. siedzi znów przy barze. Patrzy na mnie przez pryzmat szkła i drinka, jaki dla niej postawił ten niewielki szczypior ze zmierzwioną czupryną, którego uświadomiłam. Jest wspaniała. Siedzi właściwie niewzruszona w swoim czarnym, połyskliwym kostiumie kocicy. Nawet te jej krótkie, rzadkie włosy nieokreślonego koloru pasują do reszty. Nie musi mieć makijażu. Blizny w poprzek twarzy są lepszą ozdobą jej kanciastej, wychudłej twarzy. Jest piękna w swojej szpetocie. Taka paradoksalna. Krzywe nogi, kiedyś pulchne, teraz wychudłe, nienaturalnie długie, oplatają wężowo obrotowy stołek barowy. Nawet kogucik patrzy teraz nie na mnie, a na nią. Czas na dosypanie paszy. T. przeciąga leniwie lewą rękę i zza pazuchy swojego kostiumu-kombinezonu wydobywa fiolkę. Kogucik pyta wzrokiem, co to jest, T. skinieniem wyraża aprobatę dla pytania i chwilę później podchodzi jeden, potem drugi i trzeci nienasycony. To proszek amnestyczny, mówi zniżonym głosem. Teraz będzie Wam tak dobrze, jak rzadko kiedy. Uśmiecha się rozbrajająco, detonując przed czasem ładunki emocji trzech efemerycznych istot, które w zachwycie przekazują sobie fiolkę. A więc to jest ten proszek, czy po nim rzeczywiście zapomnę, kim jestem, pyta kogucik. Tak, to twoje błogosławieństwo, ucina T. Jeśli nie jesteś gotów, tu jest wielu chętnych. Nie, bardzo chcę. Przykro mi. Tu chwila wahania kosztuje dodatkowy spektakl. Wyrażenie tego, co jest w głębi, zabija ulotność tego pragnienia. Nie jesteś wystarczająco nienasycony. Albo masz wciąż za mało uświadomienia. Kogut patrzy na nią, to na mnie błagalnie. Podchodzi do mnie, nerwowo gestykulując. Ale ja już odwracam oczy w stronę znajomych rąk, zmieniających płytę. Dejot dostanie porcyjkę za chwilę.

I znów powtarza się codzienny spektakl. Splątani w wirze dźwięku, zapominamy. T. zamienia kilka słów ze znajomymi tak samo uświadomionymi, po czym nudzi się w towarzystwie błagającego kogucika i opuszczamy miejsce. Dostajemy jeszcze na zachętę drinka, podziękowanie za fabrykowanie doznań. To miasto i moja T. stapiają się w jeden organizm, oddychający nienasyceniem i połyskujący drapieżnie ślepiami wieloosobowej dżungli. Za to właśnie ją kocham. I będę jej towarzyszką, jej psem, jeśli tylko mnie o to poprosi. Prawda T.?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz